|
www.bonanza.pl Forum miłośników serialu Bonanza
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ewelina
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 03 Cze 2012
Posty: 25205
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 20:48, 27 Sty 2015 Temat postu: |
|
|
O kamykach dowiedzialam się przed laty, kiedy nasze kółko historyczne zwiedzało cmentarz żydowski. Przewodnik nas oprowadzał, pokazywał groby bardzo znanych ludzi i m.in. wytłumaczył, dlaczego na płytach leżą świeżo położone kamyczki. Niekiedy bardzo liczne.
Ciekawe, co spowodowalo zubożenie rodziny? Joe i Alice z pewnością postarają się pomóc Gartnerom
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Ewelina dnia Wto 21:24, 27 Sty 2015, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Domi
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 09 Wrz 2013
Posty: 6459
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Hökendorf Pommern :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 21:03, 27 Sty 2015 Temat postu: |
|
|
Tak, pomogą Kiedy tylko pan Gartner da sobie pomóc...
Ja o kamykach dowiedziałam się z książki... nie pamiętam już której... w każdym razie, realia, wojenne, moja ulubiona literatura, poza westernem
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Aga
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 21:52, 29 Sty 2015 Temat postu: |
|
|
Domi napisał: | - Ten medalion musiał kosztować miliony. Ty nie widziałaś ich domu. Wyglądał, jakby się miał rozlecieć. Ten mężczyzna nie umie przybić gwoździa, nie wykrzywiając go - mówił tata.
(...)- Tylko co? Co może sprawić, że ktoś kto był milionerem stracił wszystko i głoduje? |
Też mnie to ciekawi....tylko Domi nie streszczaj mi zaraz planów...napisz...
Domi napisał: | Joe pociągnął za wstążkę, którą związane były jej orzechowe włosy. Błyszczące, faliste pukle opadły kobiecie na ramiona. Chwilę później wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. |
Piękny opis
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Domi
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 09 Wrz 2013
Posty: 6459
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Hökendorf Pommern :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 21:59, 29 Sty 2015 Temat postu: |
|
|
Dzięki... Następny dopracuję bardziej
Zapewniam, że nie będę streszczać moich planów... postaram się uporać z następną częścią jak najszybciej...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Domi
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 09 Wrz 2013
Posty: 6459
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Hökendorf Pommern :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 23:04, 05 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Ostatnia część... tej części Od teraz zaczyna się wartka akcja... w miarę możliwości Przeskok w czasie o miesiąc... część jest o synu Hossa... Trochę dramatu, trochę iskier... ale w końcu to jeszcze dzieci... acha, Cartwrightowie się mnożą
***************************************************************
Odnalezione nadzieje cz. 8.
Od tamtej pory, obaj chłopcy po kryjomu bawili się ze sobą, zupełnie nie wspominając już o tajemnicach, swoich i cudzych. W ciągu kolejnych trzech tygodni Alice dwukrotnie spotkała Ruth Gartner w sklepie Carlów, jednak Joe nie szukał Michaela Gartnera, kierując się powiedzeniem "przyjdzie koza do woza". Instynktownie dawał tej rodzinie czas, gdyż bał się popełnić kolejny błąd.
Tymczasem Elizabeth Cartwright postanowiła rozstać się z Tracy'em. To, co poczuła w trakcie potańcówki, ale szczególnie wspomnienie Johna Chipseya złożyły się na kilka bezsennych nocy, które dziewczyna spędziła nad projektami. Jednak ta myśl nie dawała się odgonić. Czarę goryczy przeważyło to, iż, gdy w końcu zapadła w sen pojawił się w nim John. Ocalił jej życie a ona w podzięce ledwo uścisnęła mu dłoń i to z niechęcią. W pierwszym odruchu, po przebudzeniu potrząsnęło nią poczucie niesprawiedliwości i zwyczajne poczucie winy, które przerodziło się w pytanie, czy marzenie o kimś, kogo się nienawidzi jest normalne. Bała się go, ale wciąż stawiała je sobie, podczas kolejnych nocy bez snu. Z kolei rankami ganiła się za nie. Jednak najbardziej na świecie pragnęła poznać odpowiedź. Czy można nienawidzić kogoś tak bardzo, że aż się go pokocha? Nie, zdecydowanie musiała przegonić tego Indiańca z Ponderosy. I to jak najszybciej.
Tymczasem Sally McPherson przeżywała największe rozterki w swoim życiu. W jej dziewięcioletniej główce kiełkowała myśl, prosta i oczywista, choć dla niej wcześniej niezrozumiała. Słowa Bena pomogły jej dojść do wniosku, iż nie należy sądzić wszystkich innych przez pryzmat jednego człowieka.
Wstał jasny i ciepły poranek czerwcowy. Nad Ponderosą świeciło jasne, gorące słońce. Woda w strumieniu nad brązowym domkiem płynęła leniwie i powoli, rozbijając się o kamyki na mniejsze, srebrne kropelki. Pod drzewami rzucającymi ostre cienie, przemieniając światło słoneczne w złote błyski biegli dwaj mali chłopcy wraz z psem - białoszarym kundelkiem o oklapniętych uszach i oczach jak dwa ciemnobrązowe guziczki.
- Axel, aport! - zawołał pyzaty, jasnowłosy chłopiec, rzucając długi, wygięty patyk przed siebie. Puszysty kundelek puścił się biegiem za patykiem. Złapał go w ząbki, opodal strumienia, wyskakując zgrabnym ruchem jakieś pół metra w powietrze. Obaj chłopcy wybuchnęli serdecznym śmiechem, gdy piesek zaczął zażarcie podgryzać patyk, merdając przy okazji swym niebywale puszystym ogonkiem. Chwilę później, zwierzak chwycił patyk pyszczkiem, w radosnych podskokach podbiegł do swego pana i wręczył mu go, nie przestając merdać ogonkiem. Chłopiec uklęknął i przytulił pieska, mierzwiąc przy okazji jego gęste futerko.
- Odzyskał formę. Chyba już wszystko w porządku z jego łapą - odezwał się drugi z chłopców. - Biega, jak dawniej.
- tak - zachichotał pierwszy, chwytając pieska za obróżkę i pokazując mu patyk. - Axel, aport! - zawołał i wyrzucił go przed siebie w kierunku słonecznej, jasnozielonej łąki. Axel ponownie puścił się biegiem za patykiem a Ben i Wilczy Kieł chichotali, ciesząc się widokiem szczęśliwego zwierzęcia...
W tym samym czasie w wielkiej stajni, wybudowanej za corralem, której frontową ścianę ocieniało drzewo, rodzice Bena - Erin i Hoss, oddawali się ciężkiej pracy. Żadne z nich nie zauważyło małej, jasnowłosej iskierki, która, podskakując radośnie zbliżała się do stajni. Sally McPherson już od dawna nie obawiała się rodziców Bena. Polubiła ich nawet i to bardzo. Mijając corral usłyszała opanowany, choć nasączony niepokojem głos ojca Bena:
- Erin, przynieś gorącą wodę.
A chwilę później dostrzegła wychodzącą szybkim krokiem ze stajni mamę Bena. Nie czekając, aż ją minie, ukryła się za drzewem ocieniającym corral. Gdy kobieta zniknęła w domu, dziewczynka powoli odkleiła się od ściany stajni i weszła do środka przez otwarte szeroko drzwi. We wnętrzu stajni dostrzegła ojca Bena, klęczącego nad leżącą na podłodze stajni piękną, gniadą klaczą. Mężczyzna pochylał się nad nią, głaskając delikatnie i uspokajając kojącym głosem.
