|
www.bonanza.pl Forum miłośników serialu Bonanza
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Nie 20:25, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Dalej, dalej, dalej! Za mało wklejasz
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
zorina13
Administrator
Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 3 tematy
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z San Eskobar Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 20:41, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Zgadzam się z AMG.
Bardzo zaciekawił mnie ten minister o którym trudno jednoznacznie powiedzieć czy jest dobry czy zły.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 21:18, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział VII
“Bal u ministra”
Urodzinowe przyjęcie panny Luizy Colgen należało do jednych z najbardziej wykwintnych i najbardziej oczekiwanych w towarzystwie wydarzeń. Pojawił się na nim kwiat francuskiej arystokracji. Wszyscy znajomi Colgena przybyli złożyć życzenia jego córce. Co prawda niektórzy z nich przybyli po to, by zjeść za darmo wykwintny posiłek i napić się dobrego wina. Lecz nie zmąciło to spokoju i piękna owego przyjęcia. Zaiste, było to wspaniałe wydarzenie kulturalne. Pan minister dokładał wszelkich starań, żeby ludzie nie zapomnieli o nim tak szybko, więc zadbał o każdy szczegół. Pałacyk został pięknie udekorowany. Liczna służba gotowa na każde skinienie, zaś wina i szampana pan minister wybierał osobiście zwracając uwagę na rocznik i winnicę z jakiej pochodziły. Podano wyszukane zamorskie potrawy, sprowadzane osobiście przez kapitanów będących w służbie Colgena oraz owoce tropikalne. Podawali te specjały egzotyczni służący. Krytycy zarzucali panu Jean Pierre, że to brak patriotyzmu. Bo jaki patriota sprowadza do Francji zagraniczną służbę i przepłaca egzotyczne smakołyki ? Na takie zarzuty on zwykle odpowiadał:
- Jestem zwolennikiem merkantylizmu, a w takim wypadku popieram eksport naszych towarów za granicę, ale nie przeszkadza mi to, by sprowadzać do Francji, za odpowiednią opłatą celną oczywiście, zagraniczne wyroby. Wiecie dlaczego? Ponieważ ci ludzie, od których skupuję surowce, i tak nie mają co z nimi zrobić. Rynki wschodnie są nimi nasycone. Sprzedawcy zadowalają się każdą ceną, jaką im oferuję. A poza tym, komu mają ją sprzedawać? Niemcom, a może Austriakom? Oni co prawda dają lepsze gwarancje i niższe opłaty pobierają, ale mają to do siebie, że większość z tych obietnic bezczelnie łamią. Kupcy więc wolą sprzedawać nam, bo i komuż mogliby je zaoferować? Może Polakom, tym pewnym siebie nadętym bufonom w kontuszach z tureckimi ozdobami, zakochanym w tej swojej całej zwariowanej tradycji sarman… sarmask… sarmac… No, jak to się nazywa, Grusner?
- Sarmackiej, Herr Colgen – pośpieszył z odpowiedzią sekretarz.
- No właśnie. Do tego oni nie są otwarci na nowości. Siedzą w tych swoich zwyczajach po uszy i obnoszą się ze swą wyższością intelektualną nad innymi narodami. A jak pojawi się kiedyś jakiś szlachetny pan, który pragnie ukazać im nieco ogłady z wielkiego świata, to zaraz go potępiają i nazywają zdrajcą i wyfraczkowatym lalusiem. Cóż to za brak kultury i wychowania. Co to za naród? I podobno oni tam wybierają swojego króla. To już kompletny szczyt głupoty. Kraj, w którym byle szlachcic może zostać władcą, nie może się długo utrzymać. Ja wam to mówię.
Uśmiechnął się, po czym kontynuował wykład.
- Wracając jednak do tematu, to muszę rzec, że handel taki, jaki ja prowadzę, może wygląda na niezbyt patriotyczny, ale jest z całą pewnością zyskowny. Zbijamy majątki na kupcach ze Wschodu, powiększamy nasz budżet, a do tego mamy okazję wyeliminować z rynku naszych zaciętych wrogów, Habsburgów. To są nasi najwięksi przeciwnicy, więc musimy ich zwalczać wszelkimi sposobami. Zwłaszcza w handlu. To najlepszy sposób. Wojny do niczego nie prowadzą.
Słowa te potrafiły przekonać nawet największych sceptyków, lecz mimo to niektórzy nadal patrząc na pana ministra mruczeli pod nosem różne obraźliwe słówka, takie jak: „wstrętny ciułacz” i „marnotrawca państwowych pieniędzy”. Nie myślcie jednak, że Colgen nie wiedział o tym, jak nazywają go ludzie. Wiedział bardzo dobrze i nie tylko mu to nie uchybiało, ale nawet się podobało. Wiadomo bowiem, że ten, którego obgaduje szlachta, jest zwykle porządnym człowiekiem i zdobywa szacunek uczciwych ludzi. Poza tym pan minister przestrzega tej zasady, że lepiej niech już mówią cokolwiek, niż nie mają mówić nic. Sławę zapewnia człowiekowi m.in. właśnie ludzkie gadanie.
O ile jednak ludzie potrafili jeszcze zrozumieć zagraniczną służbę i potrawy, nie potrafili pojąć, jak można lubić w angielską literaturę, taką chociażby jak sztuki Szekspira, których pełno w bibliotece jego córki Luizy. Więc jeśli potrawy ze Wschodu uznano za niezbyt patriotyczne, to musicie sobie wyobrazić reakcję niektórych osób na dzieła pochodzące z kraju odwiecznych wrogów Francji. Tej samej Anglii, którą zwalczano równie bezwzględnie, co państwa Habsburgów. Kilka osób, o bardzo ograniczonym intelekcie, było tym oburzone. Nie mogli oni zrozumieć tego stanu rzeczy. Czyż trzymanie w swoich zbiorach dzieł literackich z kraju protestanckiego nie było zbrodnią nie tylko wobec państwa, ale i Kościoła? Jedna z pań zadała niedawno takie pytanie Colgenowi, ten jednak odpowiedział jej tak:
- Pani baronowo, literatura jest rzeczą niezwykle piękną. Pozwala nam rozwinąć swoje horyzonty umysłowe. Nie można więc jej potępiać. Zaś czytanie Szekspira uważam za przejaw rozsądku i pragnienie poszerzenia swej wiedzy. Wszakże to pragnienie powinno być obowiązkiem i przywilejem każdego rozsądnego człowieka. Tak wielki dramaturg, jakim był Szekspir nie ponosi za to winy, że się urodził w heretyckim kraju. Poza tym to nie pochodzenie autora decyduje o wartości dzieła, tylko jego talent. Ponadto, powiedzcie mi moje panie, która z was zwraca uwagę na to, że autor tego czy owego romansu, w których wy się zacytujecie, był np. galernikiem albo uwodzicielem, czy też spiskowcem lub protestantem? Żadna z was. Więc w takim razie fakt, że mam w swoich zbiorach pana Szekspira, nie jest tu bynajmniej zbrodnią, ale dowodem erudycji i otwartości na kulturę innych narodów.
Po wygłoszeniu takich właśnie mądrych uwag pan Colgen zawsze kończył rozmowę, zaś sceptycy, którym zabrakło argumentów milkli pod wrażeniem rozwagi i mocnych słów ministra. On zaś nie przejmował się bynajmniej, czy kogoś przekonał, czy nie. Ważne, że wobec siebie był całkowicie czysty.
Wróćmy jednak do przyjęcia urodzinowego panny Luizy. Lokaj stojący przy drzwiach wejściowych co chwilę oznajmiał przybycie kolejnych znamienitych gości. Uprzejmy (i przewidujący) gospodarz natychmiast pojawiał się w pobliżu, by ich osobiście uprzejmie powitać i wyrazić nadzieję, że czas spędzony w jego skromnych progach nie będzie dla nich czasem straconym. Najbardziej jednak oczekiwani przybysze jeszcze się nie zjawili. Byli to oczywiście muszkieterowie, panowie Charmentall, de Morce i de Saudier. Przed nimi zjawił się kapitan Andre Trechevile, który co prawda nie należał do przyjaciół Colgena, lecz gospodarz zaprosił go, gdyż uznał, że brak zaproszenia Trechevilla mógł być odczytany jako obraza przez panów Raula, Francois i Fryderyka, którzy byli z kapitanem w wielkiej przyjaźni. A to w efekcie doprowadzić by mogło do odrzucenia przez nich zaproszenia. Dlatego też Colgen nie ustawał w ukłonach i uprzejmościach, na co dobrze wychowany kapitan odpowiadał tym samym.
Wreszcie lokaj zaanonsował przybycie muszkieterów. Z cichym okrzykiem „Nareszcie!” minister podbiegł do drzwi i zaczął serdecznie witać swoich niedawnych wybawców, wyrażając przy tym żal, spowodowany nieobecnością pana Fryderyka. Raul usprawiedliwił przyjaciela nagłym atakiem choroby, co sprawiło, że musiał zostać w domu i ominęło go tak wspaniałe przyjęcie.
- Nam też jest smutno z tego powodu – tłumaczył kompana Francois – Bardzo polubiliśmy tego chłopaka, zwłaszcza po tej wspanialej walce.
- Rozumiem. Walka o wspólny cel łączy ludzi – odpowiedział Colgen – A więc zapraszam panów serdecznie, ale najpierw pozwólcie mi przedstawić was reszcie towarzystwa.
Następnie minister stanął przy stole z przekąskami i chrząknął znacząco. Wszyscy natychmiast zwrócili na niego uwagę.
- Panie i Panowie! – zawołał radosnym głosem – Mam wielką przyjemność i zarazem zaszczyt przedstawić państwu dwóch wspaniałych ludzi, którzy niedawno wyrwali mnie z rąk groźnych rozbójników szajki Krwawego Georges’a. Gdyby nie oni, nie było by mnie tutaj z wami. Panie i Panowie! Oto moi wybawiciele: porucznik Raul Charmentall i sierżant Francois de Morce, muszkieterowie Jego Królewskiej Mości.
I wskazał wymienionych palcem.
Zewsząd spłynęły gratulacje odwagi i męstwa żołnierzy króla Ludwika. Nasi bohaterowie przyjmowali je z wrodzoną skromnością i rozwagą. Każdy chciał porozmawiać z muszkieterami, uścisnąć im dłoń. Colgen co chwila wychwalał ich bohaterstwo. Lokaj oznajmił przybycie kolejnych gości, którymi były dwie panie. Minister musiał więc opuścić towarzystwo i przywitać nowoprzybyłe. Ich nazwiska Raul nie dosłyszał, ale zwróciło jego uwagę słowo: „pułkownikowa”. Obrócił się i wówczas zobaczył Colgena wprowadzającego z piękną damę, blondynkę w wieku ok. trzydziestu ośmiu lat. Obok niej szła młoda dziewczyna. Charmentall rozpoznał je. Były to Helena de Saudier i Francesca.
Co one tu robią? Colgen też je zaprosił? Widocznie tak, gdyż wyrażał właśnie swoją radość, że raczyły przyjąć jego zaproszenie. Ach, ta okropna Francesca. Przyszła tu widocznie drwić z jego nieszczęścia. Bo i po cóż by tu miała przyjeżdżać? Chyba wiedziała, że Raul tu będzie? Oczywiście mogła nie wiedzieć i ich spotkanie tutaj było zgoła przypadkowe. Jeśli jednak wiedziała, to dowodziło, jak bardzo perfidną i złośliwą była osobą. Zresztą, po gruntownym zastanowieniu się, doszedł do wniosku, że mu wszystko jedno. Postara się ją ignorować. Tak, to będzie najlepsze wyjście.
Raul zamknął oczy i kilka razy odetchnął głęboko. Przed oczami stanęło mu wspomnienie, w jaki sposób poznał Francescę. Było to przyjęcie, podobne bardzo do tego. Trechevile został zaproszony na urodziny pani Heleny de Saudier. Z jej mężem był w wielkiej przyjaźni. Pani pułkownikowa zawsze go zapraszała z okazji swoich urodzin lub świąt. Na jedno z takich przyjęć Trechevile zabrał ze sobą Raula. Tam właśnie chłopak poznał siostrzenicę ich gospodyni, Francescę de Villervie, którą pułkownikowa zaopiekowała się po śmierci jej rodziców. Dziewczyna była porywcza, impulsywna, ale bardzo piękna, więc nie dziwota, że Raul się w niej zakochał. On również nie wydawał się jej obojętny. Spędzali ze sobą dużo czasu. Namiestnik muszkieterów (Raul był wówczas jeszcze namiestnikiem) dość często odwiedzał panią de Saudier i jej siostrzenicę. Zaskarbił sobie przyjaźń i szacunek tej pierwszej oraz względy i uczucie tej drugiej. Tak przynajmniej sądził. Podczas poufnej rozmowy zapytał ją, czy wyszłaby za niego, gdyby ją o to poprosił. Odpowiedziała, żeby jej dał czas do namysłu i napomknęła, że za wojskowego, którego ciągle nie ma w domu, nie wyjdzie na pewno. Więc porzucił służbę i rozglądał się za małym majątkiem ziemskim, w którym mógłby z nią osiąść na stałe. Ale kiedy przyszedł po odpowiedź na pytanie, czy oficjalnie może prosić o jej rękę … ona odprawiła go z kwitkiem. Cóż.... dobrze, że kapitan przyjął go z powrotem, bo inaczej chłopakowi zostałoby chyba jedynie w łeb sobie strzelić z rozpaczy. A tak będąc na służbie miał zajęcie i nie myślał wiele o złamanym sercu.
Charmentall otworzył oczy i powoli rozejrzał się dookoła sali balowej. Wspomnienia go opuściły i spojrzał ponownie na Francescę. Mimo tego, jak go potraktowała, wciąż coś do niej czuł. I trudno mu było zaprzeczyć, że była ona oszałamiająco piękna. A swoją drogą, czy ona nie przypomina mu kogoś, kogo poznał niedawno? I owszem, nawet bardzo mu tego kogoś przypomina. Ale kogo dokładniej? Nie potrafił sobie przypomnieć.
Lecz na to zawsze będzie czas. Na razie trzeba podejść i się przywitać. Chociaż nie trzeba, oni sami już idą w jego stronę.
- Pozwolę sobie przedstawić paniom moich honorowych gości – rzekł Colgen – Panów Charmentalla i de Morce.
- Z panem Charmentallem już się znamy – odpowiedziała Helena de Saudier, uśmiechając się do Gaskończyka – Miło pana znowu widzieć.
- Mnie panią również, pani Heleno – odparł Raul.
Francesca nadal milczała. Chłopak liczył na to, że przynajmniej go powita, ale przeliczył się. Co prawda, dziewczyna, szturchnięta przez ciotkę bąknęła pod nosem coś w rodzaju „Witam pana”, ale zaraz zamilkła.
A więc ma zamiar gniewać się na mnie i ignorować, pomyślał Raul. Dobrze, skoro tego chce.
Także również nie zwracał na nią uwagi, prowadząc miłą konwersację z jej ciotką oraz ich zacnym gospodarzem. Za to Francois, którego te normy nie obowiązywały, zagadywał obie damy. Wyraził również swój wielki podziw dla jej kuzyna, pana Fryderyka de Saudier, bratanka jej ciotki, okazując smutek z powodu braku młodzieńca na balu. Cóż, choroba nie wybiera. Ale, jacyż oni są podobni, Fryderyk i Francesca. Żadne jeszcze kuzynostwo nie było aż tak podobne do siebie. Jak to jest możliwe, zważywszy na fakt, iż przecież są spokrewnieni tylko poprzez małżeństwo pani pułkownikowej?.
