|
www.bonanza.pl Forum miłośników serialu Bonanza
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 2:07, 05 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXV
Dzienniki Jeana Chroniqueura
15 lipca 1855 r. c.d.
Muszę przyznać, iż poczułem się mocno zawiedziony opowieścią panny Eugenii Danglars. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, czego się mogę po niej spodziewać ani tym bardziej co mogę od niej usłyszeć. Można by powiedzieć, że wizyta u córki ex-bankiera była zwyczajną stratą czasu. Bo niby co dała nam rozmowa z nią? Potwierdziła jedynie opowieści jej rodziców na temat hrabiego Monte Christo oraz wersję wydarzeń Benedetta alias Andrea. Opowieści, w których prawdziwość nigdy nie wątpiłem. Choć pewność ta zawsze była lepsza od niepewności. To była jedyna pozytywna rzecz wynikająca z naszych odwiedzin u tej panny. Dlatego mocno zawiedziony zamknąłem swój dziennik.
- Dziękuję pani, panno Danglars – powiedziałem – Dowiedziałem się od pani kilka nowych ciekawostek.
Nie było to zgodne z prawdą, choć prawdę mówiąc nie wiedziałem, co innego mogę jej powiedzieć. Mogłem jej powiedzieć prawdę, co sądzę o stanie jej informacji, ale po pierwsze zasady dobrego wychowania odbierały mi taką możliwość, a po drugie to już nie była jej wina, że nie wiedziała więcej. Dlatego też darowałem sobie komentarz.
Panna Danglars chyba jednak nie uwierzyła w szczerość moich słów, bo popatrzyła na mnie z kpiną i powiedziała:
- Oczywiście. Bardzo panu pomogłam, prawda? Niech pan uważa, bo jeszcze panu uwierzę. Od razu to po panu widać, że niczego nowego się pan ode mnie nie dowiedział i jest pan z tego powodu cholernie zawiedziony. Mam rację?
Wiedziałem, że dawanie jej kazań na temat jej niepoprawnego słownictwa nic nie da, więc darowałem sobie komentarz.
- Dziękuję pani bardzo, panno Danglars – powtórzyłem z naciskiem – Dowiedziałem się od pani tego, co chciałem wiedzieć.
Nie wyglądała na przekonaną.
- Jak pan woli – mruknęła – Czy jeszcze mogę panu jakoś pomóc?
- Owszem, droga pani – powiedziałem – Gdyby pani mogła mi pomóc znaleźć kogoś, kto wie coś o hrabi Monte Christo, byłbym niezwykle wdzięczny.
Nie spodziewałem się usłyszeć niczego ciekawego. Jakież więc było moje zdumienie, kiedy właśnie czegoś takiego się dowiedziałem.
- Tutaj chyba mogę panu pomóc – odpowiedziała.
Oboje z Martą zamieniliśmy się w słuch.
- Osoby, które wiedzą coś o interesującym was człowieku, to państwo Morrel. Maksymilian i jego żona Walentyna z domu de Villefort.
Uśmiechnąłem się do Marty z radością. Właśnie ich miałem nadzieję znaleźć. Choć istniał pewien problem. Oni już wyjechali z Rzymu i nikt nie wiedział, gdzie oni są. No chyba, że panna Danglars i jej przyjaciółka to wiedzą.
- A wie pani, gdzie ich znaleźć?
Panna Danglars uśmiechnęła się do mnie z nieukrywaną satysfakcją.
- A i owszem, panie Chroniqueur. Wiem.
- A więc gdzie?
- Wyjechali kilka dni temu z Rzymu, ale przedtem zdążyłam ich spotkać. Mówili, że wracają do Paryża.
Ucieszyła mnie ta wiadomość. Teraz już wiedzieliśmy, dokąd mamy ruszyć dalej. I jeśli znowu gdzieś nie wyjadą, to na pewno zdołamy z nimi porozmawiać i dowiedzieć się interesujących nas faktów. Chyba, że nie zechcą zaszczycić nas rozmową, co przecież nie jest niemożliwe.
Póki życia, póty nadziei, mówi mądre przysłowie. Dlatego ani ja ani moja partnerka nie zamierzaliśmy zrezygnować. Wstaliśmy więc oboje i pożegnaliśmy się z obiema pannami.