- Dzień dobry, panie Cartwright - zaczęła nieśmiało dziewczynka.
Hoss, słysząc jej głos, odwrócił głowę.
- Witaj Sally - powiedział, uśmiechając się nieśmiało. - Ben jest nad strumieniem. My jesteśmy bardzo zajęci.
- Nasza Polly rodziła w środku nocy - powiedziała Sally spokojnie. - Mieszka w stajni w mieście, razem z Patty. Ciągnęły nasz wóz, kiedy jechaliśmy na Zachód. Tamtej nocy, tata był przy niej. Nie spał do świtu, ale podobno bardzo pomógł Polly. Jeśli pan chce, ja też panu pomogę - Sally uśmiechnęła się ciepło.
- Nie, nie trzeba. Damy sobie radę z Erin - powiedział Hoss łagodnie. - Jesteś jeszcze za mała.
- Pomagałam, kiedy Polly rodziła - zaczęła dziewczynka drżącym głosikiem.
- Rodzice ci pozwolili? - Hoss spojrzał na nią zaskoczony.
- Schowałam się w stajni - zachichotała Sally, jednak chwilę później spuściła główkę zasmucona. - Chciałabym pomóc...
- Dobrze - westchnął Hoss z rezygnacją. - Nasącz szmatkę tym płynem - wskazał na wiaderko, obok którego stała butelka z gęstym, brązowym płynem. - Położymy Caramel na szyi.
- Dobrze - dziewczynka skinęła główką.
Przez jakieś kilka minut Sally nasączała dwie szmatki w płynie na przemian i podawała je Hossowi. Nie rozumiała, co on robi, jednak pracowała sumiennie i z zapałem. Gdy powtarzała czynność piąty raz, do stajni weszła, niosąc wiadro z parującą wodą, matka Bena.
- Sally, co tu robisz? - zapytała kobieta, stawiając wiadro na ziemi.
- Chciałam pomóc... - wyjąkała Sally. - Pomagałam, kiedy Polly rodziła...
- Bardzo się przydałaś - uśmiechnął się Hoss. - Ale teraz już sobie we dwójkę poradzimy. Zmykaj!
- Dobrze - Sally skinęła główką, rozchmurzając się. - Chwilka! - dziewczynka zatrzymała się w pół kroku. - Pani Cartwright, panie Cartwright - zaczęła nieśmiało. - Jak wyglądam? To nowa sukienka... - Sally okręciła się zgrabnie wokół osi, by zaprezentować nową, jasnoniebieską sukienkę, którą kupił jej w prezencie kuzyn.
- Pięknie wyglądasz - orzekła Erin. Hoss pokiwał głową.
- Wyglądasz, jak księżniczka - powiedział z uznaniem.
- A teraz biegnij. Benjamin jest nad strumieniem. Razem z przyjacielem bawią się z psem - Erin wskazała dziewczynce łąkę.
- Dobrze, pani Cartwright - zachichotała Sally. - Dziękuję - po chwili biegła już w kierunku potoku.
- Erin uklękła obok Hossa, wzdychając ciężko.
- Dziś wieczorem będzie dobra pora. Jeśli Caramel się oźrebi do powrotu Bena, powiemy mu, że będzie miał rodzeństwo - powiedziała ze zupełnym spokojem.
Hoss, słysząc to zastygł w bezruchu na jakieś pół minuty, po czym uniósł przerażone oczy na żonę, potem zmierzył wzrokiem wiadro pełne wrzątku.
- Tak, Hoss, chyba spodziewam się dziecka.
- Erin... - wyjąkał Hoss. Chwilę później porwał ją na ręce i obdarzył siarczystym pocałunkiem.
- Tak, Hoss - zaśmiała się Erin, delikatnie ujmując go za policzek.
Hoss ponownie zamierzał ją pocałować, jednak powstrzymało go przeraźliwe rżenie klaczy.
- Chyba musimy najpierw zająć się Caramel... - zasugerowała Erin nieśmiało.
- Tak, chyba tak - Hoss niepewnie podrapał się w głowę, po czym postawił ją na ziemi. Mieli kłopoty. Ale nikt nigdy nie był tak szczęśliwy. Para pochyliła się klaczą a niedługą chwilę później ze stajni rozległo się piskliwe rżenie źrebaczka...
Sally McPherson kryjąc się pod drzewami przed ostrym słońcem powoli podeszła do bawiących się Bena i Wilczego Kła. Chłopcy zaśmiewali się do rozpuku, obserwując Axela goniącego za motylami. Dziewczynka po raz kolejny popatrzyła w oczy tego małego Indianina. Nigdy nie widziała czarniejszych oczu, jednak nie spotykała w nich tej nienawiści, którą jak dotąd obserwowała w oczach wszystkich Indian, jakich widziała, gdy obozowali na Wielkiej Równinie. Nadal się bała, choć minęło już tyle czasu i ona była starsza. Gdy Indianie zabili jej wuja, miała trzy lata. A teraz już nie mogła zachowywać się, jak dziecko.
- Ben... - zawołała drżącym głosikiem, robiąc krok w stronę światła.
Chłopcy słysząc się głos odwrócili się w kierunku drzew.
- Sall! - zawołał Ben, natychmiast podbiegając do przyjaciółki. - Jesteś - szepnął, ujmując ją łagodnie za ramiona.
- Chciałam... - zaczęła Sally, jednak urwała, widząc, że Ben puszcza ją i podbiega do tego małego Indianina.
- To jest Wilczy Kieł. Mój przyjaciel - powiedział radośnie.
Sally zmierzyła wzrokiem chłopca ubranego w strój z jakiegoś dziwnego materiału, ozdobiony frędzelkami. Błyszczące, ciemnoczarne włoski związane miał opaską, zachodzącą na czoło. Sally nigdy nie widziała chłopca z długimi włosami a te Wilczego Kła sięgały ramion. Zaś te jego czarne, błyszczące oczy, których tak się bała, patrzyły na nią przenikliwie i... przyjaźnie.
- Dlaczego mówisz na niego Wilczy Kieł? - zapytała Sally, uśmiechając się również przyjaźnie.
- Wiesz, ta historia sięga dnia moich narodzin - zaczął chłopiec, wyraźnie rozpromieniając się. - Chodźcie pod drzewo. Usiądziemy i wam opowiem.
Sally posłusznie podążyła za Wilczym Kłem ze zdziwieniem orientując się, że mówił po angielsku zupełnie normalnie, jakby...
Wilczy Kieł objął Bena i Sally za szyję i usiadł z nim pod jedną z wierzb rosnących nad strumieniem. Dziewczynka drgnęła, gdy poczuła jego dotyk.
- Wiecie... mama urodziła mnie w lesie. Zbierała ze swoją siostrą poziomki i poczuła, że chciałbym już przyjść na świat. Położyła się pod wielkim drzewem. Kiedy już się urodziłem, nagle z kniei wyszedł ogromny, szary wilk. Poczuł krew i wyszczerzył swoje kły, licząc na jedzenie. Mama przycisnęła mnie do piersi i nie ruszała się, bo wiedziała, że nie ucieknie. Tymczasem wilk podszedł do nas, powąchał mnie, zaskomlał i odszedł. Stąd moje imię. Szaman z wioski mówił, że stał się cud i, że natura musi mieć nade mną opiekę. To wszystko - zakończył chłopiec z głębokim westchnieniem.