Dziewczyna nic jednak na to nie odpowiedziała, nadal milczała i patrzyła co chwilę w przeciwną stronę, jakby bojąc się, że nagle rozpozna ją zazdrosny były amant. Raul jednak nie zwracał na nią uwagi, zaś pana hrabiego de Charen nie było na przyjęcie, gdyż obecnie zmienił klimat na bardziej wilgotny, uciekając przed wierzycielami do Anglii.
Nagle Colgen zaklaskał w ręce. Wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę.
- Panie i Panowie! Moja córka, panna Luiza Colgen!
Wszystkie twarzy spojrzały w kierunku schodów, które gospodarz wskazał ręką. Schodziła po nich niezwykle piękna istota w różowej sukni i białych rękawiczkach. Miała ona śliczne błękitne oczy, włosy koloru brązowego, który jednak w niektórych miejscach przechodził w rudy, urocze różowe usteczka, gładkie policzki i lśniąco białe zęby, widoczna w uśmiechu, często goszczącym na jej twarzyczce. Zeszła z gracją po schodach i podała rękę ojcu, który czekał już na nią na dole. Wszystkim zebranym zabrakło słów. W życiu jeszcze nie widzieli tak pięknej istoty. Urody mogły jej pozazdrościć nawet największe modnisie w całym Paryżu. Bowiem wdzięk panny Luizy był naturalny, podczas gdy tamte zdobywały go w sposób sztuczny, za pomocą ostrego makijażu.
Colgen poprowadził córkę do Raula i Francois i rzekł:
- Pozwól, córeczko. Oto pan Raul Charmentall, porucznik muszkieterów oraz jego przyjaciel, baron Francois de Morce, sierżant w tej samej formacji. Gdyby nie oni, to nie wiem, czy byś mnie jeszcze widziała żywego. Podziękuj im bardzo i zachowaj o nich ciepłe wspomnienia, bo warci są oni tego.
- Bardzo mi miło poznać panów – przemówiła słodkim głosikiem Luiza.
- Cała przyjemność po naszej stronie, panno Luizo – odparł Raul, całując ją w rękę, którą ona wysunęła w jego stronę.
- A jakżeby inaczej – dodał Francois, czyniąc to samo.
Colgen odprowadził córkę do głównego stołu i posadził na honorowym miejscu. Wszyscy goście również usiedli na swoich miejscach. Następnie Colgen wstał i wyraził swój podziw, jak z tak małej poczwarki, jakim niegdyś była jego córka, wyrósł taki wspaniały motyl. Dodał również, że trzymał córkę w domu chroniąc ją przed wielkim światem. Tłumaczył swoją decyzję tym, iż jeszcze nie nadeszła ku temu pora. Teraz jednak bez przeszkód może ją zabrać do Paryża i zapoznać z tamtejszą arystokracją. Jeśli zaś chodzi o dzisiejszy dzień, to chce, by jego jedyna pociecha mogła być szczęśliwa i bawiła się znakomicie w domu, gdzie przeżyła tyle pięknych chwil, i który będzie zmuszona opuścić. Niech wszyscy więc okażą jej swoją przyjaźń. Następnie życzył córce wszystkiego najlepszego w przyszłości i zaprosił gości na poczęstunek.
Goście zabrali się do jedzenia. Po kolacji Colgen dał znak muzykantom, by zaczęli grać. Rozpoczęły się tańce. W pierwszej parze śmigała panna Luiza z panem Francois, który uprzedził Raula. Ten, z braku partnerki, zaprosił więc do tańca Francesce, jednak nie przemówił do niej ani jednym słowem, choć Luiza i Francois robili to cały czas aż do ustania muzyki. O czym oni rozmawiali, tego już Raul nie wiedział. Widział jednak ten tępy wyraz twarzy (jak określał go Trechevile) i z całą pewnością stwierdził, że jego przyjaciel musiał się w pannie zakochać. To niezwykłe, nieprawdaż? Raz tylko zobaczyć i już pokochać. Ale czyż nie tak samo było z nim i Francescą? Dokładnie tak samo. Z tym, że jego uczucie okazało się pomyłką. Miał nadzieję, że jego przyjaciel takiego błędu nie popełni.
Pary się zmieniły i Raul pochwycił pannę Luizę, podczas gdy Francois ujął za dłoń Francescę. Również Trechevile zamienił się damami z Colgenem, nie zrobił tego jednak z sympatii do niego, ale dlatego, że minister wirował po sali z panią Heleną de Saudier. Trechville pragnął z nią jeszcze porozmawiać o młodych ludziach, którymi się opiekowali. Kiedy więc zaczęli tańczyć, zapytał:
- Zauważyła pani Raula? Ani razu nie przemówił do pani siostrzenicy. To nie w porządku. To, że są na siebie obrażeni nie oznacza jeszcze, że zaraz cały świat musi o tym wiedzieć.
- To prawda – odpowiedziała pani Helena – Jednakże Francesca sama jest sobie winna. Dlaczego go odtrąciła? Dała chłopakowi nadzieję, a potem ją odebrała. Teraz ma za swoje.
- Możliwe, jednakże nie sądzę, by takie zachowanie było godne muszkietera, a do tego szlachcica. Już ja mu sprawię burę.
- Nie rób pan tego. Oni sami już sobie wypominają swoją zawziętość. Zobaczy pan, że wkrótce się pogodzą.
- Miejmy nadzieję. Przydałoby się jakieś wesele pod koniec lata.
- Możliwe, że będziemy mieli dwa wesela.
- Jak to?
- Widziałeś pan Francois i pannę Luizę? Jak oni na siebie patrzyli?
- Owszem, ale czy to jest miłość?
- Jak nie miłość, to co? Może wrzody?
- Skądże, po co zaraz wrzody? Po prostu zauroczenie.
- Wierz mi pan, że od zauroczenia do miłości jest bardzo blisko.
- Tak pani myślisz?
- Nawet jestem pewna.
Rozmowa się urwała. Taniec się skończył. Zagrano kolejny utwór, tym razem jednak nie wszyscy tańczyli. Niektórzy odprowadzali partnerki na bok i prowadzili z nimi rozmowę. Tak też zrobił Raul z Luizą.
- Czy wierzy pani w poprzednie wcielenie, panno Luizo? – rozpoczął rozmowę Raul.
- Sama nie wiem. Dlaczego pan pyta? – odparła Luiza bardzo zdumiona tym pytaniem.
- Bo nie wiem dlaczego, ale mam takie dziwne wrażenie, że już panią skądś znam. I jakbym od dawna panią lubił i szanował. Ale to tylko złudzenie.
- Możliwe – wyszeptała cichym głosikiem Luiza, ale w duchu poczuła to samo co Raul.
- Może się mylę, lecz ma pani chyba gaskoński akcent.
- Moja matka wychowywała się w Gaskonii.
- Pamięta ją pani?
- Słabo. Zmarła młodo.
- To tak, jak ja moja. Tyle, że ona zginęła.
- Zginęła? – panna Luiza zwróciła na niego swoje błękitne oczęta.
- Tak. Zabił ją człowiek w czerni, a tuż po tym mojego ojca. Przysiągłem łotrowi, że zapłaci mi za to. Jednakże minęło już dwadzieścia lat, a ja jeszcze go nie znalazłem.
Luiza położyła mu dłoń na ramieniu.
- Wierzę, że to się panu uda. Będę się o to modliła wieczorem.
- Dziękuję pani.
- Nie ma za co. Po prostu poczułam do pana ogromną sympatię, której jednak nie potrafię racjonalnie wyjaśnić.
- Ani ja.
- Kiedyś na pewno to zrozumiemy. Ale na razie, skoro się tak lubimy, obiecajmy sobie, że będziemy służyć sobie pomocą. Widzi pan, ja w poniedziałek jadę do Paryża. Nie znam tam nikogo. Bardzo chciałabym pana prosić, by raczył odwiedzić mnie i moją guwernantkę w naszym pałacyku na ulicy Słonecznej 5. Lepiej będę się czuła mając świadomość, iż mam przyjaciela w tym wielkim i nieznanym mi świecie.
Raul był tymi słowami wzruszony.
- Obiecuję.
- A więc podajmy sobie ręce na znak przyjaźni – powiedziała uśmiechnięta już całkowicie Luiza, wyciągając swoją dłoń, którą Raul uścisnął, a potem pocałował.
- I jeśli można prosić, to proszę też od czasu do czasu przyprowadzić też swojego przystojnego kolegę – szepnęła chłopakowi na ucho wskazując wzrokiem Francois, rozmawiającego wesoło przy kieliszku wina z Trechevilem i Colgenem.
- Podoba się on pani? – zapytał bez namysłu Raul, nadal wesoło się uśmiechając.
- Tak, owszem – powiedziała Luiza.
Ale nagle zamknęła sobie usta, udając przerażenie. Potem pogroziła Raulowi palcem i rzekła:
- Panie Charmentall! Jak pan może zadawać mi takie osobiste pytania, zwłaszcza, że zna pan na nie odpowiedź. Nieładnie!
- Błagam panią o wybaczenie – odpowiedział Raul, z trudem powstrzymując wybuch śmiechu – Lecz jeśli się on pani podoba, to z przyjemnością go pani przyprowadzę. Choćbym miał go wykopać z pod ziemi.
- Dziękuję panu. Choć to ostatnie chyba nie będzie koniecznie.
- Ja myślę.
Dziewczyna dygnęła przed nim i odeszła, posyłając mu na pożegnanie słodki i szczery uśmiech. Raul został sam ze swoimi myślami. Tak uroczej istoty jeszcze nie widział. Co tam Francesca, Luiza to anioł. Ale ten anioł kocha Francois. W takim razie Raul Charmentall zrobi wszystko, by go mogła dostać na męża. Ponieważ od razu poczuł do niej ogromne uczucie, jak do rodzonej siostry. Pochodzenie tego uczucia nie umiał odnaleźć. Po prostu to poczuł i już.
W końcu przyjęcie dobiegło końca. Goście zaczęli się rozchodzić . Czekał ich powrót karetami i powozami do domów. Raula i Francois zaprosił do swego powozu Trechevile, gdyż chciał jeszcze z nimi się pośmiać i opowiedzieć parę ciekawych rzeczy. Na razie jednak sam wsiadł i czekał na przyjaciół, aż ci odprawią swoich ludzi z lektykami i jeszcze nagadają się na temat panny Luizy.
- Czyż ona nie jest piękna? – mówił Francois.
- O tak, niewątpliwie – odpowiedział Raul – Wierz mi lub nie, ale od razu poczułem do niej braterskie przywiązanie. Nie wiem tylko, dlaczego?
- Czy to ważne, chłopie? Ważne, że się w niej nie kochasz, gdyż musielibyśmy być rywalami, a tego bym nie chciał.
- A ja tym bardziej.
- No i dobrze. W takim razie jeden nie będzie wchodził drugiemu w paradę. A tak w ogóle, to przyjrzałeś się jej wyglądowi zewnętrznemu? Te włosy, te oczy, ten nosek....
- O tak – odpowiedział szczerze Raul.
- A ten pieprzyk na szyi…
Raul zdumiał się.
- Jaki pieprzyk?
- Normalny. Na prawej części szyi. O tutaj – Francois wskazał palcem miejsce – Nie widziałeś?
- Nie przyjrzałem się.
- A ja tak. W końcu razem długo tańczyliśmy. Mówię ci, że jestem w niej na amen zakochany.
- Tak od razu? Już po pierwszym spotkaniu?
- Oczywiście. A lepiej by było, żeby po drugim?
- Niekoniecznie. Po prostu uważam, że to troszkę za szybko, jak na mój gust.
Dalszą rozmowę przerwało im pojawienie się tajemniczego mężczyzny w wieku ok. trzydziestu lat, w czarnych włosach, szarych oczach dyszących nienawiścią i zawadiackim wąsiku.
- Pan baron de Morce? – zapytał, patrząc na Francois.
- Owszem – odparł zapytany – A kto pyta?
- Moje nazwisko nie jest panu znane, więc nie muszę się przedstawiać – przemówił tajemniczy człowiek. Ton jego głosu wskazywał na zawiść bijącą z jego słów - Mam panu co innego do powiedzenia. Słyszałem waszą rozmowę, panowie i jestem zmuszony pana poinformować, że z pańskich planów matrymonialnych nic nie będzie.
- Dlaczego?
- Ponieważ ojciec panny Luizy przyobiecał jej rękę komuś innemu. Tak, dobrze się pan domyślasz, mnie. I możesz pan też łatwo zgadnąć, iż plany pana w żadnym razie nie są po mojej myśli. Nie jestem nimi zachwycony.
Francois i Raul byli zdumieni. Więc Luiza miała narzeczonego. I nic nie mówiła? To dziwne. Bardzo dziwne. I jeszcze rzekła Raulowi, że podoba się jej Francois. Cóż za hipokryzja. A może jednak nie? Może ta panna nie wie jeszcze o planach tatusia? Może nie jest im przychylna? Przyjaciele postanowili to sprawdzić.
- Mówi pan, iż szanowny minister Colgen przyobiecał rękę swojej córki panu? - zapytał Raul.
- Tak.
- I pan ją kocha? – dopytywał Francois.
- Tak bardzo, by bić się o nią z każdym przybłędą, który się koło niej kręci – odpowiedział zalotnik.
Francois o mało nie rzucił się zuchwalca, ale Raul przytrzymał go za płaszcz. On przybłędą? Przecież pochodzi z porządnej, szanowanej rodziny arystokratycznej. Jak on śmie? Jeżeli ktoś tu jest przybłędą, to tylko ten pan, który rości sobie prawa do pięknej dziewczyny, a nawet nie raczy się przedstawić. Młody baron opanował się jednak i pytał dalej:
- A czy ona, kocha pana?
- Nie. Jeszcze nie. Ale jestem pewien, że jeśli będę często wspominał o mojej miłości, to zdobędę jej wzajemność.
Muszkieter odetchnął z ulgą. Ona nie kocha tego pana. A więc jest jeszcze nadzieja. Nie można jej zmarnować.
- Dlaczego pan nam to mówi? – zapytał Raul – Przecież to podnosi tylko nadzieję mojego przyjaciela.
- Ponieważ jestem szlachcicem i mam honor. A honor ów mówi, iż żaden szlachetnie urodzony człowiek nie powinien kłamać. Dlatego nie chce pana barona pocieszyć, ale uczciwe zawiadomić o sprawie. Zapowiadam więc otwarcie. Panna Luiza jest mi obiecana i zrobię wszystko, by została moją żoną. Wszystko, rozumie pan? Osobiście nie życzę panu złego, ale jeśli wejdzie pan między nas, gorzko pan tego pożałuje. Będę o nią walczył do ostatniej kropli krwi. I jeśli będzie trzeba, zabiję pana. Czy zostałem dobrze zrozumiany?
- Nadzwyczaj dobrze – odparł Francois, z trudem powstrzymując się przed rzuceniem się na niego.
Tajemniczy człowiek uśmiechnął się ironicznie i zniknął w ciemnościach ulicy. Młodzieńcy chwilę jeszcze stali i wpatrywali się w miejsce, w którym przed chwilą stał, a potem wsiedli do powozu Trechevile’a i odjechali.
Rozdział VIII
“Pan i jego demon”
Po pożegnaniu ostatnich gości i odejściu Luizy do jej sypialni, Colgen udał się do swojego gabinetu, usiadł na fotelu przed kominkiem, masując sobie głowę. Dzisiaj mocno go bolała. Postanowił chwilę posiedzieć i odpocząć przed snem. Nagle regał z książkami się przesunął i do pokoju wszedł tajemniczy mężczyzna ubrany na czarno. Miał ok. czterdziestu pięciu lat, czarne włosy, zmarszczki na twarzy. Fizjonomia miała złowrogi niczym u diabła wyraz, który przeraziłby najbardziej odważnego człowieka.