- A zatem jedziesz do Paryża? – zapytała mnie smutnym głosem Marta, kiedy wsiadaliśmy do dorożki.
W pierwszej chwili popatrzyłem na nią bardzo zdumiony nie rozumiejąc, o co jej chodzi. Szybko jednak pojąłem przypomniawszy sobie o najgorszym. Przecież mój wyjazd z Rzymu oznacza rozstanie z najdroższą towarzyszką podróży. Jak dotąd nie zastanawiałem się nad tym, ale niestety taka możliwość, a raczej konieczność, właśnie się przede mną otwierała czy tego chciałem, czy też nie chciałem.
Posmutniałem więc równie mocno, co Marta.
- No cóż.... chyba rzeczywiście muszę jechać.
- A to oznacza rozstanie, najdroższy. Prawda?
Miałem w oczach łzy, więc nie spojrzałem na nią, by ich nie widziała. Położyła mi dłoń na ramieniu.
- Chyba rzeczywiście tak trzeba – odpowiedziałem.
Marta jednak nie traciła nadziei, gdyż zapytała:
- Ale czy koniecznie musisz jechać sam, najdroższy?
Z oczu wciąż ciekły mi łzy. Nie wiedziałem, jak jej mam to powiedzieć.
- Muszę wykonać swoje zadanie, najdroższa. Rozumiesz to na pewno.
- Rozumiem cię, ale ja nie o to pytam. Chodzi mi o to, czy aby na pewno musisz jechać do Paryża sam jeden?
Spojrzałem na nią uważnie. Zaczynałem rozumieć, o co jej chodzi, ale nie byłem pewien, czy moje rozumowanie jest słuszne. Dlatego wolałem zapytać.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, że proponuję ci, Jeanie Chroniqueur, żebyśmy odtąd podróżowali razem w poszukiwaniu wszelkich wiadomości o panu hrabi Monte Christo.
Myślałem, że mi serce z radości wyskoczy z piersi. Uśmiechnąłem się radośnie zatrzymując wzrok na jej pięknych, błękitnych oczkach.
- Marto, czy naprawdę tego chcesz?
Ona uśmiechnęła się do mnie z lekko zadartym noskiem, który tak podbił moje serce.
- Gdybym nie chciała, to bym ci tego nie proponowała. To chyba oczywiste. Chyba, że ty tego nie chcesz.
Ja bym miał tego nie chcieć? Prędzej by chyba Sekwana zmieniła swój bieg, niż ja miałbym nie chcieć, aby Marta podróżowała ze mną choćby nawet na koniec świata. Rzecz jednak pozostała w kwestii etycznej. Czy miałem prawo ją o to prosić? Co prawda po tym, co między nami zaszło, mogłem sobie do niej rościć jakieś prawa, jednak prawdę mówiąc wciąż to była dla mnie nieco wstydliwa kwestia i nie wiedziałem, jakby Marta na to zareagowała, gdybym zaczął jej mówić o swoich prawach względem niej. Musiałem więc dowiedzieć się, czy dla niej nie istnieją żadne przeszkody, by móc mi towarzyszyć w podróży.
- Ale skarbie... czy to wypada? – zapytałem nieco niepewnie.
Marta patrzyła na mnie z miną anioła, który właśnie zstąpił z nieba.
- Co wypada?
- Żeby młoda panienka podróżowała po świecie z mężczyzną? – wyjaśniłem jej.
Popatrzyła na mnie z lekką kpiną.
- Żeby młoda panna z dobrego domu podróżowała po świecie sama jedynie ze swą nianią i służkami też niby nie wypada. A jednak ja to robię. Równie dobrze więc mogę podróżować również z tobą.
- Ale my się ledwo znamy.
Marta prychnęła.
- Czyżby? Jak mnie dziko posiadłeś w swoim hotelowym pokoju to jakoś nie miałeś żadnych obiekcji. A teraz to co? Już ci nie odpowiadam jako kochanka? A może znudziłam ci się?
Zaczęła wręcz krzyczeć, więc szybko zatkałem jej przerażony usta.
- Zwariowałaś? Wszyscy nie muszą zaraz o tym wiedzieć.