- Piękne... - westchnęła Sally, bez zastanowienia. Gdy zorientowała się, co powiedziała, drgnęła zaskoczona.
- Podobnie piękna historia istnieje w mojej rodzinie na temat taty - zaczął Wilczy Kieł, wyraźnie jeszcze szczęśliwszy. Ben uśmiechnął się do siebie. Słyszał już te historie, ale wiedział, że pomogą one Sall. I to bardzo jej pomogą. Dziewczynka wpatrzyła się w Wilczego Kła z zainteresowaniem, które i ją samą troszkę zdziwiło. - Kiedyś, jakieś czterdzieści lat temu, biały myśliwy polował w lasach, należących do nas. Baliśmy się, że za nim przyjdą kolejni ludzie, którzy wytępią wszystkie zwierzęta i zginiemy z głodu. Wobec tego, nasz stary wódz wysłał grupę wojowników, by odnaleźli i przyprowadzili do wioski tego myśliwego. Tam mieli już zdecydować co z nim zrobią. Tata przedzierał się przez chaszcze a miał tylko łuk i toporek. Jeszcze nie używano wtedy strzelb. Przynajmniej nie mój tata - poprawił się chłopiec. - Wtem zobaczył wielkiego niedźwiedzia, który pochylał się nad jakimś przerażonym człowiekiem. Choć tata dostrzegł, że jego ręce są zupełnie blade, nie zastanawiał się ani chwili, tylko wystrzelil z łuku i zabił niedźwiedzia - Wilczy Kieł popatrzył na Bena z dumą w oczach.
- Zabił go strzałą? Z łuku? - zaskoczona Sally, pociągnęła Wilczego Kła za ubranie.
- Tak - uśmiechnął się chłopiec. - To nie jest trudne. Ja też bym potrafił.
- Potrafiłbyś - westchnęła Sally. - Gdybym ja potrafiła, nie bałabym się wejść do lasu...
- Ja się nie boję. No więc, mój tata zabił niedźwiedzia. Wtedy ten myśliwy odwrócił się. Tata zwyczajnie skinął głową. Jak myśliwy zaczął mu dziękować, tata powiedział, że odwdzięczy się, jeśli przestanie polować w naszych lasach. Myśliwy obiecał, że wyjedzie i więcej tata go nie spotkał. Podarował mu tylko taki stary pistolet myśliwski. Chciałem go zabrać na naszą ekspedycję, ale Ben mi nie pozwolił - Wilczy Kieł przewrócił oczami. - To piękna broń. Jest tylko mojego taty. Podobno myśliwy powiedział mu, że jest dobrym człowiekiem. Ale tata mówi, że to ten myśliwy był dobry. I, że każdy inny biały zabiłby tatę, gdy tylko by go zobaczył. I ja wiem, że to prawda... - Wilczy Kieł spuścił główkę zasmucony.
- Jak to...? - Sally popatrzyła mu w twarz z przerażeniem.
- Łatwo odwrócić rolę, Sall - mruknął Ben. - Bardzo łatwo. A tak naprawdę nikt nie jest gorszy, ani lepszy. Wszyscy ludzie myślą tak samo.
Sally zamyśliła się na chwilę. Nie była pewna tak do końca. Ale chyba w istocie tak było...
Po rozmowie pod drzewem dwaj chłopcy i dziewczynka ruszyli do zabawy. Tylko natura, szumiący strumień i drżące na ciepłym wietrze drzewa mogły zrozumieć, co kryje się w sercu Sally, gdy biega po słonecznej łące. Za jej beztroskim śmiechem, tym, który słyszeli chłopcy kryły się emocje, które szalały, niczym burza. Tak, jak powiedział Ben - łatwo odwrócić rolę. A strach, który towarzyszył jej niemal cale życie... mógł tak łatwo być inny. Mały Ben chwilę wcześniej chwycił ją, grając w berka, tak, że Sally omal nie upadła na trawę. Dziewczynka wybuchnęła śmiechem i złapała go za nos, pociągając tak boleśnie, że Ben aż pisnął. Patrzący na to Wilczy Kieł wybuchnął serdecznym śmiechem.
- Następnym razem proszę być ostrożniejszym Benjaminie Cartwright - powiedziała, patrząc na chłopca, który z bolesną minką rozcierał swój nos. Śmiała się. Ale wszystkie nauki i wszystkie myśli z całego jej życia, walczyły z nowym, ciepłym uczuciem. nie bała się Indian. To Wilczy Kieł jej się obawiał. Gdy chwilę później ścigali się wzdłuż łąki do strumienia wyobraziła sobie Amerykę sprzed lat. Amerykę, w której mieszkali tylko Indianie. Kiedy odniosła ich ziemię do swego ukochanego ogrodu, zrozumiała, jak straszne musiało być życie, gdy ludzie z daleka, kawałek po kawałku zajmowali ich dom. Kierowana tymi rozterkami, biegła z całych sił. W konsekwencji wygrała wyścig. Chłopcy dogonili ją i zatrzymali się pod drzewem.
- Sall... miałem cię zapytać... Strawberry się już znalazł? - zaczął Ben w przerwach między oddechami.
- Nie... - westchnęła Sally. Pobiegł przez łąki w kierunku twojej ziemi. Myślałam, że go znajdziesz...
- Szukałem. Nawet w lasach przy granicy z farmą Parkerów. Mama mówi, że wiosenna gorączka powinna uspokoić się dziś wieczorem... - Ben ścisnął Sally za ramię.
- Wiem... - dziewczynka spuściła główkę. - Myślisz, że wtedy wróci? A co, jeśli nie trafi do domu?
- Koty dobrze orientują się w terenie. Trafi - pocieszył ją Ben.
- Benjamin ma rację. Nie martw się o niego. Poradzi sobie - usłyszała nagle za plecami słowa Wilczego Kła. Odwróciła się zaskoczona.
- Ale... - zaczęła.
- Nie martw się - powtórzył Wilczy Kieł. Sally poskoczyła, jak ukłuta, gdy poczuła jego dotyk na drugim ramieniu. - Powiedz... dlaczego nazwałaś go Strawberry?
- Wiesz... - Sally zamyśliła się przykładając paluszek do ust. - Z dwóch powodów - odwiodła go i wskazała na trawę. - Po pierwsze - Stawberry jest rudy w drobne żółte plamki. Wygląda, jak truskawka - uśmiechnęła się tryumfalnie. - Po drugie - znalazłam go na polu truskawek, kiedy był bardzo malutki. Sama go karmiłam mlekiem z butelki... to słodki kotek... ale wiosną zachowuje się jakby był szalony... - westchnęła opuszczając ramiona z rezygnacjcą. - Nie można go upilnować... Ty masz z Axelem dobrze, Ben, wiesz... - Sally zlustrowała wzrokiem przyjaciela, który zarumienił się leciutko wychwytując jej ciepłe, błękitne spojrzenie. - Jest słodki. I ma piękne imię. Takie szwedzkie... Szwecja musi być pięknym krajem... wieczny śnieg, zimne morze, góry... - Sally zamknęła oczy wyobrażając sobie to, jej zdaniem cudowne miejsce.
- Sally... chyba w Szwecji nie ma wiecznego śniegu... wujek Adam mówił, że Babcia opowiadała mu o szwedzkiej wiośnie... - wyjąkał nieśmiało Ben.