Colgen nie wydawał się jednak być tym widokiem zaskoczony. Nie oznaczało to bynajmniej, by rozchmurzył się na jego widok. Jednakże patrząc na twarz owego jegomościa raczej nie będziemy mu się dziwić. Była to wyraźnie strasznie zakazana fizis, po której mogły się śnić jedynie same koszmary.
- No i jak tam przyjęcie urodzinowe szanownej córeczki? – zapytał przybysz ironicznym tonem.
- Całkiem, całkiem – odpowiedział Colgen obojętnym tonem – A czemu pytasz?
- Ponieważ nie mogłem się na nim zjawić.
- Nie mów mi, że tego żałujesz – mruknął zmęczonym tonem Colgen.
- Owszem, żałuję. Dawno nie miałem jakieś burdy, dawno nikogo nie zabiłem. A wie pan, panie ministrze, że ja, jak nie zabiję co najmniej jednego człowieka na miesiąc, dostaję bzika.
- Czyś ty oszalał?! – zawołał wściekły Colgen, ale szybko ściszył głos, nie chcąc, żeby ktoś ze służby go usłyszał – Chcesz robić burdy w moim domu? Atakować moich gości?
- Przecież nie zaatakowałbym ich wszystkich. Wybrałbym tylko jednego delikwenta na chybił trafił, pokłóciłbym się z nim. Oczywiście w mój specjalny sposób. Mianowicie tak, żeby wyglądało na to, że to on mnie wyzwał, a nie ja jego. Potem poszlibyśmy w ustronne miejsce i zabiłbym go w walce.
- I właśnie dlatego nie dostałeś wreszcie zaproszenia na ten bal. A zresztą, mieszkańcy Francji nie darzą cię wielką sympatią.
- Trudno im się dziwić. W końcu niejednemu z nich odebrałem krewnego. I to nie tylko mężczyzn, ale również kobiety. To ostatnie jednak rzadziej. Zabijanie kobiet nie należy do tych przyjemnych rzeczy, które chętnie wykonuję. Zazwyczaj drą się jak opętane, trzeba je kneblować i wiązać, a ja tego nie lubię. Lepiej zabijać mężczyzn. To jest bardziej pasjonujące.
Colgen spojrzał uważnie w twarz swego pomagiera.
- Wiesz co? Brzydzę się tobą.
- Jeśli wydaję się panu ministrowi tak obrzydliwy, dlaczego więc szanowny pan minister mnie trzyma na swojej służbie?
- Bo jesteś mi potrzebny. Wiesz przecież, jaki mam plan. Polega on na całkowitym zmianie niektórych osób u władzy. Jeśli się to uda, wówczas los rodu Colgenów, wywodzący się od orleańskiej linii Burbonów, dostanie to, na co zasłużył. Coś, co mu się należy od dawna.
- Szafot?
- Nie wydurniaj się. Wiesz o czym mówię.
- Owszem.
Colgen nagle wstał z fotela i zaczął przechadzać się po pokoju, jednocześnie tłumacząc swemu rozmówcy przyczyny tego planu. Tłumaczył, że jego ród zasłużył na coś o wiele więcej niż tylko teki ministrów. Jako krewni królewscy powinni wpływać poważnie na politykę, być osobistymi doradcami króla. Ale nie, nie umieli ich docenić. Dynastia Burbonów nie nadała im zaszczytów i honorów, ani tytułu książęcego, które choćby za pochodzenie od Filipa Orleańskiego im się należą. Lecz Bourbonowie zapłacą za to. A on będzie się śmiał. Będą prosić go o ratunek a on nie spełni tej prośby, spokojnie patrząc w oczy proszących go królewskich krewnych. Nie będzie miał dla nich litości.
W końcu zmęczył się tym i usiadł z powrotem na fotelu. Jego rozmówca chciał zrobić to samo, siadając naprzeciw niego, lecz on zawołał:
- Pozwoliłem ci siadać?! Nie?! To precz z tego fotela!
Przybysz zmarszczył czoło. Nikomu innemu na to nie pozwoliłby. Ale Colgen miał w sobie to coś, co sprawiało, że mężczyzna w czerni nie umiał się mu przeciwstawić. Wykonał polecenie.
- Po coś przyszedł? – zapytał minister już spokojniejszym tonem.
- Złożyć meldunek.
- No, nareszcie coś sensownego słyszę z twoich ust – mruknął uradowany Colgen – Mów więc. Jak się posuwa nasza sprawa?
- Bardzo dobrze. Nie na próżno jeździłem pół Francji. Pierwsze kilka setek jest gotowe i czeka na nasze wezwanie. Wystarczy, że kiwniemy palcem, a przyjdą na rozkaz.
- Pewni to ludzie?
- Bardzo pewni.
- Co to za rodzaj ludzi?
- Zgodnie z rozkazem, rzezimieszki: mordercy, rozbójnicy, przemytnicy, galernicy, złodzieje, fałszerze monet.
- Jednym słowem, cały kwiat naszego kochanego półświatka?
- Właśnie – uśmiechnął się mrocznie człowiek w czerni.
Colgen odpowiedział mu takim samym uśmiechem.
- Czyli udało ci się?
- Tak. Niektórzy z nich tym chętniej nam pomogą, gdyż już znają pana ministra.
- Ach, moi „interesanci” - przypomniał sobie Colgen.
- Otóż to. Ale na planowane przez pana ministra kilka tysięcy musimy jeszcze trochę poczekać. Nie zwiedziłem jeszcze wszystkich „odpowiednich” miejsc naszego kraju. Chociaż, prawdę mówiąc, nie będę musiał robić tego osobiście.
- Dlaczego?
- Wysłałem kilku ludzi w tym celu. Oni już znajdą brakujących kandydatów.
- To dobrze. Widzę, że ten twój pusty łeb służy ci nie tylko do noszenia kapelusza. Świetnie.
Choć uwaga była bardzo złośliwa, człowiek w czerni nie zareagował na nią.
- Wykonuję skrupulatnie powierzone mi zadanie.
- A propos twojej skrupulatności, to powiedz mi, pamiętasz pana Charmentalla?
- Gastona Charmentall? Owszem. Zdaję się, że miałem go zlikwidować jakieś dziewiętnaście lat temu.
- Dwadzieścia – poprawił Colgen.
- Nieważne – odparł człowiek w czerni – A dlaczego pan o to pyta? Został przecież zabity.
- Owszem. A pamiętasz, jaki był cel tej misji, którą ja, nie chwaląc się, tobie zleciłem?
- Tak. Zabić Gastona, porwać jego żonę dla pana i nie zostawić żadnych świadków.
- Otóż to. I jak ci poszło?
- I dobrze i nie dobrze.
- Mów dokładniej.
- To znaczy, zabiłem Gastona, ale jego żona…
- Zginęła – odparł Colgen smutnym tonem i z trudem tłumiąc łzy – Zabiłeś moją Annę Marię. Kobietę, którą chciałem poślubić, z którą wiązałem poważne plany. Zastrzeliłeś ją jak psa.
Był wściekły, ale starał się nie podnosić głosu, by nie zwrócić na siebie nie potrzebnej uwagi swej służby, nie wtajemniczonej w sprawy swego pana.
- To nie moja wina!
- Nie krzycz. Chcesz, żeby nas usłyszeli?
- Przepraszam. Nie ufa pan swoim ludziom?
- Ja nie ufam nikomu i niczemu, co ma uszy, oczy i własny rozum. Mów dalej.
- Ta kobieta sama jest sobie winna. Ruszyła ratować męża z moich rąk i wtedy… jeden z moich ludzi, straszny nadgorliwiec…
- Ją zastrzelił – dokończył Colgen.
Człowiek w czerni pokiwał posłusznie głową.
- Tak. Nic nie mogłem zrobić – powiedział.
- Może tak, może nie – mruknął pan minister nie wierząc ani trochę w jego słowa – Nieważne. Wiesz, dlaczego o to pytam?
- Nie.
- Ponieważ niedawno przejeżdżałem karetę po lesie i napadli mnie zbóje od Krwawego Georges’a. Słyszałeś o nim?
- No chyba.
- Teraz wszyscy oni pukają do bram Św. Piotra. A wiesz czyja to zasługa?
- Domyślam się, że nie pana.
- I dobrze się domyślasz, bo to nie ja go wysłałem na tamten świat. Zrobił to pan Charmentall.
Człowiek w czerni przeraził się nie na żarty.
- Charmentall? Gaston Charmentall?
- Jaki tam Gaston? Mówię o kimś innym. Mówię o jego synu.
- Synu? – tajemniczy czarny osobnik był coraz bardziej zdumiony.
- Tak – odparł Colgen, przeciągając odpowiedź – Przypomnij mi, jaki był twój raport na jego temat.
- No cóż – nastąpiła chwila wahania – Martwy tak jak jego ojciec.
- Właśnie. Więc wyjaśnij mi, jak to możliwe, że ktoś, kogo ty podobno zabiłeś, teraz sobie spokojnie żyje. Mało tego, ratuje mnie ze swoim kolegą przed zbójami i zapewnia ochronę! Tego ty i twoje zbiry nie umieliście zrobić. Myślałem, że jeśli ktoś się znajdzie przed twoją szpadą, to nie wychodzi żywy.
- Bo tak jest!
- Więc wytłumacz mi, jak to jest możliwe, że ten młodzik wciąż żyje?
- Nie wiem. Dźgnąłem tego chłopaka szpadą osobiście. Był ciężko ranny. Nie mógł przeżyć. Zwłaszcza, jeśli nikt go nie znalazł.
- Czy jak odjeżdżałeś z miejsca swego rękodzieła, to ten chłopak oddychał czy nie?
- Chyba nie, nie pamiętam.
- Lepiej sobie przypomnij.
Człowiek w czerni zastanowił się.
- Nie oddychał… Chociaż… Nie, pomyliłem się. Jeszcze dychał, kiedy odjeżdżałem. Ale nie mógł przeżyć. Chyba, że…
- Chyba, że co? – Colgen był coraz bardziej zdenerwowany.
- Trechevile – wydyszał człowiek w czerni.
- Kto?
- Porucznik Andre Trechevile. Muszkieter. Przyjaźnił się z Charmentallem. Podobno miał przybyć do nich w odwiedziny, akurat tego dnia, kiedy ja ich zabijałem. On mógł znaleźć chłopaka i uratować go. To jedyne wytłumaczenie. Ten porucznik wszystko zepsuł.
- „Ten porucznik” jest już kapitanem i dowódcą Raula Charmentall. I wyobraź sobie, że był dzisiaj na urodzinach mojej córki. Tańczył nawet z panią de Saudier.
- Trechevile tutaj? – człowiek w czerni wyglądał na przerażonego – To niemożliwe. Nie on. Nie teraz, kiedy szykujemy plan. On wszystko zepsuje.
- Coś mi się wydaje, że go bardzo dobrze znasz.
- Owszem. Kilka razy walczyliśmy ze sobą. To wyjątkowo sprytny człowiek. To on namawiał muszkieterów, by współpracowali z żandarmerią i wspólnie zwalczali świat przestępczy. Ma wielki posłuch u muszkieterów. Wśród żandarmów zresztą też. Przeszkodził kilku poważnym planom zorganizowanym przeze mnie. Na szczęście, nie wie jak ja wyglądam. Moi ludzie wiedzieli, że w ich interesie leży, żeby nie odważyli się mnie wydać. Więc nigdy nie dowiedział się niczego o mojej skromnej osobie, w każdym bądź razie nie tyle, żeby mnie rozpoznać. Nie wiem, czy nawet zna moje imię. Ale ja go znam. Znam go, panie ministrze. I mogę pana zapewnić, że wystarczy, iż wpadnie na trop naszego planu, a zrobi wszystko, by nam przeszkodzić. Nawet poświęci życie.
- Więc umożliwimy mu to poświęcenie – rzekł Colgen mściwym tonem.
- Nie lepiej zrezygnować? Albo odłożyć plan na bardziej korzystną okazję? Obecność Trechevile’a zmienia wszystko.
- To niczego nie zmienia. Jeden podstarzały muszkieter i cudownie ocalały chłopak, będący ostatnim ze szlachetnego rodu Charmentallów, nie powstrzymają mnie przed zrealizowaniem naszego projektu. Wykonam go tak czy inaczej. A ty mi w tym pomożesz, rozumiesz?
- Oczywiście.
- A wiesz, że Raul poprzysiągł ci zemstę? I szukał cię przez dwadzieścia lat – napomknął Colgen mimochodem.
Na twarz człowieka w czerni ponownie wrócił podły uśmieszek.
- Póki co jeszcze mnie nie znalazł – mruknął – I nie zdąży mnie znaleźć. Bo to ja znajdę go pierwszy. Znajdę go i dokończę dzieła.
- Nie!
Człowiek w czerni był bardzo zdumiony. Nie rozumiał tego. Zawsze, jeżeli ktoś stawał im na drodze, minister kazał go usunąć. Ojciec chłopaka stał na drodze miłości ministra, więc musiał umrzeć. Dlaczego w takim razie nie może umrzeć ten głupi szczeniak? Zapytał o to, lecz usłyszał:
- Nie zabijesz go.
- Dlaczego?
- Po pierwsze dlatego, że ja ci tak każę. Po drugie dlatego, iż ten chłopak uratował mi życie. Nie chcę, by ktokolwiek mówił, że minister Colgen nie umie się odwdzięczyć.
- Nikt się nie dowie, panie. Zrobię to po cichu.
- Powiedziałem nie. Spłacę swój dług czyniąc tego chłopaka nietykalnym dla twojej szpady. On i jego przyjaciel, baron de Morce, który pomógł mu mnie ocalić, mają teraz u mnie zagwarantowaną nietykalność! Rozumiesz, co mówię? Nie wolno ci ich ruszyć. Ani tobie, ani twoim zabijakom. Czy wyrażam się wystarczająco jasno?
- Aż za bardzo. Tylko naprawdę nie pojmuje czegoś takiego.
- Bo nie masz za grosz honoru. Ale nie martw się. Póki będzie siedział cicho i nie wtrącał się do nie swoich spraw, damy mu spokój. Lecz jeżeli złamie tę zasadę i zacznie nam szkodzić, wówczas go powstrzymamy. Najpierw postraszymy i damy szansę naprawy błędu. Będzie miał do wyboru albo przejść na naszą stronę lub pozostać neutralnym, co w sumie na jedno wychodzi, albo też stanąć przeciwko nam. Jeśli wybierze to pierwsze, tym lepiej dla niego. Jeśli nie, trudno. Wtedy i tylko wtedy, zostawię ci wolną rękę co do niego. Zrobisz z nim wówczas to, co uznasz za stosowne.
- Dziękuję ci, mój panie.
- Możesz odejść.
Człowiek w czerni już miał wyjść, gdy wtem zatrzymał go głos ministra:
- A tak przy okazji, uprzedź „hrabiego” Filipa de Bernice, że nie życzę sobie podobnych wystąpień, jak to jego dzisiejsze po przyjęciu. To, że obiecałem mu ślub z moją córką, jeśli ta go zechce, nie oznacza, iż jest ona jego własnością. Zechce, to za niego wyjdzie. Nie zechce, nie wyjdzie. I niech ten dureń to sobie wreszcie wbije do tego swego pustego łba. Więcej powtarzać nie będę. Przekaż mu to i obaj dobrze sobie zapamiętajcie, co do was mówię. Lepiej mi się nie sprzeciwiajcie, bo dobrze źle na tym wyjdziecie.