Zaśmiała się do mnie delikatnie, gdy już odsłoniłem jej usta.
- W sumie to prawda. A więc co robimy?
Po chwili zastanowienia się podjąłem prawdziwie męską decyzję.
- Pakujemy się i wyjeżdżamy.
- Doskonale. Ale oczywiście weźmiemy ze sobą moją nianię i służki?
Nieco mnie zdziwiły jej słowa.
- No chyba nie chcesz, abym je tu zostawiła same?
Uśmiechnąłem się.
- Masz rację. To byłby prawdziwy nietakt.
Marta nie przejmując się tym, że ktoś nas może zauważyć, radośnie ucałowała mnie w policzek. Najwyraźniej dla Marty nie istniały i nie będą nigdy istnieć żadne konwenanse. Chociaż muszę przyznać, że jeśli chodzi o mnie, nie przeszkadzało mi to. Choć mimo wszystko wolałem dbać o jej dobre imię. Dlatego też po drodze do hotelu zaproponowałem jej, aby następnym razem zasłoniła nas oboje swoją parasolką, by w ten sposób nikt nas nie widział całujących się. Marta zareagowała na to jednak wesołym śmiechem, po czym znowu mnie pocałowała. Uznałem więc, że przypomina to rzucanie grochu o ścianę i lepiej sobie darować pouczanie przemądrzałej Martusi, która widocznie musi zawsze postawić na swoim.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 1:12, 24 Lut 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Nie 22:51, 08 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Przynajmniej krok do przodu w poszukiwaniach.
Coś czuję, że panienka świetnie wie, co robi.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Wto 2:09, 10 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXVI
Wspomnienia Marty (wklejone do Dziennika Jeana Chroniqueura
Tuż przed naszym wspólnym wyjazdem do Paryża zaproponowałam memu ukochanemu Jeanowi, żeby popłynął ze mną na wyspę Monte Christo. Co prawda była ona od czasu wykupienia jej przez hrabiego własnością prywatną, ale wciąż można ją było swobodnie odwiedzać, gdyż on sam udzielił na to pozwolenia turystom.
Dlatego też wynajęliśmy mały jacht i popłynęliśmy nim na tę wyspę. Łodzi swej użyczył nam pewien Włoch imieniem Jacopo. Wyglądał na niezwykle miłego i sympatycznego człowieka. Nie tylko chętnie pożyczył nam łódź, ale również udzielił mądrych rad na temat jej obsługi.
- Ciekawi mnie, czemu chcecie państwo tak bardzo odwiedzić tę wyspę – powiedział do nas Jacopo – Przecież to najgroźniejsze miejsce na świecie. Nie licząc oczywiście Katakumb Św. Sebastiana.
Jean popatrzył na niego zdumiony jego słowami. Był we Włoszech pierwszy raz i widać nie wiedział nic na temat legend, jakie krążyły o tym miejscu.
- A to niby czemu to miejsce jest takie groźne?
- Nie słyszał pan o tym? – Jacopo przyjrzał się nam uważnie i rozejrzał się dookoła, jakby się upewniał, czy nikt nas nie podsłuchuje – Ta wyspa to siedlisko przemytników.
Ostatnie zdanie wypowiedział tajemniczym szeptem. Jean i ja byliśmy tymi słowami naprawdę zdumieni. Co prawda Jean słyszał już z opowieści jednego ze swych wcześniejszych informatorów, że hrabia Monte Christo ukrywał na swej wyspie przemytników, ale chyba nie do końca uwierzył w tę historię. Teraz jednak zmienił zdanie w tej sprawie. Ja jednak wciąż miałam wątpliwości.
- Przemytników? – zapytał Jean – Kontrabandzistów?
- Nie inaczej – odparł Jacopo.
Zaśmiałam się delikatnie.
- To na pewno tylko zwykłe bajki.
Jacopo uśmiechnął się do nas w lekko kpiący sposób.
- To nie są bajki, moja panno. Ci przemytnicy od czasu do czasu przypływają na tę wyspę i urządzają tam postój. I nieraz ukrywają tam również swoje towary. A hrabia bynajmniej się z tym nie kryje.
- Tylko po co hrabia to robi? – zapytał Jean – Naraża się na aresztowanie w taki sposób.