- Opowiedziałbyś mi o tym? - pisnęła Sally a w jej oczach zamajaczyły figlarne ogniki.
- Hej! Mam pomysł! Chętnie posłucham o tej szwedzkiej wiośnie... Ale teraz mam pomysł... Chcecie zagrać w klasy? - usłyszeli z łąki.
- W klasy? - Ben odwrócił się w stronę, skąd dochodził głos. Zobaczył tam Wilczego Kła, malującego patykiem linie na ścieżce.
- Wiem, że to dziewczyńska gra. Ale mamy w naszym gronie damę - uśmiechnął się Wilczy Kieł.
Gdy chwilę później Sally McPherson, podskakiwała, brnąc do wyznaczonego przez rzucony kamyk miejsca, myślała o Diane Leigh - swojej przyjaciółce. Chciała, żeby też tu była. Polubiłaby Wilczego Kła. Bo ona niezmiennie uwielbiała Bena. Była naprawdę szczęśliwa. Gdy wtem...
- Ben! Tam jest Strawberry! - wrzasnęła wskazując paluszkiem na drzewo naprzeciwko.
Chłopcy odwrócili się w tamtą stronę. Wśród gałęzi wielkiego, szumiącego drzewa, dostrzegli pękatego, rudego kota, który z szaleństwem wypisanym na mordce skradał się do gniazda, gdzie kwiliły maleńkie pisklęta.
- Tylko nie to! - pisnęła Sally. Nim Ben zdołał coś powiedzieć, dziewczynka popędziła w kierunku drzewa. Gdy dopadła do niego, obaj chłopcy, zdołali ją dogonić.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Ben z przerażeniem.
- Muszę temu zapobiec - wykrztusiła Sally, chwytając się mocno najniższej gałęzi drzewa. Ani Ben, ani Wilczy Kieł, nie zdołali jej powstrzymać, wobec czego patrzyli bezradnie, jak Sally wchodzi coraz wyżej i wyżej... Niemal odetchnęli z ulgą, gdy dostrzegli jej małą rączkę, wyciągającą się po kota, jednak chwilę później, spomiędzy liści wychyliła się cała postać dziewczynki, uczepionej cienkiej gałęzi. Na jej buzi malował się wysiłek. Chłopcy wstrzymali oddech, gdy Strawberry poderwał się do skoku. W przeciągu ułamka sekundy gałąź zadrżała a Sally straciła równowagę. Liście zakryły widok gałęzi a chwilę później między niższymi gałęziami zamajaczyła niebieska sukienka dziewczynki - znak klątwy ciążącej na rodzie Cartwrghtów. Klątwy, której teraz znów stało się zadość. Sally z hukiem upadła na ziemię. Chłopcy dopadli do niej.
- Sally! - krzyknął Ben, ciągnąc ją za ramię.
Jednak dziecko nie reagowało. Wyglądała teraz w istocie, jak księżniczka otoczona falbankami sukienki i wianuszkiem złocistych włosów. Na jej główce czerwieniała plama krwi.
- Przyjacielu! Biegnij do moich rodziców! - wrzasnął chłopiec. - Powiedz im, żeby wołali doktora!
Wilczy Kieł poderwał się do biegu. Gdy zniknął za horyzontem, Ben zwrócił oczy, ku Sally leżącej na ziemi.
- Sall! Sall! Sall... - wołał, aż głos uwiązł mu w gardle...
*************************************************************
Na razie tyle... Postaram się ciąg dalszy wkleić jak najszybciej
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Domi dnia Pon 18:54, 09 Lut 2015, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
lucy
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 19 Gru 2014
Posty: 1405
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Bytom, Górny Śląsk Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 23:38, 05 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Domi napisał: | - Dziś wieczorem będzie dobra pora. Jeśli Caramel się oźrebi do powrotu Bena, powiemy mu, że będzie miał rodzeństwo |
Ta kwestia jest prześliczna!
Piękne opisy dziecięcych zabaw ale, Domi, litości nie znasz
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 1:19, 06 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Domi, piękny, długi fragment Wspaniałe opisy zabaw dzieci, piękne historyjki związane z ich imionami. Zakończyłaś malowniczo, poetycko i bardzo dramatycznie Co dalej?
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
zorina13
Administrator
Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 3 tematy
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z San Eskobar Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 8:08, 06 Lut 2015 Temat postu: Sosny |
|
|
I nie wiadomo co się stało z Sally ,mam nadzieję ,że nie uśmiercisz tej miłej dziewczynki.
A Elizabeth oszukuje samą siebie ..to jest oczywiste ,że ona i ten Indianiec są dla siebie stworzeni.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Domi
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 09 Wrz 2013
Posty: 6459
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Hökendorf Pommern :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 15:50, 06 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Uspokoję, że nie mam zamiaru uśmiercać kogokolwiek w moich fanfikach...
I cieszę się, że się podoba
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Aga
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 13:37, 07 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Bardzo fajny i... długi fragment Dzieci oddałaś bardzo prawdziwie. Ich troski., obawy, relacje. Oczywiście zakończyłaś dramatycznie...klątwa niebieskiej sukienki trwa, jak widać. Mam nadzieję, że nie każesz długo czekać na dobre wieści.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ewelina
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 03 Cze 2012
Posty: 25205
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 19:28, 07 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Ciekawe historie rodzinne i ładnie opisane dziecięce zabawy. Zwierzęta też przemiłe. Ja jeszcze nieśmialo zapytam, co się stało z pisklętami? Czy Strawberry jednak je skonsumował, czy został skutecznie przepłoszony?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Domi
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 09 Wrz 2013
Posty: 6459
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Hökendorf Pommern :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 20:00, 07 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Pisklęta przeżyły Sally wystraszyła go i odstąpił od konsumpcji... salwował się ucieczką przed panią...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Domi
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 09 Wrz 2013
Posty: 6459
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Hökendorf Pommern :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 22:44, 11 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Następna część. Jesteśmy już po połowie fanfika... trochę na początek wesoło... bo koniec jest oczywiście dramatyczny... Proszę zwrócić uwagę na Josepha i... nie martwić się o Sally... wszystko się jakoś poukłada...
***************************************************************
R.9.
Przyjaźń, miłość, oddanie.
Tego czystego, poniedziałkowego poranka, kiedy strach wstrząsnął dwójką przyjaciół, którzy w zagubieniu powoli zatracali wszelkie emocje, po drugiej stronie, ktoś, kto nie miał o tym pojęcia przeżywał w spokoju i z uśmiechem ten dzień dający nadzieję. Nieopodal żółtego domku swym bystrym okiem błyszczało jeziorko o błękitnej wodzie, do którego rzeczka wpadała delikatną, powolną strużką. Nie było to wielkie jezioro, ale dla maluchów, podobnie, jak inne rzeczy dookoła nich, zdawało się ogromne. Właśnie tutaj Mały Joe zabrał swoje dzieci, by spędzić z nimi zabawnie czas. Jego córka najbardziej na świecie pragnęła skakać do wody, postanowił więc spełnić jej życzenie. Wydobył z sakwy długą i grubą linę, którą przywiązał do najgrubszej gałęzi drzewa, pochylającego się nad taflą jeziorka.
- Złapiesz się tej liny bardzo mocno i rozhuśtasz a potem pofruniesz prosto do jeziorka. Złapię cię - powiedział z szelmowskim uśmiechem do Małej Sophie. Dziewczynka z radością przystanęła na tę propozycję.