Skończywszy swoją przemowę usiadł z powrotem w fotelu, zaś tajemniczy człowiek w czerni wyszedł tą samą drogą, jaką wszedł.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 15:23, 09 Kwi 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
zorina13
Administrator
Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 3 tematy
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z San Eskobar Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 21:29, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Bardzo to wszystko ciekawe.
Jak w każdej porządnej opowieści jest mnóstwo intryg ,romansów ,rysuje się wątek zaginionego rodzeństwa.
A minister jest polonofobem -bo z wielką pogardą wypowiadał się o naszym narodzie.
Co dalej ?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 21:34, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Hehehehe. Polonfobem. Cóż... ostatecznie powieść dzieje się we Francji w czasach władzy absolutnej. A widziałem w wielu książkach i filmach, że Francuzi niezbyt pochlebnie wyrażali się o systemie panującym w Polsce. Mam więc nadzieję, że koleżanka ani nikt tu z obecnych nie uzna mnie za człowieka pozbawionego patriotyzmu. Po prostu wkładam w zdanie pana ministra słowa, które były opinią wielu Francuzów tamtych czasów No i cieszę się, że zarys intrygi i wątki podobają się Tobie Co będzie dalej? Wkrótce się dowiesz.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Nie 21:43, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
kronikarz56 napisał: | Ponieważ ci ludzie, od których skupuje to potrawy, i tak nie mają co z nimi zrobić, bo rynki wschodnie dosłownie pękają w szwach, więc płacą każdą cenę, jaką tylko od nich zażądam. A poza tym, komu mają ją sprzedawać? |
"Płacą" czy "przyjmują" każdą cenę? Skoro sprzedają...
kronikarz56 napisał: | nie mogąc również wyrazić swojego smutku z powodu nie zjawienia się na balu pana Fryderyka, który, jak wyjaśnił Raul, źle się poczuł i musiał zostać w domu. |
Biedna Francesca...
kronikarz56 napisał: | - Czy wierzy w poprzednie wcielenie, panno Luizo? - rozpoczął rozmowę Raul.
- Sama nie wiem. Dlaczego pan pyta? - odparła Luiza.
- Bo nie wiem dlaczego, ale mam takie dziwne wrażenie, że już panią skądś znam. I jakbym od dawna panią lubił i szanował. Ale to tylko złudzenie. |
O, Panienka z okienka Siostry, bracia, ukochane, zakochani...
A w dalszej kolejności Richelieu o nazwisku Colgen i jego plan naprawy świata na lepsze... dla siebie.
Wyraźnie duży rozstrzał odniesień literackich czyli erudycja udokumentowana.
Więcej poprosimy!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ewelina
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 03 Cze 2012
Posty: 25205
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 22:10, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Intrygi kolejnych kardynałów i skradzione ( w kołysce dzieci) to częste motywy w literaturze historyczno-przygodowej. Nie tylko Panienka z Okienka, ale i Krysia bezimienna Domańskiej i Z rybałtami po Mazowszu i Bez rodziny Malot'a i jeszcze innych powieści "z epoki" . Intryga rozwija się, zobaczymy co dalej. Ciekawa akcja i interesujące postacie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 22:16, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Hehehehehe. Cieszę się, moje panie, że tak miło się o moim dziele wyrażacie. Cóż.... tego trzeciego i czwartego wymienionego dzieła nie znam, ale PANIENKA Z OKIENKA Domantyny oraz KRYSIA BEZIMIENNA Antoniny Domańskiej nie są mi obce, a wręcz przeciwnie, bardzo miłe i przyjemne Cóż.... Intryga rozwija się i mam nadzieję, że w sposób przyjemny dla moich czytelniczek. Pan minister w dużej mierze wzorowany był na Richelieu, Mazarinie jak i panu Fouquet Zaś nazwisko pożyczyłem sobie od Colberta - tylko, że je przerobiłem I wolałem dać ministra, nie kardynała, bo kardynałowie już byli. A minister spiskujący jest mniej znanym motywem
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 22:22, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział IX
“W którym ma miejsce wydarzenie, będące echem dawnych lat”
Wersal jest olbrzymią, monumentalną budowlą. Imponuje nie tylko swymi rozmiarami. Pałac ten mimo swej wielkości jest prawdziwym pięknem. Zachowano doskonałe proporcje i dodano dobrane z gustem ozdoby. Łączy w sobie najlepsze cechy francuskiego klasycyzmu i baroku. Liczne korytarze, przypominają Labirynt, w którym sam Tezeusz mógłby nie odnaleźć wyjścia, nawet przy pomocy kilku kłębków nici otrzymanych od Ariadny. Kilkaset komnat, rozmieszczonych w głównej części Pałacu oraz jego skrzydłach stanowi miejsce, w którym mieszka Król z rodziną oraz jego dwór i służba. Na ścianach pałacu wiszą dzieła najwybitniejszych malarzy. Posadzki są dziełami sztuki, a kiedy zachwycony gość unosi głowę, to zamiast nieba widzi sufity pokryte ozdobnymi kasetonami, lub wypełnione przepięknymi plafonami przedstawiającymi sceny mitologiczne, biblijne, lub nieco bardziej frywolne, zależnie od sali, jaką mają zaszczyt zdobić. Dodać musimy również, że wszędzie poustawiano wiele stylowych, drogocennych mebli. Pod ścianami stoją liczne, wspaniałe rzeźby od starożytnych po współczesne. Te ostatnie dłuta znakomitych francuskich i włoskich rzeźbiarzy. O zmierzchu narastający mrok komnat, rozświetlają świece osadzone w ozdobnych kandelabrach i żyrandolach. Ich blask odbijają liczne lustra oprawione we wspaniałe, bogato rzeźbione i złocone ramy. Każdy miłośnik sztuki czułby się tutaj niczym w raju. Tutaj wszystko jest piękne i wykonane z nieporównanym artyzmem. Od obrazów wiszących na ścianach, poprzez rzeźby, plafony i posadzki oraz meble po okna, drzwi a nawet drobne detale takie jak klamki, dzwonki do przywołania służby, itd. Jak w każdym wielkim pałacu zaprojektowano również i tajemne przejścia do niektórych komnat. I nie wszystkie one zostały odnalezione. Wysyłamy chętnych śmiałków do zbadania wszystkich zakamarków Wersalu, może odnajdą owe przejścia. A jeśli tobie, szanowny czytelniku, uda się takie przejście znaleźć, to prosimy o zabranie nas do Wersalu i pokazanie tego sekretu. Chętnie byśmy je poznali.
Wersal jest olbrzymim pałacem. Każdy jednak wie, gdzie bije, że tak powiem serce tej budowli. Otóż najważniejszą jej częścią są: sala tronowa i apartamenty pary królewskiej. Niełatwo jednak dotrzeć do prywatnych pokoi króla. Po przejściu kilkunastu korytarzy i wyminięciu kilku wartowników Colgen wreszcie stanął przed obliczem Ludwika XV i jego małżonki, Królowej Marii. Nie muszę dodawać, że i prywatny gabinet Króla urządzony jest z przepychem i na projektował to pomieszczenie artysta obdarzony znakomitym gustem.
- Witaj, drogi kuzynie – zwrócił się do Colgena Ludwik XV – Cóż cię do nas sprowadza?
- Ważna i pilna sprawa – odpowiedział Colgen kłaniając się swoim władcom.
- Domyślałam się tego – mruknęła królowa.
- Moja droga, nie bądź złośliwa – powiedział król kładąc dłoń na ręce żony – Więc mów, kuzynie, jaka to pilna sprawa.
- Proszę bardzo, ale jeśli można, to wolałbym z Waszą Wysokością omówić na osobności – rzekł Colgen konspiracyjnym tonem.
- My nie mamy przed sobą tajemnic, kuzynie – królowa spojrzała z nadzieją na męża.
- No, prawdę mówiąc nie mamy – odpowiedział król nieco zmieszany.
- Jednakże wolałbym…
- Kuzynie, tutaj decyduje wola króla, nie twoja – powiedziała Maria Leszczyńska.
- Wiem, moja pani, ale… to sprawa między królem a mną – wyjaśnił pan minister próbujący za wszelką cenę pozbyć się królowej z sali.
- Sprawy króla są też i sprawami królowej – władczyni spojrzała na męża, jakby prosiła o potwierdzenie.
- Może jednak odejdź, moja droga – poprosił Ludwik XV i uśmiechnął się do żony – Potem i tak wspólnie rozważymy ten problem.
- Skoro nalegasz.
Maria Leszczyńska skinęła głową Colgenowi i wyszła z pokoju.
- No więc, o co mnie chcesz prosić? – zapytał król, kiedy jego dostojna małżonka już wyszła.
- O przysługę, Wasza Królewska Mość.
- O, to na pewno chodzi o pożyczkę. Mój ojciec tak się zwracał do mego pradziadka, Króla Słońce, kiedy chciał od niego wycyganić trochę pieniędzy. Więc z góry ci powiem, wy-klu-czo-ne. Mam ograniczone fundusze.
- To widać – mruknął Colgen, rozglądając się po bijącym w oczy przepychem gabinecie królewskim – Ale nie chodzi o pożyczkę.
- Naprawdę, więc o co?
- Otóż, Wasza Wysokość, chodzi pozwolenie na stworzenie gwardii.
- O ile mnie pamięć nie myli, mój drogi kuzynie, to my już posiadamy gwardię. Królewską gwardię muszkieterów.
- Jednakże to żołnierze. Oni nie mają pilnować porządku, a wręcz przeciwnie, to oni wywołują najwięcej burd.
- Od pilnowania porządku jest żandarmeria, której ostatnio zaczynają pomagać moi muszkieterowie. Czyli ci żołnierze, których ty krytykujesz.
Colgen zawahał się.
- To prawda – powiedział – Jednakże mam powód by stworzyć nową gwardię w celu obrony porządku w naszym Paryżu i okolicy.
- Zakładam, że jest to powód prywatny – przerwał mu złośliwie Ludwik XV.
- Oczywiście – odpowiedział Colgen i ciągnął dalej – Otóż niedawno jechał karetą drogą przez las do Paryża…
- Nie mów mi, że pękła ci szprycha w kole.
- Nie, skądże. Ale coś gorszego.
- A co może być jeszcze gorsze?
- Napadli mnie zbóje.
- Zbóje? – Ludwik XV był bardzo zdumiony.
Nie spodziewał się, że na gościńcu, tuż pod jego nosem, czają się rozbójnicy. Toż to niemalże obraza jego majestatu.
- Tak, panie. Zbóje. Krwawy George i jego kompania.
- A jednak stoisz tu żywy. Cały i zdrowy, co oznacza, że cię nie zabili. Chyba, że mam przed sobą nie do końca dojrzałego nieboszczyka.
- Skądże znowu, Wasza Wysokość. Uratowali mnie muszkieterowie.
- Moi muszkieterowie? – król był bardzo zadowolony.
- Tak, panie. Twoi muszkieterowie – potwierdził Colgen.
- A więc jednak udaje im się utrzymać porządek w okolicy. Po więc nowa gwardia?
- Otóż, oni ocalili mnie przez przypadek. A nie można ciągle liczyć wyłącznie na sam przypadek. Stąd moja propozycja, by stworzyć nową gwardię, która by mogła bronić okolic i wspomagać muszkieterów.
Król zamyślił się.
- Ciekawa propozycja. Widzę tylko jeden problem.
- Mianowicie?
- Mianowicie taki: skąd wziąć kandydatów do nowej gwardii?
- Oto Wasza Wysokość nie musi się martwić. Kandydatów już znalazłem.
- Naprawdę? Kim oni są?
- To ludzie, którym kiedyś pomogłem w ciężkich chwilach.
- Czyli pewnie niewielu.
- Skądże – odpowiedział Colgen, starając się nie zwracać uwagi na złośliwy ton władcy – Jest ich dostatecznie dużo.
- Kim oni są?
- Czy to ważne, Wasza Wysokość? Najważniejsze jest to, że są i będą mi ślepo posłuszni.
- Tobie tak, ale nie wiem, czy mnie będą.
- Ja jestem tobie posłuszny, Panie – Colgen ukłonił się nisko – A ponieważ ja jestem, to oni na mój rozkaz również będą.
- Słuchanie ministra niekoniecznie oznacza słuchanie króla.
- Być może, panie. Lecz ja jestem oddany Waszej Królewskiej Mości. Kto jest oddany mnie, ten jest oddany Jego Wysokości królowi Francji.
- Dobrze. Przekonałeś mnie. Masz moją zgodę. Stwórz swoją gwardię i niech pilnuje porządku. Zaraz polecę opracować stosowne dokumenty i podpiszę je. A ty możesz tworzyć swoje oddziały.
Król wstał i ruszył ku drzwiom. Spostrzegł jednak, że Colgen nadal stoi i wpatruje się w niego.
- Masz jeszcze jakąś sprawę, kuzynie? – zapytał.
- Owszem – odpowiedział Colgen – Mianowicie, chodzi o liczbę żołnierzy w mojej gwardii.
- W tej sprawie daję ci wolną rękę. Zaciągnij do gwardii ilu chcesz, byleby byli skuteczni – odpowiedział Ludwik XV.
- Będą skuteczni, mój panie – mruknął Colgen, kłaniając się nisko i robiąc tajemniczą minę – I to bardzo skuteczni. Zapewniam cię, że będą.
I obaj udali się do kancelarii królewskiej.
***
- Znacie najnowsze nowiny? – zwrócił się Trechevile do Raula, Francois i Fryderyka, kiedy weszli do jego gabinetu.
- Masz na myśli, stryjku, tą wieść, że pani Helena de Saudier odrzuciła kolejnego łowcę posagów? – zapytał Raul – Bo jeśli o to chodzi, to nie jest to żadna wielka nowość.
- Nie to mam na myśli – powiedział Trechevile, który nie miał tego dnia ochoty na żarty – To coś znacznie gorszego.
- Co? – zapytała jednocześnie cała trójka muszkieterów.
- Otóż król podpisał nominację na stworzenie nowej gwardii do pilnowania porządku w Paryżu i jego okolicach.
- Nowa gwardia? To już żandarmeria mu nie wystarczy? – zapytał Francois równie zdumiony, co jego kompan.
- Nie ja jestem królem i nie ja tu decyduję – odpowiedział Trechevile – Jednak fakt jest faktem, że gwardia pana Colgena powstaje i może nam narobić kłopotów.
- Colgena? – zapytał zdumiony Raul.
- Tak, Colgena.
- Tego ministra, którego niedawno uratowaliśmy? – spytał Fryderyk.
- Tego samego – potwierdził Trechevile – On to powołał tę gwardię do życia i on będzie nad nią panował.
- Czyli wszystko powinno być dobrze – rzekł Raul z lekkim powątpiewaniem w głosie.
Widocznie sam nie wierzył w to, co mówił, choć chciał za wszelką cenę dodać przyjaciołom otuchy.
- Tak myślisz?
Trechevile nigdy nie miał dobrego zdania o politykach.
- Ano, powinno. Wydaje się całkiem przyzwoitym człowiekiem.
- Znałem dwóch przyzwoitych ludzi – mruknął Trechevile – Tylko, że potem jeden z nich okazał się mordercą, a drugi przywódcą jakieś okropnej sekty, którą musieliśmy zniszczyć. I obaj wydawali mi się całkiem przyzwoici. Rzeczywistość była zupełnie, ale to zupełnie inna. Jak więc widzisz, pozory mylą, Raul. A prywatne magnackie gwardie, jakich tu pełno, są tylko solą w oku naszej ukochanej Francji. Niby to pilnują porządku, ale każda z nich tylko czeka na to, by zrobić jakąś rozróbę. Uwierz mi, wiem co mówię.