Niedługą chwilę później na soczyście zielonej trawie opodal jeziorka znalazły się ułożone równiutko trzy komplety ubrań - szara koszula i szare spodnie głowy rodziny, malutkie brązowe spodenki na szeleczkach i żółta, kraciasta koszulka Jessiego, oraz ciemnozielona sukieneczka i białe pończoszki Małej Sophie.
- Hej! - Sophie trąciła łokciem brata, który lekko drżąc wpatrywał się w spokojną wodę jeziorka. - Ty się boisz skakać?! - warknęła.
- Nie... - mruknął Jessie niemal się nie poruszając.
- To dobrze. Jesteś Cartwrightem a Cartwright się nie boi. Miej dumę!
- Dobrze - Jessie skinął głową.
- A teraz patrz! - Mała Sophie chwyciła się obiema rączkami liny i odpychając stopami od ziemi, rozhuśtała aż do szczytu drzewa. - Teraz! - pisnęła, po czym puściła linę i pofrunęła w stronę jeziorka.
Jessie zdążył zacisnąć powieki, gdy delikatne krople ochlapały jego twarz. Gdy ponownie otworzył oczy, ujrzał siostrę wirującą w ramionach taty.
- No chodź! - zapiszczała Mała Sophie.
Słysząc to, Jessie uśmiechnął się przebiegle, złapał rączkami huśtającą się linę i, tak jak siostra odbił stopami od ziemi, z tą różnicą, że puszczając linę wydał z siebie indiański okrzyk. Gdy świat zawirował mu przed oczami, ponownie zacisnął powieki. W ciemności poczuł nagle chłód wody i siłę czyichś ramion, które złapały go i przytrzymały mocno na powierzchni. Roześmiał się serdecznie.
- Puść mnie, Pa - zachichotał.
- Muszę mieć pewność, że nie pójdziesz na dno - usłyszał nad sobą.
- Nie pójdę, słowo - pisnął, kręcąc główką.
- Więc dobrze!
Jessie otworzył oczy czując, że po tych słowach uścisk taty traci na sile. Chwilę później wylądował w jeziorku, obok siostry.
- Chciałabym wyłowić gdzieś tutaj raka, tato - zachichotała Mała Sophie rozglądając się po jeziorku.
- Lepiej nie, kochanie - Joe uśmiechnął się do niej, choć w oczach miał sporo obawy.
- Właśnie - prychnął Jessie. - Mógłby cię tak uszczypnąć, że pożałowałabyś!
- Ale ja nie łowiłabym go dla siebie - Sophie zanurzyła się pod wodę do poziomu ramion. - Włożyłabym Charlotte Redferd do łóżka.
- Sophie, co ci chodzi po głowie...? - Joe popatrzył na córeczkę surowym wzrokiem.
- Kiedy byłam na przyjęciu, tydzień temu... ty wtedy nadzorowałeś tę budowę... to nie wiesz... ona rozlała sok na moją nową, żółtą sukienkę. Bo moja była ładniejsza. A potem cały czas chwaliła się swoją - Sophie zanurzyła się jeszcze głębiej w wodę. - Wrzuciłabym ją do jeziorka, jeśli nie umie pływać.
W tym momencie, Joe przypomniało się pewne wydarzenie, kiedy dawno temu wraz z Hossem naprawiali koło wozu a Adam właśnie wrócił. Ze szczególnym naciskiem na dobrowolne wylądowanie tego ostatniego w korycie. Z trudem zdołał się nie roześmiać.
- Jesteś podła! - prychnął Jessie. Słysząc jego głos, Joe odetchnął z ulgą. Po raz kolejny upiekło mu się wyjaśnianie dziecku tego, że nie powinno robić rzeczy, które jego tatuś robił z powodzeniem przez całe życie.
- Nie jestem - Sophie uniosła dumnie główkę. - Gdybyś ty musiał walczyć bez ustanku z taką jędzą, zrozumiałbyś, co mówię. Jej postępowanie warunkuje moje.
- Co? - Jessie popatrzył na siostrę wielkimi oczami.
- Sophie... - Joe zmierzył córkę groźnym spojrzeniem. - Znowu podsłuchiwałaś moją rozmowę z dziadkiem?
- E, tam! - Sophie przewróciła oczami. - Przechodziłam... byłam bardzo zajęta... czymś innym.
- Malowaniem kurtki dziadka na zielono farbą do drewna? - Joe wytrzeszczył groźnie oczy.
Mała Sophie zanurzyła się pod wodę w całości. Po jakichś pięciu sekundach dał się słyszeć spod niej głośny bulgot i dziewczynka wynurzyła główkę.
- To Jessie pomalował kurtkę dziadka - warknęła, gromiąc brata wzrokiem.
- Tylko prawy rękaw! Kazałaś mi - Jessie odpowiedział jej spojrzeniem pełnym wrogości.
Joe wyrwało się głębokie westchnienie. Sam, jako mały chłopiec robił podobne rzeczy, mimo, że wcale nie był nieposłusznym dzieckiem. Zresztą Sophie także była wspaniałą córką - inteligentną, dumną i odważną... jak na swój wiek. I doskonale wiedział, dlaczego pomalowała tę kurtkę. To miało realne wytłumaczenie. Dlatego nie wiedział, jak ją ukarać. Po chwili przyszedł mu do głowy szalony pomysł. Tak, w taki sposób mógł rozwiązać ten problem.
- Wiecie co, dzieci? - nie myśmy już o tym. Było - minęło. Teraz... pobawmy się... - położył dłonie na główkach Sophie i Jessiego. - A to... zaliczka za malowanie - zachichotał i znienacka przycisnął oboje tak, że zanurzyli się z główkami pod wodę. Dzieci piszczały wymachując rękami a Joe przytrzymał je mocno pękając ze śmiechu. Gdy wreszcie je puścił, oboje wypłynęli na powierzchnię, gromiąc go wzrokiem.
- Co? - Joe uśmiechnął się beztrosko.
Jessie i Mała Sophie porozumieli się kiwnięciem główek i zdecydowanym ruchem podpłynęli do ojca. Chwilę później cała trójka pękała ze śmiechu, chlapiąc się wodą. Joe nie zorientował się, że dzieci, robiąc to, powoli i systematycznie spychają go w najgłębsze miejsce jeziorka. Dotarło to do niego dopiero, gdy robiąc kolejny krok w tył, poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Zaskoczony wpadł z głową pod wodę. Gdy wynurzył się na powierzchnię, po kilku sekundach walki z żywiołem, jego białe włosy sprawiały wrażenie niemal zupełnie szarych. Woda zmyła je do tyłu tak, że wyglądały na zupełnie płaskie.
- Co to było?! - wykrztusił Joe, kaszląc i prychając. Porządnie opił się wody.
- Vendetta - zachichotała Mała Sophie.
- No nie... ty chyba nie znasz znaczenia tego słowa...
- Znam! - Sophie wyprostowała się dumnie.
- Jak tak, to... - Joe złapał równowagę i powoli podpłynął do córki. Jessie na wszelki wypadek zanurkował, by być poza podejrzeniami.
Po dobrej minucie uciekania, Mała Sophie wylądowała w ramionach ojca, piszcząc i chichocząc, gdy ten obracał nią w kółko, jakby zamierzał wrzucić ją do wody.