- Więc, co mamy zrobić? – zapytał Francois.
- Starać się nie wchodzić im w drogę. I nie wywoływać awantur w ich obecności – wyjaśnił swoim podwładnym Trechevile – Oni tylko na to czekają, by was móc aresztować za burdy, chociaż sami nie są lepsi. Wiecie z jakich ludzi będzie się ta gwardia składać? Z samych wyrzutków społeczeństwa. Mordercy, złodzieje, galernicy, itp. Cały zbiór hołoty i łotrów. Wiem, że właśnie takich mamy zwalczać, lecz jeśli Colgen promuje tę gwardię, to możemy mieć poważne problemy, jeśli zadrzemy z nimi. Starajcie się więc nie wchodzić im w drogę.
- Więc co, mamy pozwalać im na popełnianie zbrodni? – zawołał zdumiony Raul.
- Skądże – odpowiedział Trechevile – Przeszkadzajcie im w popełnianiu przestępstw, lecz unikajcie zwady z nimi. Lepiej składać na nich skargi.
- Sądy działają powoli – mruknął Fryderyk – A Colgen może nie przyjmować do wiadomości naszych skarg.
- Poza tym, bardziej niż sądom ufam mojej szpadzie – dodał Francois, który zawsze był skory do walki – Jest szybsza i o wiele bardziej skuteczniejsza niż jakikolwiek sąd na ziemi. Lepiej osądza łajdaków niż banda urzędasów, których notabene łatwo przekupić.
- Być może, ale pamiętajcie o tym, co wam powiedziałem. Starajcie się nie wywoływać awantur, jeśli łaska.
Muszkieterowie ukłonili się dowódcy i odeszli. I jak się czytelnik może domyślać, od razu skierowali swoje kroki “Pod Złamana Szpadę”, by napić się trochę, dzień był bowiem upalny.
Usiedli więc przy stoliku i zaczęli powoli sączyć wino ze szklanek. We trójkę szybko je opróżnili, więc Raul poszedł zamówić następną butelkę. Wtem do karczmy weszło trzech ludzi o gębach tak ohydnych i ordynarnych, że dziw brał, iż jeszcze ziemia się pod nimi nie zapadła. Zachowywali się bezczelnie i wulgarnie. Raul przyjrzał się im. Mieli na sobie czarne mundury z wyszytym na nich herbem. Herbem Colgena. Więc to jego gwardziści. Porucznik szybko odwrócił wzrok i starał się nie zwracać uwagi na ich okropne zachowanie i złe maniery, lecz było to wyjątkowo trudne. Domagali się głośno wina, wrzeszczeli, tupali, przeklinali. Młodego muszkietera tak mocno to bulwersowało, że z trudem powstrzymał się od rzucenia się na nich.
- Hej, wieśniaku! – odezwał się nagle ochrypły głos.
Raul obejrzał się. Za nim stał jeden z gwardzistów, właściciel ogromnej rudej czupryny i brody również w tym samym kolorze. Wyglądało na to, że mówił do niego.
- Tak, do ciebie mówię, gamoniu! – zawołał, wskazując Raula palcem – Mam do ciebie prośbę, a raczej polecenie.
- A jakież to polecenie? – zapytał Raul, czując, że nawet jeśli to jest prośba, to nie będzie ona miła.
- A takie, żebyś łaskawie wyniósł się z tej karczmy – odpowiedział gwardzista.
- Dlaczego?
- Ponieważ pan pochodzi stąd, skąd ja ludzi życzę sobie nie oglądać. Czyli z Gaskonii.
- A w czym to panu przeszkadzają Gaskończycy?
- Ponieważ to wieśniacy. A wieśniaków ja nie znoszę.
- Obawiam się, że będziesz pan musiał ich znosić.
- To pan się będziesz musiał „wynosić”, a ściślej mówiąc, „będą” pana wynosić.
- Naprawdę?
- Tak. Bo jak z panem skończę, to nie będzie pan umiał utrzymać się na własnych nogach i pana wyniosą. A raczej, wyniosą to, co z pana zostanie.
- Niekoniecznie – Raul spojrzał się na niego ze złością – Może być i tak, że to pana wyniosą, ale do więzienia.
- Więzienia?! – gwardzista miał żądzę mordu w oczach – Mnie będziesz więzieniem straszył, szczeniaku?! Ty wiesz, kto ja jestem?! Jestem pan Vinterie, oficer w gwardii Jego Wielmożności, ministra Colgena.
- A wiesz pan, kto ja jestem? – zapytał Raul, trzymając już rękę na rękojeści szpady.
- No, kim?
- To jest pan Raul Charmentall, porucznik muszkieterów Jego Królewskiej Mości Ludwika XV – Francois wtrącił się do rozmowy.
- A ty kim jesteś, młodziku, bo nie wyglądasz mi na Gaskończyka? – zapytał Vinterie.
- Baron Francois de Morce, sierżant muszkieterów i przyjaciel tego „wieśniaka”, jak raczyłeś pan nazwać mego przyjaciela. A to pan Fryderyk de Saudier, nasz kompan. On również nie jest zadowolony z pana słów.
- I co z tego?
- To, że masz pan przeprosić pana Charmentall, bo jeżeli nie, będziemy musieli zrobić panu krzywdę.
Vinterie ryknął śmiechem, a jego dwaj kompani, którzy cały czas siedzieli przy stole i sączyli wino.
- Krzywdę?! Mnie?! Cha, cha, cha. Śmiechu warte. Ty mnie chcesz zrobić krzywdę?! Coś mi się wydaje, że będę musiał szanownego pana nauczyć szacunku dla lepszych.
- Lepszych?! Ha! Chyba pan nie ma na myśli siebie! – zawołał Fryderyk.
- Jak się do mnie odzywasz?! – krzyknął zły jak osa Vinterie.
- Tak, do pana! – odpowiedział zadziornie Fryderyk.
- Do mnie?! Jak śmiesz?! – ryknął Vinterie, wyrywając szpadę i atakując nią na Fryderyka.
W ostatniej chwili Francois zasłonił chłopaka i jednym zwinnym ruchem swej szpady wytrącił przeciwnikowi broń z ręki.
- Panowie! Gwałt tu nam czynią! Bić muszkieterów! – krzyknął Vinterie wołając swoich kolegów na pomoc.
Jego dwaj kompani chwycili za szpady i zaatakowali naszych muszkieterów. Ci jednak byli już na to przygotowani. Francois i Fryderyk stanęli przed Raulem i rozpoczęli walkę. Mieli lekką przewagę, ponieważ ich przeciwnicy byli już mocno podchmieleni. Odpieranie ich ataków nie było więc czymś trudnym. Mimo wszystko należało się jednak mieć na baczności. Ostatecznie niejeden szermierz zginął dlatego, że zlekceważył on swego przeciwnika.
Tymczasem Vinterie podniósł z podłogi swoją szpadę i próbował zaatakować Francois ciosem w plecy. Raul na szczęście odbił jego cios.
- Ty wieśniaku! – ryknął jak wściekły buhaj Vinterie – Chciałem ci darować, ale teraz już przeciągnąłeś strunę mojej cierpliwości. Wyślę cię na tamten świat!
- Nie wiadomo, co komu pisane – odpowiedział Raul i zaczął odpierać jego ataki.
Walka trwała długo i zaciekle. Przeciwnicy byli rzeczywiście niezłymi szermierzami, nawet pijani byli groźni. Przydały się teraz te wszystkie lekcje, jakie muszkieterowie pobierali w akademii pana Trechevile. Bronili się z niebywałą precyzją. Fryderyk zaatakował z dużym spokojem i udało mu się pchnąć przeciwnika w ramię. Francois „obdarował” swojego przeciwnika serią groźnych pchnięć szpadą, że tamten niebawem leżał na podłodze z rozciętym udem. Na placu boju pozostali jeszcze Raul i Vinterie. Ten drugi nie miał najmniejszego zamiaru ustąpić. Charmentall nie darmo był nazywany „najlepszą szpadą w akademii”. W szermierce był na tyle dobry, że wyraźnie bawił się swoim przeciwnikiem niczym kot myszą. Vinterie atakował coraz częściej, jednak Raul nic sobie z tych ataków nie robił. Jego ulubionym sposobem walki było jej unikanie. Wiedział, że przeciwnik jest pijany, szybciej się zdenerwuje i zmęczy, więc popełni prędzej czy później jakiś błąd.
Na razie jednak nie zanosiło się na to. Vinterie furią atakował. Denerwowało go unikanie walki przez Raula, ale na razie jeszcze był ostrożny.
Czy on się w ogóle męczy, pomyślał Raul. Jak tak dalej pójdzie, to tu zginę z ręki tego nietolerancyjnego gbura.
- Jak długo masz zamiar przede mną uciekać, tchórzu?! – zawołał z kpiną Vinterie.
Raul bronił się zaciekle, odbijając ciosy szpady przeciwnika lub uskakując przed jego ciosami. W końcu jednak zrozumiał, że z tym przeciwnikiem można w ten sposób bardzo długo walczyć. Postanowił zakończyć tę walkę. Z determinacją natarł na pana Vinterie, ten zaś, pod naporem ciosów Raula zaczął się cofać. W pewnym momencie stawił jednak ostry opór. Walka nabrała tempa. Ciosy stawały się coraz częstsze i niebezpieczniejsze. Charmentall pozornie uległ sile przeciwnika i cofnął się, przewracając przy tym na podłogę. Wykonał unik przed ciosem wroga i przetaczając się, chwycił swoją szpadę, którą upuścił w trakcie upadku. Złapał ją w ostatniej chwili i zdążył sparować cios przeciwnika, po czym wykonał unik przed ciosem szpadą wroga. Następnie powtarzać krok w krok atak, jakiego nauczył się niedawno podczas ćwiczeń z Trechevilem, wbił ostrze swojej szpady w pierś przeciwnika. Vinterie upadł na podłogę charcząc przy tym. Przez chwilę jeszcze drgał w licznych drgawkach, ale w końcu znieruchomiał.
Raul wstał na równe nogi, otrzepał ubranie i włożył kapelusz.
- I kto tu kogo posłał na tamten świat, co? – wydyszał patrząc wściekle na Vinterie.
Potem zwrócił się do karczmarza i rzekł:
- Czego się patrzysz? Wezwij doktora, niech ich opatrzy. A my wracajmy złożyć raport kapitanowi.
Jak powiedział, tak się stało. Karczmarz od razu pobiegł sprowadzić medyka, zaś nasi muszkieterowie udali się w swoją stronę. Wrócili do akademii i od razu udali się do gabinetu Trechevile’a, by opowiedzieć mu całą historię, nie pomijając najdrobniejszych szczegółów.
- Ja wiedziałem! Was chwilę tylko z oczu spuścić, i od razu robicie rozróby! – krzyczał Trechevile – Nowa gwardia przybyła i już pierwszego dnia urzędowania ma trzech rannych. Pięknie! Bardzo pięknie! I jak się teraz z tego wszystkiego wytłumaczę. Przecież Colgen poskarży się królowi na was. Oni mieli pilnować porządku, a wy im przeszkodziliście.
- Porządku?! Śmiechu warte! – zawołał Francois – Zachowywali się bezczelnie i wulgarnie! A tak w ogóle, to oni pierwsi zaczęli.
- Nie obchodzi mnie, kto zaczął, ale kto skończył! – zawołał Trechevile – I nagle się uśmiechnął – Jak tam było? Mocno ich chociaż pocięliście?
- A jakże – zaśmiał się Raul.
- Raul z nas trzech okazał się najlepszy – zawołał Fryderyk.
- No pewnie, potwierdzam – dodał Francois.
- Ach, przestańcie, bo tu się zarumienię – powiedział Raul nieco zawstydzony komplementami swoich przyjaciół.
- A co, może nieprawda? – zapytał wesoło Francois – Sprałeś tego wstrętnego Vinterie, jak się patrzy. Pewnie już puka do bram piekielnych..
- Brawo – powiedział Trechevile i zaraz spoważniał – No więc wiedzcie, że nie wolno tym draniom wchodzić w drogę. A jeżeli zaczną, to… - tu ściszył głos – Załatwcie ich tak samo, jak dzisiaj, rozumiemy się?! – ostatnie słowo krzyknął.
- Tak jest! – odpowiedzieli chórem przyjaciele.
- No! A teraz odmaszerować!
Chłopcy wyszli z gabinetu kapitana, uśmiechając się. Wiedzieli bardzo dobrze, że kapitan Trechevile był dla swoich muszkieterów jak ojciec. Surowy, ale sprawiedliwy. Nigdy nikogo niepotrzebnie nie karał. Czasami wobec niektórych był aż nazbyt pobłażliwy. Dlatego wszyscy go lubili. On zaś lubił swoich żołnierzy. Poszliby za nim w ogień, tak samo jak on za nimi. Takim właśnie wodzem był Andre Trechevile.
Rozdział X
“Odwiedziny u panny Luizy”
Panna Luiza zamieszkała ze swoją guwernantką, hrabiną Pauliną de Willer, w pałacu Colgenów przy ulicy Słonecznej 5. Zajmowały przestronne apartamenty urządzone z myślą o wygodzie dziewczyny, właśnie wchodzącej w świat ludzi dorosłych. Komnaty zdobiły dobrane z gustem obrazy, rzeźby, wazony i dywany. Ściany mieniły się wesołymi, jasnymi barwami, ponieważ panna Luiza lubiła właśnie takie kolory. Wprawiały ją one w doskonały nastrój. Liczba pokoi może nie przytłaczała wielkością, ale na potrzeby Luizy była wystarczająca. Sypialnia Luizy, jej buduar i gabinet, sypialnia hrabiny, garderoby obu pań, sypialnie służby, salonik i salon. Oczywiście nie zabrakło najważniejszego dla Luizy pokoju - biblioteki. Pomieszczenia tak bardzo ukochanego przez pannę Luizę. Wszystkie jej książki zostały przeniesione do pałacyku, żeby mogła spokojnie mieszkać blisko swoich ukochanych powieści. Colgen osobiście nadzorował prace przy urządzaniu apartamentów córki i dopiero, gdy wszystko było idealnie wykonane, zgodnie z jego i Luizy zaleceniami przeprowadził tam córkę. Panienka więc ze łzami w oczach pożegnała ojca i te progi, w których się wychowała, a następnie pojechała z guwernantką do pałacyku przy ulicy Słonecznej 5. Nazwa bardzo ciepła i dziewczyna miała nadzieję, że spędzi tu naprawdę przyjemne chwile.
Pierwsze trzy dni upłynęło Luizie dość miło i spokojnie. Ale w końcu, jak się można było domyślać, zatęskniła za nowo poznanym przyjacielem, którego polubiła całym sercem. Dla tego sympatycznego pana z Gaskonii, Raula Charmentall. Nie wiadomo dlaczego, ale czuła w sercu, że on jest kimś ważnym w jej życiu. Czasami zdawało się, iż zna go od wielu lat. Czuła do niego zaufanie i sympatię. Niejednokrotnie miała wrażenie, że z pewnością gdzieś już go widziała, dawno temu. W jej głowie, nie wiadomo skąd pojawiała się wizja uśmiechniętego, czupurnego chłopca. Pojawiała się, znikała i za moment znowu pojawiała. A potem ukazywały się obrazy kolejnych niań, guwernantek, ojca, wyraźne, doskonale zapamiętane. Lecz ten chłopiec, wesoły, uśmiechnięty, dobry, czuły, czyżby to pan Raul? Może go znała w dzieciństwie, ale dlaczego nie potrafi sobie tego przypomnieć? A może to jej się tylko śniło? Ale z drugiej strony czy to możliwe, żeby sen był aż tak realistyczny, że można by go pomylić z rzeczywistością?