Tymczasem, Jessie przepłynął kilka metrów pod wodą, aż dotarł do przeciwległego brzegu jeziorka, który porastały zielone szuwary. Gdy wynurzył się z wody z zaskoczeniem dostrzegł coś czerwonego, krzątającego się przy brzegu. Zamyślił się na chwilę, po czym ułamał małą gałązkę z wielkiego konara, zwieszającego się do wody. Włożył ją w miejsce, gdzie dostrzegł czerwony cień i poruszył nią kilka razy. Po chwili poczuł wyraźny opór a zza traw wychyliły się najpierw dwie pary szczypiec a potem czarne oczka na czółkach. Chłopiec wstrzymał oddech.
"Nie powiem o nim Little Sophie" pomyślał. "Jeszcze naprawdę zechce włożyć go pannie Redferd do łóżka."
Jessie puścił patyk i z niewesołą myślą odpłynął.
Minęły dwie bardzo mokre godziny i gorące czerwcowe południe. Zbliżała się godzina czternasta, gdy ubrania zniknęły z trawy a na rozłożystym krzewie, opodal jeziorka, spoczęły dwie pary błękitnych niewymownych - małe i duże, oraz śnieżnobiała haleczka dziewczynki, ociekające wodą.
- Zobaczcie... teraz powinna utrzymać się na wodzie - Joe uśmiechnął się tryumfalnie, spychając na wodę niewielką tratwę, zbudowaną z równo związanych bali drewna.
Sophie i Jessie wstrzymali oddech, gdy tratwa powoli zaczęła płynąć ku środkowi jeziorka.
- Płynie! - pisnął Jessie, podskakując z radości.
- Oczywiście, że płynie - Joe wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. - Musi płynąć.
- A, gdybyśmy tak na nią weszli, zatonie? - zapytała Mała Sophie.
- Sprawdźcie to - Joe puścił oko do córki.
Dzieci wbiły w niego przerażone oczy.
- Możemy... - wykrztusił Jessie.
- Oczywiście - zachichotał Joe.
- No właśnie! - Mała Sophie zrobiła krok w stronę taty. - Skoro dziadek mógł pływać na statku tak wielkim, jak nasz dom... to my, jego wnuki, chyba możemy popływać na takiej malutkiej tratwie... prawda, Pa? - uniosła pełen niewypowiedzianego bólu wzrok na ojca.
- Wskakujcie - Joe powolutku odsunął się od tratwy.
Sophie i Jessie porozumieli się kiwnięciem główek, po czym rzucili przed siebie i wskoczyli na tratwę. Ku ich ogromnemu zdziwieniu nie zanurzyli się pod wodę, ale unieśli konsekwentnie na powierzchni. Oboje uklękli na tratwie, podpierając się rączkami.
- Płynie... - wykrztusił Jessie, wpatrując się przerażonym wzrokiem w szumiącą wodę.
- Ano płynie - Mała Sophie usiadła na tratwie, krzyżując rączki.
- Co jest? - Jessie wycofał się z klęczek i usiadł obok siostry.
- Nic - prychnęła dziewczynka. - Myślę...
- Nie. Nie wolno ci wysyłać nią kogokolwiek na środek jeziora. Nawet Charlotte Redferd - westchnął Joe.
- Kiedy Leslie, upadła śmiała się z niej. A ja wiem, że to Charlotte Redferd podstawiła jej nogę. Tylko ona jeszcze jej dokucza. Reszta już przestała, ale wtedy śmiali się wszyscy. Póki ja nie przewróciłam się specjalnie obok. Dopiero przestali. A ja nie dam nikomu nabijać się z mojej przyjaciółki. Nora i Christy powiedziały, że jestem bohaterką. Ale ja robię to, co muszę. I to, co chcę musieć - westchnęła Mała Sophie, obserwując uważnie czubki swoich bucików. Wydawało się jej, że jedna kokardka odpada.
- Ale trochę się narażasz. Broniłaś jej i teraz tobie dokucza ta dziewczyna - Jessie wyciągnął rączkę do siostry.
- Dokucza! - Mała Sophie poderwała się z miejsca. - Nie... Mi nikt nie dokucza. To jest równa walka. Cartwright umie się bronić - usiadła, ponownie krzyżując rączki.
W tym momencie, Jessie przypomniał sobie Adrima Johnsona i to, jak ochronił przed nim Sama. Ze zdziwieniem zorientował się, że nie przedstawił jeszcze siostrze swojego nowego przyjaciela.
- Masz rację - pokiwał główką z rezygnacją.
- Cartwright ma zawsze rację. Prawda, Pa? - Mała Sophie uniosła wzrok na ojca, rozpromieniając się.
- Wiesz... nie do końca, kochanie... - zaczął Joe, planując z przerażeniem kolejny, trudny wykład, mogący zburzyć dziecku świat marzeń.
- Hej, Joe! - usłyszał nagle za plecami znajomy głos. Akurat w momencie, gdy nabrał powietrza, by zacząć mówić. Odwrócił się, jak nigdy ucieszony obecnością rywala. Tak, jak podejrzewał, na skraju lasu widniała znajoma sylwetka mężczyzny w ogniście czerwonej koszuli.
- Wujek! - pisnęła Mała Sophie, zeskakując z tratwy na ziemię.
- Panienka Sophie - mężczyzna układnie skinął kapeluszem. Dziewczynka zachichotała i równie układnie dygnęła.
- Cześć wujku - zawołał Jessie, nie schodząc z tratwy. - Zobacz, co Pa zrobił dla nas!
- Piękna! - zachichotał mężczyzna, mierząc wzrokiem tratwę. - Dzieło waszego taty?
Mała Sophie skinęła główką.
Tak naprawdę, uwielbiany przez nią wujek nie był jej krewnym, jedynie od dwunastu lat był zarządcą w Ponderosie, a jakieś siedem pan i pani Canaday dysponowali własnym kawałkiem ziemi na ich ranczu. Ich dziesięcioletni syn - Jason, stanowił dla Małej Sophie ideał mężczyzny i wiązała z nim spore nadzieje na przyszłość. Zaś jego czteroletnią siostrą - Mary Ann, opiekowała się zupełnie, jak młodszą kuzynką. Dziecko było słodkie i przebojowe, zupełnie, jak tata. Mała Sophie z obawą patrzyła na ich wspólną przyszłość. Teraz świetnie się rozumiały, ale spodziewała się, że za kilka lat zostaną zażartymi rywalkami. Nie chciała o tym myśleć.
- Joe - odezwał się Candy. W jego błękitnych oczach błyszczały figlarne ogniki, uwielbiane przez Małą Sophie. - Zauważyłem, że ktoś grodzi działkę na ziemi nad przełęczą. Pomyślałem, że może byłbyś tym zainteresowany...
- Co? - Joe poderwał się z miejsca, wypuszczając z rąk linę, którą chwilę wcześniej wiązał przy brzegu jeziorka.
- Tak... Widziałem starszego mężczyznę, jednego młodzika i dziewczynę. Chyba ojciec, z synem i córką. Stary zarośnięty tak, że prawie go nie widać. Nie wyglądał na gościnnego. Mają strzelby. Pomyślałem, że przyda ci się pomoc... - Candy wydobył z pokrowca przy siodle winchestera.