Jedno tylko było całkowicie pewne. Pan Raul naprawdę może być przyjacielem takiej panienki jak ona i panna Luiza będzie mogła na niego liczyć.
Był jednak jeszcze ktoś inny. Tak, przystojny młodzieniec, przyjaciel Raula. Pan baron de Morce. Bardzo piękny młodzieniec. A jaki odważny! I ta szlachetność bijąca z jego twarzy. Taki by się nadawał na męża. Niewątpliwie. Nieznające dotychczas wznioślejszych uczuć serduszko panny Luizy, zadrżało. Nigdy jeszcze nie była zakochana, czas więc najwyższy, żeby nadrobić stracone chwile i wreszcie się zakochać. Zwłaszcza w kimś takim, jak ten sympatyczny młodzieniec. Czy jednak nie za szybko z tymi uczuciami? Wiadomo, że uczucia potrafią mylić. Należy na nie uważać. Wpierw trzeba poznać tego pana, polubić go, a dopiero później zdecydować, czy może być jej mężem, czy nie.
A może tak zaprosić tego pana do siebie, z pierwszą wizytą na nowym miejscu? Tak, to jest myśl. Oczywiście nie samego. Z panem Raulem. To jest doskonały pomysł. Oni sami jej nie odwiedzą, gdyż są dobrze wychowani. Należy więc ich zaprosić. Czy jednak jej wypada? Pewnie tak, przecież nie ma już lat piętnastu. Ale najlepiej będzie zapytać pani Pauliny, co ona o tym sądzi.
Jak pomyślała, tak też zrobiła. Hrabina de Willer nie miała jednak nic przeciwko temu. Nawet przyznała się, że od dawna miała jej to zaproponować. Panie napisały więc bilecik do pana Raula (ostatecznie Luiza na balu poznała go nieco lepiej niż jego przyjaciela) z zaproszeniem do pałacyku przy ulicy Słonecznej 5 na godzinę 12:00, dodając również zaproszenie i dla pana Francois, wyrażając nadzieję iż panowie nie zawiodą oczekiwań i odwiedzą je o wyznaczonej porze. Następnie Luiza posłała swoją służącą, by ta zaniosła ów bilecik do akademii muszkieterów, gdzie pan Raul i jego towarzysze zwykli przebywać. Służąca wykonała polecenie, wzbogacając się o luidora od pana Charmentall i całusa od jednego z muszkieterów, któremu z trudem zdołała się wyrwać z jego objęć. Na szczęście ów zalotnik nie był nachalny i nie ścigał jej. Po prostu nie potrafił sobie odmówić przyjemności ucałowania ładnej dziewczyny.
Wystrojone i przejęte (oczywiście mowa tu o Luizie) panie już dziesięć minut przed dwunastą siedziały w salonie oczekując gości. Punktualnie z wybiciem dwunastej, w salonie pojawił się lokaj anonsując panów Charmentalla i de Morce. Po chwili obaj panowie zostali wprowadzeni do salonu. Panie wstały, by ich powitać.
- Są panowie bardzo punktualni – zwróciła się do nich Luiza, wyciągając rękę na powitanie.
- To cecha każdego muszkietera – rzekł z uśmiechem Raul i jako pierwszy ucałował dłoń panienki.
Zaraz za nim powtórzył ten niezwykle szarmancki gest Francois.
- Cieszę się, panie Charmentall, że spełnił pan moją prośbę i przyprowadził swego uroczego towarzysza broni – Luiza uśmiechnęła się delikatnie zerkając lekko na towarzysza Raula – Miło mi, że pan baron nie wzgardził moim zaproszeniem.
- Gdzieżbym śmiał, pani – odpowiedział Francois uśmiechając się lekko zakłopotany wyraźnie okazywanym mu zainteresowaniem – Nigdy bym się nie ośmielił.
- Cieszę się.
Luiza wskazała na swoją guwernantkę.
- A oto moja opiekunka i nauczycielka, pani hrabina Paulina de Willer.
Panowie ucałowali i jej dłoń.
- Siądźmy więc – zaproponowała hrabina wskazując dłonią na salon.
Tak też zrobili.
- Jak się paniom podoba Paryż? – zapytał Francois.
- Owszem, niczego sobie – odpowiedziała Luiza z uśmiechem, który wciąż nie znikał z jej twarzy – Bardzo mi się podoba. To przepiękne miasto. Tyle tylko, że nikogo tu nie znam. Więc czuje się tu trochę nieswojo.
- Za to ja znam tu prawie wszystkich i też się czuję nieswojo – dodała wesoło hrabina de Willer – Zbyt wiele znajomych twarzy. Rozumiecie panowie, że to może być bardzo męczące.
- Niewątpliwie – zaśmiał się Francois.
- Przyznam się pani, że Paryż nawet dla mnie jest naprawdę imponujący – powiedział Raul – Ale muszę również powiedzieć, że ustępuje urokowi państwa pałacu na wsi. Taka tam cisza i spokój. Daleko od polityki i problemów wielkiego świata. Daleko od wścibskich oczu.
- O tak, łatwo popełnić zbrodnię – mruknęła tajemniczym głosem hrabina.
Jej głos był na tyle tajemniczy, że aż przeraził obu muszkieterów.
- Słucham? – zapytał Raul.
- Nie ważne. Więc powiada pan, że Paryż jest dla pana za głośny?
- Troszeczkę. Ale jest w nim coś wspaniałego. Nieprawdaż, Francois?
Francois uśmiechnął się do niego.
- O tak, zdecydowanie. Jest w Paryżu takie miejsce, którego nie ma w żadnym innym mieście tego świata.
- Co to za miejsce?
- Nasza akademia muszkieterów. To cudowne miejsce. Mamy tam przyjaciół.
- Wiem – rzekła panna Luiza – I pewnie za nic nie opuściliby panowie tego miejsca na dłużej niż kilka godzin.
- Tego nie mówię – odpowiedział jej Raul – Jednakże miło jest tam spędzać czas.
- Nie wątpię. Owa słynna męska przyjaźń, braterstwo broni, braterstwo krwi, wspólna walka o szlachetny cel, ratowanie sobie nawzajem życia. To bardzo zbliża ludzi. Rozumiem to. Szkoda, że my kobiety nie umiemy zawierać aż takich przyjaźni. Zapewne dlatego to właśnie mężczyźni, a przynajmniej niektórzy z nich, mają o nas tak niepochlebne zdanie.
- My się do takich nie zaliczamy – żachnął się Raul.
- Oczywiście – dodał Francois, który praktycznie pożerał już Luizę wzrokiem – My dwaj mamy własne zdanie na temat kobiet.
- O! Doprawdy? Mają panowie własne zdanie? A wolno nam je poznać? – zapytała wesoło zainteresowana Luiza.
- Przykro mi, ale to tajemnica wojskowa – odpowiedział Francois z konspiracyjnym uśmiechem – Za to jednak powiedzieć pannie mogę, że do mężczyzn, posiadających o kobietach niepochlebną opinię, należy niewątpliwie nasz kapitan, Andre Trechevile.
Hrabina de Willer zakrztusiła się gorącą czekoladą i zaczęła mocno kaszleć. Na szczęście po chwili doszła do siebie.
- Nic pani nie jest? – zapytał przerażony Raul.
- Nie, nic – odpowiedziała hrabina, podtykając sobie pod nos flakonik z solami trzeźwiącymi – Już wszystko w porządku.
Rozmowa zeszła na literaturę. Tutaj Raul popisał się niezwykłą wiedzą na temat dzieł Moliera i Szekspira, bowiem Trechevile nauczył chłopaka nie tylko sztuki wojennej, ale również umiłowania dobrej literatury. Raul był więc obyty ze światem kulturalnym i lektura literatury angielskiej sprawiała mu przyjemność. Teraz więc z pasją opowiadał o ostatnim przedstawieniu, jakie widział. Był to “Otello”. Niezwykła sztuka o Murzynie, który szaleńczo zakochany w swojej żonie Desdemonie, udusił ją niesłusznie posądziwszy o zdradę, a sam następnie, odkrywszy prawdę, przebił się mieczem. W tym wszystkim szczególną uwagę chłopaka zwrócił chorąży Jago, sprawca całej tej zbrodni. On to bowiem sączył jad zazdrości w sercu Otella i sfabrykował dowody jej niby-zdrady. A wszystko dlatego, że nie otrzymał od męża Desdemony upragnionego awansu. Podłe, nieprawdaż?
- Ileż zła zawiść i zazdrość mogą spowodować – mówił Raul doświadczonym głosem – Te cechy są naprawdę bardzo szkodliwe same w sobie. I należy z nimi walczyć, bo inaczej zamienimy się w takich podłych Jagonów. Czego wolałbym uniknąć.
- To prawda – odparła panna Luiza – Żal mi biednej Desdemony, bo ona tu była najbardziej pokrzywdzona.
- A sam Otello? – zawołał Francois – Jakie on musiał przeżywać katusze myśląc, że ona sypia z jego lojalnym żołnierzem. To było straszne.
- Tak to już jest, że zemsta najbardziej dotyka tych, których dotyczy przede wszystkim – rzekła z doświadczeniem hrabina.
- A myśli pani, że można się mścić w nieskończoność? – zapytał Raul.
- Sądzę, że tak – odpowiedziała hrabina de Willer – Niektórzy ludzie tak mają.
- Ale przecież to chore.
- Dla nas tak. Lecz dla tego, co się mści, to zupełnie normalne. A najgorsze jest to, że ludzie, którzy się mszczą, potrafią być bardzo cierpliwi. Mogą czekać na zemstę długie lata. Albowiem dla nich zemsta im dłużej odwlekana, tym lepiej smakuje.
Raul spostrzegł w jej oczach błysk zła, ale szybko on zniknął. Hrabina zadzwoniła po służącą i poleciła przynieść czekoladę i ciasteczka.
Młoda dziewczyna, niedawno pracująca u panny Luizy wniosła tacę, ustawiła naczynia na stoliku, dygnęła i wyszła. Była przejęta swoim nowym zajęciem i bardzo lubiła panienkę Luizę. Nie wiadomo dlaczego, hrabina nie budziła w niej sympatii.
Po wypiciu czekolady oraz zjedzeniu ciasteczek, muszkieterowie pożegnali się i opuścili pałacyk. Byli bardzo zadowoleni z tej wizyty. Panie również. Takiej ciekawej rozmowy dawno już nie odbyli. Długo jeszcze Luiza myślała o swych rozmówcach.
Wieczorem, gdy nadszedł czas udać się w objęcia Morfeusza, panna Colgen pożegnała się z guwernantką i zniknęła w swoim pokoju. Hrabina zaś przeszła do swojej sypialni. Tam z pomocą służącej przebrała się w nocną koszulę i postanowiła przed snem poczytać ciekawy romans. Wtem do jej pokoju wszedł przez tajne przejście jakiś osobnik w czerni. Był to ten sam pan, który rozmawiał z Colgenem. Człowiek w czerni.
- Kto by pomyślał? – rzekł patrząc na hrabinę – Tyle kobiecego piękna marnowane dla takiej muszkieterskiej hołoty. Szkoda, wielka szkoda.
- Żaden z nich mnie nie adorował, mój panie, jeżeli to pana interesuje – odpowiedziała hrabina, przybierając urażoną minę.
- Szkoda, bo miałbym wówczas pretekst, żeby wyzwać któregoś z nich na pojedynek i zabić w uczciwy sposób – rzekł z ironią człowiek w czerni.
- W uczciwy sposób? – spytała z kpiną w głosie hrabina de Willer – Nie znasz pan znaczenia słowa „uczciwość”.
- Możliwe – odpowiedział jej rozmówca, siadając obok hrabiny na łóżku – Ale znam znaczenie wielu innych słów.
- Na przykład jakiego?
- Podstęp.
- O, w to nie wątpię. Ja też znam to słowo i jego znaczenie. To w dużej mierze synonim oszustwa.
- Dokładnie tak. I teraz pewnie też mnie pani oszukujesz.
Pani de Willer zrobiła minę, która łączyła zarówno zdziwienie, jak i oburzenie.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi – powiedziała, wstając z łóżka i przechadzając się po pokoju.
- A ja myślę, że pani dobrze rozumiesz, co ja mówię – rzekł człowiek w czerni – Chodzi o to, że przyjmuje pani tych panów u siebie, a do tego jeszcze pozwala się im adorować.
- Adorowali moją wychowanicę, nie mnie.
- Ale panią również, zaś pani przyjmowała to.
- A czemuż bym miała nie przyjmować? Czyż nie jestem jeszcze piękną kobietą? Czy nie mogę podobać się mężczyznom? Poza tym wykonuję jedynie polecenia pana ministra. Robię to, co on mi kazał.
- Widać lubi pani, to co robi – powiedział człowiek w czerni, uśmiechając się i podchodząc do hrabiny – Ja także. I to bardzo.
To mówiąc obrócił hrabinę twarzą w swoją stronę i pocałował ją namiętnie w usta. Hrabina zaś objęła go mocno za szyję i oddała pocałunek.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 20:16, 09 Kwi 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Nie 22:44, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Na razie wszystko jasne, jeden na wszystkich, wszyscy... za plecami jednego...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Ewelina
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 03 Cze 2012
Posty: 25205
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 23:06, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Tak jak w Bonanzie, kiedy trafił się osilek Arnie, to Adam i Joe napuścili Hossa na niego Sami się strategicznie wycofali ... po uprzednim laniu
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Ewelina dnia Nie 23:06, 03 Mar 2013, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 23:32, 03 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Cóż, nasz bohater będzie musiał jednak zrobić coś więcej niż tylko zwykłe lanie, żeby pozbyć się swojego rywala
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
zorina13
Administrator
Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 3 tematy
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z San Eskobar Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 9:23, 04 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
I znowu czuć ten klimat z filmów o muszkieterach -intrygi ,piękne kobiety ,pojedynki gwardi muszkieterów z podłymi ludźmi kardynała -pardon -ministra.
I coraz bardziej intryguje mnie ten człowiek w czerni -jest prawdopodobnie zły i zepsuty do szpiku kości ale równocześnie diabelnie przystojny.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez zorina13 dnia Pon 10:30, 04 Mar 2013, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 17:36, 04 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XI
“Niezwykła opowieść pana de Morce i jeszcze bardziej niezwykła opowieść pana Trechevile”
Raul, Francois, Fryderyk i Trechevile siedzieli razem w pokoju Raula jedząc kolację lekko zakrapianą winem. Przy jedzeniu opowiadali sobie, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, różne ciekawe historie. Najczęściej dotyczyły one wydarzeń z przeszłości. Tym razem jednak temat rozmów zmienił się.
Rozpoczęli rozmowę na temat najnowszych nowin. Charmentall i de Morce zdali dokładny raport ze swojej wizyty u panny Colgen. Obaj zgodnie wychwalali urodę i erudycję Luizy, parę słów padło nawet na temat pani hrabiny de Willer. Tą osobą szczególnie zainteresował się Trechevile. Wypytywał o jej wygląd, charakter, zainteresowania itp. Przyjaciele nie potrafili co prawda odpowiedzieć na wszystkie pytania, lecz na większą część zdołali znaleźć właściwie i zgodne z prawdą odpowiedzi. Co zaś do Fryderyka, ten z kolei wypytywał się o Luizę. Nigdy jej nie widział, bowiem kiedy było przyjęcie urodzinowe Luizy, on leżał chory w łóżku. Bardzo więc go owa panna zainteresowała. Można by nawet odnieść wrażenie, że przemawia przez niego zazdrość. Ale było to dość dziwne i niezrozumiałe dla Raula, dlatego porucznik muszkieterów szybko odrzucił taką możliwość.
- Ciekawa jest wasza relacja – rzekł Trechevile – Jednakże proponuję, żebyśmy już zmienili temat rozmowy. Ile można w kółko ciągle tylko trajkotać na temat jakieś panienki, choćby nawet wyjątkowo ładnej?
- Nawet pan nie wie, jak bardzo ładnej – rzekł Francois rozmarzonym tonem.
- Już ci mówiłem, że gdy jesteśmy sami, mówcie mi na ty – rzekł kapitan ze śmiechem na ustach – A poza tym to nie uroda jest u kobiety najważniejsza ani wcale nie świadczy o jej charakterze. Znałem już kilka ładnych kobiet, które były zwykłymi nędznicami.
- Luiza na pewno nie jest taka – zapeszył się Francois.
- Nie wiem, nie znam jej. Ale znam inne i uwierz mi, przyjacielu, po ich głębszym poznaniu, mam serdecznie dość kobiet. Bez wyjątków. One wszystkie są przewrotne i nędzne.
- Przecież są wyjątki – wystąpił w obronie uczuć przyjaciela Raul.
- Może i tak, ale czy nie wiesz, że wyjątek tylko potwierdza regułę?
- A jak brzmi ta reguła? – spytał zaciekawiony Fryderyk.
- „Wszystkie kobiety są niegodne naszego zaufania. Są bowiem podstępne i okrutne. A co najważniejsze, mściwe”.
- Mężczyźni też są mściwi – wtrącił Fryderyk.
- Ale nie tak bardzo, jak kobiety – odpowiedział Trechevile.
- A wiecie, w tym stwierdzeniu jest jakieś ziarno prawdy – powiedział Francois nalewając sobie wina do kieliszka.
- No, nareszcie ktoś racjonalnie myślący – ucieszył się Trechevile podsuwając swój kieliszek, żeby sierżant i jemu nalał.
- Lecz dlatego potwierdzasz tę teorię? – zapytał Raul.
- No właśnie – dodał równie zaciekawiony Fryderyk – Dlaczego?
- Ponieważ potwierdza ją historia mojego ojca.
Francois nalał kapitanowi wina, po czym postawił butelkę na stole, rozsiadł się wygodniej w fotelu i powoli zaczął sączyć czerwony płyn.
- Opowiedz, chętnie posłuchamy – rzekł Trechevile uśmiechając się do niego.
- Z wielką przyjemnością – dodał bardzo zaciekawiony Raul.
Fryderk nie powiedział nic, jedynie lekko pokiwał głową na znak, że podziela zdanie towarzyszy.
- Liczyłem na to, że mnie o to poprosicie – zaśmiał się Francois – Od czego by tu zacząć?
- Najlepiej od początku – mruknął wesoło kapitan, nalewając sobie kolejną szklankę wina.
- Racja. Więc tak. Mój ojciec, jak wiecie, jest bardzo szanowanym szlachcicem, co może potwierdzić obecny pan kapitan.
- To prawda – Trechevile kiwnął głową.
- Otóż, jak to często bywa z młodymi ludźmi, miał on burzliwą przeszłość. Wiecie, co mam na myśli. Alkohol, kobiety itp.
- Któż z nas tego nie miał? – zapytał Trechevile pobłażliwym tonem.
- Ja – mruknął Fryderyk.
Jego trzej przyjaciele zaśmiali się tylko ironicznie na znak, że niezbyt uwierzyli w jego słowa.
- Cóż... może jeszcze i nie miałeś, ale kiedyś może to nastąpić – powiedział Raul – Wszystko przed tobą.
- Mnie tam do kobiet nie ciągnie.
- A co? Może ciągnie cię do mężczyzn ? – zakpił sobie kapitan.
Jednak zanim zarumieniony na całej twarzy Fryderyk zdążył cokolwiek odpowiedzieć, kapitan śmiejąc się poprosił Francois, aby ten kontynuował swoją opowieść, do czego sierżant z przyjemnością się zabrał.
- Więc, jak już mówiłem, mój ojciec podczas tych podbojów zaliczył kilka romansów, czemu zresztą trudno się dziwić. Przystojny mężczyzna był z niego. Panny przyciągał do siebie niesamowicie. I wcale im się nie dziwię. Mężczyzna postawny i silny. Szatyn, oczy zielone, mina tęga, szarmancki charakter. Kobietom się podobał, bo wyczuwały…
- Gotówkę – zaśmiał się Trechevile.
Francois zaśmiał się delikatnie.
- To też. Ale przede wszystkim czuły, że to mężczyzna, któremu można się poświęcić. Jednak te romanse mijały jeden za drugim. Pewnie powodem było to, iż mój kochany ojczulek nie umiał się zakochać. Aż w końcu przyszła kryska na Matyska i ojciec się zakochał się do szaleństwa w pięknej dziewczynie z ubogiej szlachty. A żeby było jeszcze lepiej, ona również go pokochała. Spotykali się potajemnie, ponieważ ani jego rodzina, ani jej, raczej nie patrzyły na taki związek zbyt przychylnie. Najpierw były to spotkania od czasu do czasu, rzadkie. Potem następowały one coraz częściej. Zakochani wyznawali sobie miłość. Ojciec oczu nie mógł od niej oderwać. Kapitanie.... to znaczy.... Andre, ty na pewno wiesz, jak to jest w tym wieku. Ta albo inna. Ślub z nią albo zakon. Innej drogi nie ma.
- Znam to uczucie – powiedział kapitan zamyślonym tonem.
To mówiąc smutny odłożył kieliszek na stolik.
- No właśnie. Więc ojciec, pomimo poważnych wątpliwości, powziął w końcu decyzję. „Niech się dzieje co chce, zabiorę ją i pokaże rodzinie”, powiedział. I tak też zrobił. Jak się możecie domyślać, rodzina była oburzona. Wszystkie ciotki i babcie starowinki mdlały już na samą myśl, że taka oto „chłopka”, jak pogardliwie ją nazywali, ma wejść do ich sfery. I nosić szlachetne nazwisko. To było nie do pomyślenia. Naciskali mojego ojca, żeby natychmiast ją porzucił i wybrał kogoś bardziej odpowiedniego. Najbardziej naciskała moja świętej pamięci babunia. Była ona matką mojego ojca i głową rodziny. To ona w niej rządziła. Jako babcia była raczej nie do wytrzymania. Okropna i okrutna. Prawdziwa dewotka, a do tego jeszcze wyjątkowo podła i bezwzględna. Już na sam widok swej przyszłej synowej dostawała spazmów. Jedynym sojusznikiem mego ojca był jego ojciec, a mój dziadek. On również został zmuszony do rozstania z ukochaną. Wiedział więc doskonale, co czuje jego syn. Poza tym był od dawna w konflikcie z szanowną familią swej żonki. I już samo to było dla niego pretekstem, by utrzeć tym nietolerancyjnym, uperfumowanym lalusiom nosa. Dzielnie stał po stronie mego ojca. Mając więc jego błogosławieństwo mój ojciec wreszcie poślubił swą ukochaną. Rodzina była oburzona, ale musiała uznać ten związek. Musiała, bowiem zapanowała wyższa konieczność.
- To znaczy? Co rozumiesz przez określenie „wyższa konieczność”? – zapytał Raul wpatrując się uważnie w przyjaciela.
Francois uśmiechnął się, przepłukał sobie gardło kolejnym łykiem wina, po czym kontynuował swoją opowieść.
- Otóż ukochana mego ojca była już przy nadziei. Z początku nie było tego widać, co zresztą jest chyba normalne. Ale wreszcie wszystko się wydało. Więc chcąc nie chcąc szanowna familia wyraziła swoją zgodę. Oczywiście, na znak oburzenia większość z nich nie przyjechała na wesele, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował. Zresztą ojciec zrekompensował to sobie zapraszając na tę uroczystość wszystkich swoich przyjaciół z gwardii muszkieterów.
- O tym szczególe to akurat wiem, bo sam tam byłem, miód i wino piłem – wtrącił Trechevile – Ale nadal nie dostrzegam tu potwierdzenia mojej teorii.
- Już do tego zmierzam – rzekł Francois i kontynuował swą opowieść – Tuż po ślubie matka mego ojca oświadczyła, że z chłopką nie będzie mieszkać pod jednym dachem i wyprowadziła się z naszego zamku tak ceremonialnie, że nawet najbardziej zawzięci przeciwnicy lubej mego ojca byli tym oburzeni. Oczywiście dziadek nie przejął się tym. I tak nigdy jej nie kochał. Ale ojciec był zmartwiony. Kochał matkę i chciał się z nią pogodzić. Jeździł od czasu do czasu do jej rodowej posiadłości ponawiając prośbę, by wróciła. Ale zawsze dostawał to samo ultimatum, którego nie mógł przyjąć: „Wyrzuć tę wieśniaczkę z domu, wtedy wrócę. Albo ona, albo ja”. Perswazje i błagania nic nie pomogły. Nawet rodzina, dotąd zawzięta, teraz stała po jego stronie starając się ją przekonać do zmiany zdania. Ale moja babka, pochodząca z książąt de Horen, było nieugięte. Zrezygnował więc z kolejnych, bezowocnych prób pogodzenia się z matką.
Tymczasem luba mego ojca urodziła mu synka. Był on zdrowy i śliczny. Całkiem podobny do swego rodzica, że nawet gdyby chciał (a mogę was zapewnić, że nie chciał) nie wyparł by się go. Rodzina została udobruchana, babka opuściła nasze ziemię i nigdy nie wróciła. Myślałby kto, że wszystko dobrze się skończy. Było to jednak błędne twierdzenie.
- Cóż się stało? – zapytał Fryderyk, którego opowieść zdążyła już mocno wciągnąć.
- Żona mego ojca zaczęła dostawać anonimowe listy z pogróżkami. Autor, albo też autorka tych listów (nigdy nie ustaliliśmy bowiem, kto był ich twórcą) pisała, że ta szlachetna dama jest wieśniaczką i ladacznicą, że zapłaci za to, iż wdarła się do naszej rodziny. Ona z początku niszczyła te listy, gdy jednak przychodziły następne, wreszcie pokazała je mojemu ojcu. Ten, z pomocą mego dziadka, rozpoczął śledztwo. Domyślano się, że to ktoś z rodziny. Ale kto? Nie sposób odgadnąć. Anonimy stawały się coraz groźniejsze. Pisano, że porwą ojcu jego „bękarta”, by dziecko z nieprawego łoża nie dziedziczyło ich ziem. Zaczęto więc pilnować chłopca jak oka w głowie. Synek miał wtedy trzy latka. Pewnego dnia mój ojciec wyjechał z przyjaciółmi na polowanie. Kiedy wrócił zastał matkę pogrążoną w rozpaczy. Okazało się, że w czasie jego nieobecności do ogrodu wdarli się zbójcy i porwali jego syna. Natychmiast wszczęto pościg. Szybko znaleziono i otoczono bandytów, schwytano i uwięziono. Niestety dziecka nie było z nimi, a bandyci nie chcieli zdradzić miejsca ukrycia ani zleceniodawcy porwania, nawet wtedy, gdy ich wzięli na tortury. Ojciec popadł w rozpacz, a jego żona posiwiała, pogrążała się w smutku, aż wreszcie umarła ze zgryzoty.
Jak się możecie domyślać, ojciec po jej śmierci popadł w jeszcze większą rozpacz. Żebyście wtedy widzieli moją babunię, która natychmiast wróciła pocieszyć swego syna. Czuła, troskliwa, żałująca swej mściwości, jednocześnie bezczelnie pchająca mego ojca w ramiona pięknej szlachcianki, córki swej najlepszej przyjaciółki. Tak go popychała, aż poślubił ową panienkę. Żyje zresztą ona do dzisiaj, a owocem owego związku jestem ja.
Wreszcie moja babka zachorowała. Jej zdrowie pogarszało się z każdym dniem. Aż w końcu została na stałe przykuta do łóżka. Przed śmiercią wezwała mego ojca i kazała mu sprowadzić księdza. Ojciec wezwał go, mnich pojawił się u jej łoża, a ona zaczęła spowiedź. I co się okazało? Że to ona pisała te anonimy i to ona porwała mego przyrodniego brata. Tłumaczyła się tym, iż musiała to zrobić, by jej syn nie nosił na swoim czole piętna hańby. A poza tym, dała słowo matce mojej matki, że jej syn poślubi jej córkę, a słowo księżnej Horen zawsze było święte. Skazując się więc na wieczne potępienie wynajęła zbójów, by porwali dziecko. Plan wykonano. Mieli oni potem zabić dziecko, ale coś poszło nie tak i jeden ze zbójów nie wiadomo dlaczego, może liczył na duży zysk, ukradł dziecko kompanom, pozostawiając ich na pastwę żandarmów. Uciekł w góry. Mój brat przepadł na zawsze.
Babka poprosiła o rozgrzeszenie. Wówczas mnich zsunął kaptur. Okazało się, że tym mnichem był mój ojciec, który bardzo chciał poznać jej tajemnicę rodową. Ujawnił się matce i powiedział, co o niej myśli. A nie było to miłe, zapewniam was. Babka przerażona tym wszystkim dostała apopleksji i umarła. Nikt jednak się tym specjalnie nie przejął, bowiem ojciec mój wszystko, co usłyszał, ujawnił całej rodzinie. Każdy teraz się dowiedział, do czego była zdolna matka mojego ojca. Także pogrzeb był bardzo skromny, niewielu ludzi na nim się zjawiło, jeśli w ogóle ktokolwiek się pojawił, co jest bardzo prawdopodobne.
Tak oto wygląda, panowie, historia mego ojca. Potwierdza ona całkowicie mściwość kobiet. Wyjaśnia również sposób, w jaki straciłem swojego starszego brata. Nigdy go nie poznałem. Musi mieć już pewnie trzydzieści lat, o ile jeszcze żyje. Nie wiem, co się z nim może dziać. Może tam gdzie żyje jeszcze? Może bandyta wychował go i razem z nim żyje bezpiecznie gdzieś w jakiś odległym miejscu? Może nawet kiedyś nieświadomie moją krew kiedyś wytoczy – zakończył swą historię Francois.
A zakończywszy ją wypił jednym duszkiem pełną szklankę wina.
Opowieść ta zainteresowała wszystkich zebranych. Nie trzeba chyba również dodawać, że również wzruszyła. Szczególnie Fryderyka, który po cichu otarł z oka łzę.
- Smutna to historia – rzekł Trechevile smutnym tonem – Ale masz rację, potwierdza ona moją teorię. Pozwolicie zatem, że opowiem wam inną, która jeszcze bardziej ją potwierdzi?
- Prosimy bardzo – rzekli chórem jego przyjaciele.
- Więc moi drodzy – zaczął kapitan – Otóż, zapewne sądzicie, że ja, hrabia Andre Trechevile, nigdy się nie zakochałem. Otóż muszę wam powiedzieć, iż jesteście w błędzie. Pokochałem i ta miłość silniejsza była ode mnie.
- Jak się nazywała ta wybranka, bo zakładam, że to była kobieta? – zapytał Raul, nalewając wszystkim wino.