- Przy przełęczy? - jęknął Joe, po czym poderwał się i pognał do swego konia. - Dzieci... Mamy chyba spory problem... - wykrztusił. - Zabierzcie nasze rzeczy. Spotkamy się w domu - dokończył, po czym nad wyraz żywo wskoczył na Chocise. - Pamiętajcie - nie wolno wam odwiązywać tratwy! - dodał surowo.
Obaj mężczyźni zniknęli w lesie a po chwili dzieci usłyszały tętent końskich kopyt i dostrzegli dwa punkciki gnające przez łąkę. Mała Sophie z odległości mili rozpoznawała srokatą klacz ojca. Zresztą podobnie, jak wszyscy z Virginia City i okolic. Cochise była jedynym srokatym koniem w hrabstwie. Dzieciom wyrwało się chóralne westchnienie.
- Pa powiedział, że nie wolno odwiązywać tratwy, pamiętaj! - Mała Sophie z surową minką upomniała brata.
- Nie mam zamiaru jej odwiązywać. - Jessie zeskoczył z tratwy i wylądował obok siostry. - Pokażę ją tylko Gartnerowi.
- Ciągle o nim opowiadasz... Ale nigdy mi go nie przedstawiłeś... Zaczynam wątpić, czy on w ogóle istnieje... - westchnęła Mała Sophie.
- Przedstawię ci go. Tylko obiecaj mi,. że tak, jak Davida Sandersa, nigdy nie będziesz go całować. To by głupio wyglądało. Rozumiesz? - tym razem Jessie popatrzył na Sophie z surową minką.
- Mogę ci to obiecać. Nie interesują mnie niezdary. Chodźmy stąd - Mała Sophie skierowała się do miejsca, gdzie uwiązane były Amber i Christie.
- Ej... Little Sophie... a co z tym zrobimy? - usłyszała za plecami drżący głosik brata. Powoli odwróciła głowę i dostrzegła, że Jessie z buźką w podkówkę wskazuje na niewymowne ojca, wciąż wiszące na krzaku.
- Zabierzemy to do domu - odpowiedziała dziewczynka beznamiętnie.
- Możemy...? - wyjąkał Jessie drżącym głosikiem.
- Czemu nie - Mała Sophie wzruszyła ramionami. - W końcu Pa kazał zabrać wszystkie rzeczy, nie tylko nasze.
- No dobrze - Jessie szarpnął niewymowne za nogawkę, zdzierając z krzewu, po czym szybkim ruchem zmiął je i wepchał do sakwy na swoim koniu. - Chyba masz rację... - wyjąkał, po czym wraz z Małą Sophie ściągnęli z krzaka swoje rzeczy, złożyli dokładnie i włożyli do sakwy na Christie.
- Pewnie, że mam - dziewczynka wzruszyła ramionami. - Słyszałeś tatę - Cartwright ma zawsze rację.
Po tych słowach oboje odjechali, pozostawiając tratwę u brzegu...
Ben Cartwright pędził na Stormie ku domowi McPhersonów. Rodzice wraz z doktorem Stephensonem przewieźli Sally do miasteczka, gdyż lekarz musiał zoperować jej złamaną rękę, z którą podobno było niewesoło. Zwichniętą nogę dziewczynki doktor poskładał jeszcze w Ponderosie. Ben wiedział, że Sally leży w swoim domu, jednak najbardziej na świecie pragnąłby widzieć ją u siebie. Wyjechał na Stormie, nie pytając o zgodę rodziców i nie siodłając go. Tata miał dopiero przygotować mu siodło, gdyż jego dziecięce nie pasowało na dużego konia a w normalnym nie dosięgał nogami do strzemion. Z tego powodu właśnie nie pytał rodziców o zgodę, nie miał też na to czasu. Uwiązał konia przy płocie domu McPhersonów, pomalowanym na śnieżnobiały kolor. Drżąc zapukał do równie białych drzwi. Po ładnych kilku minutach otworzyła mu matka Sally - Joan McPherson. Miała zapuchnięte oczy a włosy, które zwykle schludnie upinała potargane opadały jej na ramiona.
- Ben... - wyjąkała zaskoczona. - Nie spodziewałam się, że cię tu zobaczę...
- Chciałem... - zaczął chłopiec, ale urwał nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić to, co czuje.
- Jestem ci wdzięczna, dziecko - wyręczyła go Joan McPherson. - Uratowałeś życie naszej córki.
- Ja... - zaczął Ben, patrząc z niedowierzaniem na kobietę. - Ja nic nie zrobiłem...
- Zrobiłeś i to bardzo dużo. Od dzisiaj możesz nas odwiedzać ile tylko zechcesz - kobieta zaprosiła Bena gestem do wnętrza domu. - Sally pyta o ciebie, od kiedy odzyskała przytomność. Wejdź do niej. '
- Pani McPherson... - ja... wyjąkał Ben, czerwieniąc się.
- Zapraszam cię - Joan McPherson otworzyła szeroko drzwi.
Ben niepewnie postawił krok, przez próg. Rozejrzał się po domu. Znajdował się w pomalowanym na błękitno szerokim hallu, naprzeciwko siebie miał śnieżnobiałe schody, prowadzące na piętro. Hall obwieszony był dobranymi ze smakiem obrazami, przedstawiającymi damy i dżentelmenów w dawnych, przedziwnych strojach, a z lewej strony schodów ustawiona była egzotyczna, soczyście zielona roślina. Wiązało się z nią wspomnienie pierwszej kary, która połączyła Sally i Bena. Czegoś, co łączy w całości, uczucie w uczucie. Ich wspólny strach, był ich najcenniejszą pamiątką. Z salonu, do którego prowadziły znajdujące się za schodami białe drzwi, Ben usłyszał chiche męskie głosy. Nie zainteresowały go jednak zupełnie. Ostrożnie położył dłoń na drzwiach pokoju Sally, znajdujących się tuż obok donicy, której rozbicie połączyło dwójkę dzieci.
- Wejdź, nie bój, się - Joan McPherson skinęła głową, po czym sama skierowała się do salonu.
Ben wziął głęboki wdech i pchnął drzwi. Dostrzegł w półmroku, wywołanym przez zaciągnięte zasłony malutką postać przyjaciółki leżącą w łóżku. Miała rączkę w gipsie, ale wyglądała na spokojną i wyciszoną. Wbijała nieobecne spojrzenie w sufit. Bena bardzo wystraszył jej wzrok. Chicho i delikatnie zamknął za sobą drzwi.
- Sall... - szepnął.
- Ben! - dziewczynka rozpromieniła się i uniosła na poduszkach. Ben troszkę się na ten widok uspokoił. Gdyby tylko był pewien, że patrzy na niego. Wzrok nadal miała nieobecny. - To wspaniale, że jesteś. Powiedz mi... czy Strawberry nic się nie stało? - zapytała drżącym głosikiem.
- Strawberry ma się dobrze. Wilczy Kieł przyniósł go do domu. Śpi - - odparł Ben, podchodząc do łóżka Sally. Zamierzał zapytać, jak się czuje, jednak nie starczyło mu odwagi. Podsunął sobie tylko krzesło, stojące przy jej biurku i usiadł.
- Ben... A pisklęta? - zapytała Sally. Jej piękne, błękitne oczy były napełnione jakąś dziwną trwogą. Ben nie wiedział dlaczego, poczuł bolesne ukłucie w sercu.
- Wilczy Kieł mówi, że odnalazła je mama - odpowiedział dziewczynce. Z całych sił starał się ukryć drżenie głosu.
- To dobrze - westchnęła dziewczynka, opadając na poduszki.