- Bardzo śmieszne – mruknął Trechevile, którego żart ten wcale nie ubawił i ciągnął dalej – Jej nazwiska wam nie zdradzę. Nie mogę. Nie potrafię je wymówić. Powiem wam tylko, iż miała na imię Paulina i była zniewalająco piękna. Poznałem ją, kiedy wstępowałem do muszkieterów. Jako jedyny z mego rodzeństwa obrałem ten zawód. Najstarszy brat mój, Rene, romansował z kobietami, zwłaszcza z mężatkami i cudzymi narzeczonymi. W końcu się doigrał i zginął w pojedynku. Zabił go jeden z mężczyzn, którym rogi przyprawił. Średni brat, Henryk, został dziedzicem większości ziemi, których jednak specjalnie wiele nie było, z powodu długów, jakich narobił mój ojciec i do których dołożył się swoim hulaszczym trybem życia mój kochany braciszek. Ale jednak część majątku ocalała. Wystarczająco, żeby można było dostatnio żyć. Mieliśmy jeszcze siostrę, najmłodszą z całej naszej czwórki. Roztaczaliśmy nad nią opiekę do ukończenia przez nią pełnoletniości. Planowała po jej osiągnięciu wstąpić do klasztoru. Potem jednak zmieniła plany, ale o tym później. Ja więc wstąpiłem do muszkieterów. Wyjechałem do Paryża wywożąc ze sobą porady brata i całusy siostry. Dotarłem do stolicy i zapoznałem się z kapitanem muszkieterów. Nie chcieli mnie przyjąć, gdyż nie walczyłem na wojnie ani też nie dokonałem żadnego bohaterskiego czynu. Poradzili mi, bym wstąpił do gwardii królewskiej i odsłużył dwa lata, to wtedy mnie przyjmą. Tak też postanowiłem zrobić. Zostałem gwardzistą. Codziennie biegałem przed bramą z muszkietem w ręku mierząc z niego do każdego, co zbliżał się do bramy, a nie miał ku temu jakiegoś rozsądnego uzasadnienia. Wolne chwile spędzałem w Paryżu, korzystając (i chyba słusznie) z całych jego uroków. Kiedyś jeden z moich znajomych wprowadził mnie na salony pewnej damy. Poznałem tam moją ukochaną. Powiem wam jedynie, że nosiła ona imię Paulina. Była ona piękna, a mówiąc piękna mam na myśli oszałamiająca - pod każdym względem. Nie zdziwicie się więc chyba, jeśli powiem, że pokochałem ją bardzo.
- I zakładam stryjku, że i ona pokochała ciebie – powiedział Raul.
- A tak – odpowiedział Trechevile kiwając głową – No, tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Rozumiecie chyba, iż nie mogłem długo wytrzymać bez widoku jej słodkiej buzi. Zachodziłem do niej częściej, dowiedziałem się bowiem, gdzie mieszka. Rozmawialiśmy, piliśmy wino, spacerowaliśmy długo ulicami miasta, aż wreszcie, miesiąc po naszym poznaniu, wyznałem jej moje uczucie. Ona jednak oznajmiła mi, że wyjdzie jedynie za muszkietera. Spytałem więc, czy zaczeka jeszcze dwa lata, aż nim zostanę. Odpowiedziała…
- Że tak? – spytał Francois.
- Jeśli chcesz poznać dalszy ciąg, to mi nie przerywaj. Oczywiście, że tak. Więc zabrałem się gorliwie do służby. Oddawałem swoje usługi Jego Królewskiej Mości i wszystkie me obowiązki wykonywałem skrupulatnie. I nie skłamię, jeśli powiem, że nie było jeszcze nikogo tak pilnego w dążeniu do celu, jak ja.
Kilka miesięcy po moich oświadczynach moja ukochana wyjechała na wieś, która znajdowała się w sąsiedztwie naszego hrabstwa. Powiedziała, że będzie tam na mnie czekać. Więc ja, jak kto głupi, pożegnałem ją z radością. Służyłem dalej w gwardii, wykonywałem polecenia i rozkazy bez szemrania.
Aż wreszcie przyszła ta upragniona i długo oczekiwana przeze mnie chwila, że zostałem przyjęty w poczet muszkieterów. Nie było końca mojej radości. Chciałem się szybko ożenić. Poprosiłem więc o przepustkę i wyjechałem do domu. Najpierw pobiegłem do mojego zamku i wpadłem w objęcia siostry. Następnie biegnę do brata, by prosić go o błogosławieństwo. No bo w końcu był teraz najstarszy z rodziny. I zgadnijcie, kogo zastaję w jego pokoju?
- Pewnie jego żonę? – zapytał Fryderyk.
- A żonę. Żebyś wiedział, że żonę. A tą żoną była… wiecie jaka dama? Moja Paulina. Tak, moi drodzy, ta sama dama, dla której ja straciłem głowę. Oszukała mnie. Od roku była już moją bratową. Byłem wściekły.
- To zrozumiałe – rzekł Francois.
- Korzystając z urlopu spędziłem tydzień w naszym zamku, szukając pociechy w rozmowach z siostrą. Moja droga Henrietta. Była wtedy prawdziwym balsamem na moje rany. Gdyby nie była moją siostrą, ją bym poślubił. Ale niestety. Jak to jest, że najlepsze dziewczyny, jakie znamy, są albo zajęte, albo są z nami blisko spokrewnione i w żadnym razie nie może z nimi się związać? Los niekiedy naprawdę bywa bardzo podły wobec ludzi. Ale nic to.
Wracając do naszej historii, to muszę wam wyznać, że wyjechałem z zamku zły jak diabli. Co nie powinno was dziwić. Wściekły rzuciłem się w wir służby wojskowej. Nie myślałem o kobietach, no może z wyjątkiem Henrietty. Jednak ta podła istota, Paulina, nadal bezczelnie wchodziła mi do umysłu i nie miała najmniejszego zamiaru go opuścić. Doprowadzało mnie to do szału. Zacząłem pić. Jednak z umiarem, pamiętając, by nie przesadzić. Mogłem bowiem w każdej chwili wypić o wiele więcej niż powinienem. A wówczas mogłem się pożegnać z karierą wojskową. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Teraz tylko ona mi została. Dlatego piłem i piłem i piłem. Nawiązałem również kontakty z tzw. półświatkiem. Ale mniejsza o to. Popełniłem wtedy wiele grzechów mniejszych lub większych, o których jednak nie warto się rozpowiadać.
Rok po tym wydarzeniu przybywa do mnie służący mego brata i czego się od niego dowiaduję? Otóż mój kochany braciszek zmarł przed dwoma dniami. Chociaż nadal byłem wściekły, to wróciłem do naszej rodowej posiadłości. Oczywiście, wcześniej musiałem wziąć kolejną przepustkę od kapitana, który jednak nie miał nic przeciwko temu. Ostatecznie nie brałem przepustek zbyt często. Nie miałem ku temu powodów. Nie miałem do kogo jechać ani kogo odwiedzać w wolnych dniach. Nigdy też nie uchybiałem się od pełnienia obowiązków. Tym chętniej więc przystano na moją prośbę. Przybyłem na miejsce i wziąłem udział w pogrzebie mego brata. Przedtem jednak poznałem szczegóły jego śmierci. Okazało się, że w dniu swego zgonu urządził on bal na zamku, podczas którego wypił za dużo wina, także wyszedłszy na balkon stracił równowagę i wyleciał z niego zabijając się na miejscu.
- Wyleciał z balkonu? – spytał Raul podejrzliwym tonem – Nie obraź się, stryjku, ale na twoim miejscu nabrał bym jakiś podejrzeń, gdyż ta cała historia jest bardzo dziwna. Pachnie mi morderstwem na kilometr.
- A myślisz, że mnie nie pachniało? – zapytał Trechevile – I to jeszcze jak. Pachniało jak miesiąc nie zmieniana onuca. Ale do rzeczy. Jak się domyślacie, ziemię mego brata odziedziczyła oczywiście jego żona, Paulina. Mieszkała oczywiście w swojej części zamku, a ja i Henrietta nie wchodziliśmy jej w drogę. Zrozumiałem, że jestem teraz ostatnim męskim potomkiem rodu Trechevile, więc postanowiłem osiedlić się tu na stałe. W tym celu napisałem list do kapitana. On to zrozumiał, zaznaczył jednak, że mogę w każdej chwili wrócić do formacji, może nawet z patentem oficerskim. Rozstaliśmy się jako przyjaciele.
I tak ja i moja siostra, oraz ta moja „bratowa” (wybaczcie, ale mnie mdli, kiedy wypowiadam to słowo) żyliśmy w zamku w dość ponurej atmosferze. Siostrzyczka moja ciągle wracała myślami do klasztoru, ale odradzałem jej to. Wiedziałem dobrze, że jeśli ona to zrobi, to wówczas stracę mego jedynego przyjaciela w tym domu. Służbę bowiem trudno nazwać przyjaciółmi. Poza pewnymi wyjątkami bowiem ich przyjaźń można kupić za marny grosz. Dlatego moja siostra była moim jedynym wsparciem.
Przez całe dwa lata trwała ta udręka, aż wreszcie stało się coś ciekawego. Otóż służący oznajmił mi, że moja bratowa chce się ze mną widzieć. Byłem wściekły. Myślałem sobie, czego ona jeszcze ode mnie chce? Jeśli pieniędzy, to niech lepiej o nich zapomni. Przyjąłem ją jednak i czekałem na to, co ona powie. Ona do mnie, że bardzo mnie przeprasza, ale musi mi coś zaproponować. Coś dla mnie niezmiernie ważnego. Wzdragała się przed tym cały czas, aż wreszcie nie wytrzymała i przyszła. Ja jej jednak oświadczyłem, że propozycje od takiej osoby, co bardzo lekko traktują sobie słowo dane ukochanemu nic mnie nie obchodzą. Ona oczywiście tłumaczy się bezczelnie, iż nie chciała męża, co to wyjeżdża z domu nie wiadomo, kiedy go znowu zobaczy. I właśnie dlatego wyszła za mojego brata. Ale teraz, ponieważ jestem dziedzicem posiadłości, proponuje, żebyśmy połączyli razem nasze ziemie poprzez związek małżeński. Zaśmiałem się jej prosto w twarz. Ona śmie mi to proponować? Teraz, po tym wszystkim. Widziałem jej oczy. Nie było w nich wcale miłości, a jedynie chciwość. Nadzieję na zyski jakie mogła osiągnąć, gdyby została mą żoną. Co za kobieta. Dostała tak dużo, a jeszcze jej było mało. Wyjaśniłem jej jasno, że może o tym zapomnieć, a ona na w płacz, który szybko przemienił się w wściekłość. Wybiegła z pretensjami, że co ja sobie myślę, żeby tak odrzucać wielkie uczucie, jakie ona oferuje, że jestem łotrem bez serca, że kiedyś tego pożałuję, i czy po to ona to wszystko robiła. żebym teraz ją odtrącał? Ja na to, co ona takiego zrobiła?, a ona, iż zrobiła tak wiele (tu muszę wam powiedzieć, krzyczała i nie panowała nad sobą), to jest obdarzyła mnie miłością i zaufaniem, oddała swoje serce i tym podobne bzdury. Śmiać mi się chciało, kiedy tego słuchałem. W końcu znudzony tym wszystkim poprosiłem ją, by poszła do siebie, a ona nie, dalej w krzyk!. Wreszcie zawołała do mnie: „Nie próbuj mnie odtrącać, bo skończysz jak twój braciszek. A może ty także chcesz być wyrzucony z balkonu?”. Tu zatkała sobie usta, ale było za późno. Już wszystko wiedziałem. W tej samej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Nie mogłem w to uwierzyć. Więc to ona to zrobiła? Ona, ta kobieta, którą kochałem? Natychmiast wezwałem służbę i kazałem tą ladacznicę zamknąć, a rano wezwać sędziego i rozpocząć proces. Co prawda, jako hrabia tych ziem sam mogłem wydać wyrok, ale wolałem, by zrobiła to osoba postronna. Ja mógłbym ulec jej argumentom i ułaskawić. Nie chciałem do tego dopuścić.
Rano więc odbył się proces. Podczas niego wyszło na jaw, że mój brat nie był jej pierwszą ofiarą. Miała ona wcześniej dwóch narzeczonych (i to jednocześnie) i buntując jednego na drugiego doprowadziła, że pocięli się śmiertelnie w pojedynku o, zapisawszy pierwej na nią cały majątek. Dowody były jednoznaczne, świadkowie zjawili się i nie było najmniejszych wątpliwości, że to, co mówią, jest prawdą. Tak więc wyrok mógł być tylko jeden - śmierć poprzez ścięcie. Paulina oczywiście broniła się dzielnie, ale nic to jej nie dało. Została ścięta następnego dnia. Byłem tam osobiście. Jeszcze na szafocie błagała mnie o litość, tłumaczyła się bezczelnie, że zrobiła to wszystko dla mnie. Ale ja nic. Byłem bez litości dla okrutnej morderczyni. Ścięli ją na moich oczach. Ja zaś wróciłem do zamku i po kilku miesiącach ostatecznie wróciłem do muszkieterów, gdzie szybko zdobyłem stopień porucznika, oddając małą przysługę Paryżowi, podczas której zresztą zdobyłem tę bliznę na szyi.
- A cóż to była przysługa? – zapytał Raul.
Trechevile jednak odchrząknął i mówił dalej:
- Nie musiałem się bać o moją siostrę, gdyż ten wielce mi drogi skarb przeszedł w dobre ręce. Tuż przed moim wyjazdem poślubił ją Anglik, John Pirshley hrabia Warthumberland. Po ślubie zabrał ją ze sobą do Anglii, zaś ja służyłem ojczyźnie. W tym ciężkim dla mnie okresie pociechą dla mnie stał się twój ojciec, Raulu. Tak, tak, słuch cię nie myli. Twój ojciec, Gaston Charmentall. Zaprzyjaźnił się ze mną, podnosił na duchu i pomagał przezwyciężyć słabość duszy. Bez jego pomocy nie wiem, czy widzielibyście mnie tutaj, gdyż często kusił mnie pistolet i wybawienie od ziemskich problemów, jakie niesie jeden dobry strzał skierowany porządnie w skroń. Gdyby nie twój ojciec, mój młody przyjacielu, skończyłbym jako samobójca bez godności i honoru. Ja, ostatni z rodu Trechevile hrabiów na.... a wszystko jedno na czym. Teraz to już bez znaczenia. Praktycznie całe nasze ziemię zajęli dłużnicy. Zaś to, co mi zostało … to marna resztka w porównaniu z tym, co było. Pensja wojskowa nie jest jeszcze tak wysoka, by móc za nią utrzymać wielkie ziemskie posiadłości. Zresztą nie mam tam już nikogo, kto by mnie mógł przyciągać do siebie. Tak więc teraz żyję i odwdzięczam się memu śp. druhowi dbając o jego jedynego syna.
- Już się odwdzięczyłeś, stryjku – rzekł Raul dotykając po przyjacielsku jego kolana – Wychowałeś mnie i dbałeś od najmłodszych lat.
- Muszę przyznać, że twa historia w pełni potwierdza twoją teorię – rzekł Francois – I zgadzam się z nią całkowicie.
- A ja jednak mam jeszcze pewne wątpliwości, czy aby na pewno jest ta teoria prawdziwa – powiedział Fryderyk sceptycznym tonem.
- Możesz je mieć, nikt ci tego nie broni – odpowiedział Trechevile – Ale kiedyś się przekonasz, że jest prawdziwa. Zobaczysz, jeszcze się przekonasz.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 2:09, 10 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
zorina13
Administrator
Dołączył: 18 Sty 2012
Posty: 18575
Przeczytał: 3 tematy
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z San Eskobar Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 18:11, 04 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Domyślam że to guwerantka Luizy jest tą kobietą która zniszczyła życie kapitana ?
I nie wiadomo co z tym bratem Fryderyka ,może jeszcze żyje ?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|