- Sally... - Ben wziął głęboki wdech. - A jak ty się czujesz...? - Wypuścił ciężko powietrze. Wreszcie dał radę o to zapytać swoją przyjaciółkę.
- Ja? Dobrze - Sally uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła przed siebie zdrową rękę, szukając jego twarzy. Udało jej się natrafić na okrągły, delikatny policzek chłopca. Ben ścisnął jej dłoń. - Doktor mówi, że mam tylko złamaną rękę i zwichniętą nogę. No i się uderzyłam. Doktor mówi, że niedługo przestanie mi być ciemno przed oczami. Na razie jest tak ciemno, że nic nie widzę...
Ben nie wiedział dlaczego, ale poczuł łzy pod powiekami.
- Musisz prędko dojść do siebie. Bo Axel cię zapomni... - zachichotał. Ale czuł drżenie, które coraz trudniej było mu opanować.
- On ma takie piękne, szwedzkie imię... i jest taki puchaty i mięciutki... - szeptała Sally coraz ciszej. - Wiesz...? Bardzo mnie bolało, Ben... jestem trochę zmęczona... mogę pójść spać? Doktor też kazał mi spać...
- Dobrze - Benjamin uścisnął jej rękę i wstał. - Do zobaczenia.
- Cześć - zaśmiała się Sally.
Gdy Ben ostrożnie wysunął się przez drzwi pokoju, dostrzegł kątem oka doktora Stephensona i rodziców Sally. Cała trójka była naprawdę smutna i zdenerwowana. Gdy zamknął drzwi, dotarło do niego tylko jedno zdanie, wymówione przez lekarza drżącym głosem:
- Państwa córka prawdopodobnie ma uszkodzony nerw wzrokowy... to się zdarza po upadku z dużej wysokości... chodzi o to, że... musicie się państwo pogodzić z tym, że Sally jest niewidoma...
Joan McPherson wykrztusiła wyłącznie "O Boże!" i ukryła twarz w ramieniu męża, który zaczął delikatnie gładzić jej włosy.
- Przykro mi... - westchnął lekarz.
W tym momencie, Ben poczuł, że cały świat ucieka, pędzi do tyłu, ziemia pod jego stopami również. Gdy poczuł łzy napływające do oczu, puścił się biegiem w kierunku drzwi. Zatrzymał się dopiero w kącie ogrodu. Przykucnął za krzakiem, pod rozłożystym drzewem i objął rękami kolana. Nie rozumiał emocji, jakie nim w tej chwili targnęły. Jego dziecięce serduszko przeżywało nieznane dotąd, gwałtowne uczucie... Miłość...
*************************************************************
Na razie tyle... Proszę pisać, jeśli coś nie tak Miałam w planach wyważenie napięcia
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Domi dnia Czw 18:58, 12 Lut 2015, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ewelina
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 03 Cze 2012
Posty: 25205
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 23:25, 11 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Faktycznie napięcie wzrosło. Szkoda Sally ... mam nadzieję, że to nie jest ostateczna decyzja ... no i te zabawy dzieci Też wesołe i ciekawe ... Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam ... pusciłaś Joe bez ... "niewymownych"
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 23:58, 11 Lut 2015 Temat postu: |
|
|
Cytat: | A teraz patrz! - Mała Sophie chwyciła się obiema rączkami liny i odpychając stopami od ziemi, rozhuśtała aż do szczytu drzewa. - Teraz! - pisnęła, po czym puściła linę i pofrunęła w stronę jeziorka.
Jessie zdążył zacisnąć powieki, gdy delikatne krople ochlapały jego twarz. Gdy ponownie otworzył oczy, ujrzał siostrę wirującą w ramionach taty.
- No chodź! - zapiszczała Mała Sophie.
Słysząc to, Jessie uśmiechnął się przebiegle, złapał rączkami huśtającą się linę i, tak jak siostra odbił stopami od ziemi, z tą różnicą, że puszczając linę wydał z siebie indiański okrzyk. |
Ciekawa zabawa Sophie jest bardzo przebojowa
Cytat: | Ale ja nie łowiłabym go dla siebie - Sophie zanurzyła się pod wodę do poziomu ramion. - Włożyłabym Charlotte Redferd do łóżka.
- Sophie, co ci chodzi po głowie...? - Joe popatrzył na córeczkę surowym wzrokiem.
- Kiedy byłam na przyjęciu, tydzień temu... ty wtedy nadzorowałeś tę budowę... to nie wiesz... ona rozlała sok na moją nową, żółtą sukienkę. Bo moja była ładniejsza. A potem cały czas chwaliła się swoją - Sophie zanurzyła się jeszcze głębiej w wodę. - Wrzuciłabym ją do jeziorka, jeśli nie umie pływać. |
Rozumowanie dzieci pięknie przedstawione… Proste pojmowanie rzeczywistości, proste i nieco w tym przerażające…
Cytat: | Słysząc jego głos, Joe odetchnął z ulgą. Po raz kolejny upiekło mu się wyjaśnianie dziecku tego, że nie powinno robić rzeczy, które jego tatuś robił z powodzeniem przez całe życie. |
W jakimś momencie – będzie musiał się zdobyć na odwagę Choć współczuję
Cytat: | Malowaniem kurtki dziadka na zielono farbą do drewna? - Joe wytrzeszczył groźnie oczy. |
Nowatorski sposób odświeżania ubrań?
Cytat: | To miało realne wytłumaczenie. Dlatego nie wiedział, jak ją ukarać. Po chwili przyszedł mu do głowy szalony pomysł. Tak, w taki sposób mógł rozwiązać ten problem.
- Wiecie co, dzieci? - nie myśmy już o tym. Było - minęło. Teraz... pobawmy się... - położył dłonie na główkach Sophie i Jessiego. |
Chyba Alice nie byłaby zadowolona tym pomysłem Ciekawe czy Joe się dostanie… od żony
Cytat: | spoczęły dwie pary błękitnych niewymownych - małe i duże, oraz śnieżnobiała haleczka dziewczynki, ociekające wodą. |
Domi, szalejesz
Cytat: | Jason, stanowił dla Małej Sophie ideał mężczyzny i wiązała z nim spore nadzieje na przyszłość. Zaś jego czteroletnią siostrą - Mary Ann, opiekowała się zupełnie, jak młodszą kuzynką. Dziecko było słodkie i przebojowe, zupełnie, jak tata. Mała Sophie z obawą patrzyła na ich wspólną przyszłość. |
Sophie mnie powala… To wypisz-wymaluj, jej ojciec… w spódnicy. Tylko nie rozumiem dlaczego całuje się z innymi chłopcami. Jason nie jest zainteresowany?
Cytat: | Ja? Dobrze - Sally uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła przed siebie zdrową rękę, szukając jego twarzy. Udało jej się natrafić na okrągły, delikatny policzek chłopca. Ben ścisnął jej dłoń. - Doktor mówi, że mam tylko złamaną rękę i zwichniętą nogę. No i się uderzyłam. Doktor mówi, że niedługo przestanie mi być ciemno przed oczami. Na razie jest tak ciemno, że nic nie widzę...
Ben nie wiedział dlaczego, ale poczuł łzy pod powiekami. |
Domi A ja miałam naiwnie nadzieję, że dziewczynce nic nie będzie
Piękny fragment, bardzo zróżnicowany, dopracowany i ciekawy Czekam na ciąg dalszy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|