Jacopo uśmiechnął się do nas.
- No cóż... Nie wiem, czy pan w to uwierzy, ale mówią o nim, że sam kiedyś był przemytnikiem i teraz zwyczajnie pomaga swoim kolegom po fachu.
- Poważnie? – Jean nie mógł wyjść z podziwu.
Wyglądało na to, że ma zamiar na miejscu przeprowadzić wywiad z tym oto człowiekiem. Dlatego też, aby tego uniknąć, szybko złapałam go za rękę.
- Jean, kochany... miałeś dzisiaj nie pracować. Pamiętasz?
Ukochany spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się delikatnie, po czym przytulił mnie do siebie i pocałował w czubek głowy.
- Dobrze, kochanie. Masz absolutną rację.
Oboje wsiedliśmy na pokład jachtu. Jacopo uśmiechnął się do nas.
- Ale niech państwo pamiętają, że płyniecie tam na własne ryzyko – zaśmiał się z lekką nutką grozy w głosie.
- Spokojnie, panie Jacopo – odpowiedział Jean chichocząc – Ostatecznie sam pan powiedział, że ci przemytnicy przypływają na tę wyspę od czasu do czasu, więc mała jest szansa, że ich teraz właśnie spotkamy.
- Faktycznie, choć pragnę zwrócić uwagę, że szansa na to zawsze jest – odpowiedział Jacopo – To do zobaczenia państwu. Miłego dnia życzę.
Pomachał nam ręką.
Jean szybko stanął za sterem i po chwili płynęliśmy w stronę wyspy Monte Christo. Była to wyspa prawie całkiem pozbawiona roślinności. Większość wyspy stanowiły skały i jaskinie. Jedyne stworzenia, które tu żyły, to kozy. Dlatego też o powtórzeniu losów Robinsona Crusoe na tej właśnie wyspie mogliśmy zapomnieć. Ale my nie mieliśmy takiego zamiaru. Na nasze szczęście.
Dobiliśmy do brzegu. Jean zeskoczył na brzeg.
- Rzucić cumę! – zawołał tonem dowódcy.
- Ay, ay, kapitanie! – odpowiedziałam i wykonałam polecenie.
Jean wciągnął naszą łódź nieco na brzeg i przywiązał ją mocno do skały, po czym podał mi dłoń pomagając zejść na ląd.
- I jak oceniasz wystrój tej wyspy? – zapytał mój ukochany żartem.
- No cóż.... Można by tu wykarczować parę skał – odpowiedziałam równie żartem – Ale poza tym jest wszystko jak należy.
- Jestem tego samego zdania.
Wzięliśmy się za ręce i z uśmiechem zaczęliśmy zwiedzać wyspę. Była ona naprawdę piękna, pomimo swego rodzaju grozy, jaką budziła. Obeszliśmy ją niemalże całą dookoła. Chcieliśmy bowiem poznać każdy jej najmniejszy skrawek. Przyznam się, że była naprawdę imponująca. Można było tutaj śmiało się ukryć przed całym światem. Możliwe, że właśnie to sprawiło, iż hrabia Monte Christo nabył właśnie tę wyspę, a nie inną. Szłam obok ukochanego, trzymając go jedną ręką, a drugą głaszcząc powoli skały.
- Piękne miejsce, mój drogi. Nie sądzisz? – zapytałam z uśmiechem puszczając na chwilę jego dłoń.
- Niczego sobie, moja droga – uśmiechnął się – Choć brakuje mi plaży.
Zaśmiałam się.
- Za to pełno tu różnych zakamarków, nie sądzisz? – zapytałam zadziornym głosem odwracając się do niego przodem.
- Tak.... to prawda.
- I można się ukryć.
- We dwoje?
- No właśnie.
- Sami?
- Bez nikogo innego.
- Przed całym światem?
- Właśnie.
Cofnęłam się o kilka kroków i nagle poczułam, że tracę równowagę. Po chwili zdążyłam tylko krzyknąć i osunęłam się w dół na niższe skały. Jean krzyknął przerażony i podbiegł do skraju skały, na której przed chwilą stałam.
- Marta! Marta! Żyjesz?!
Na całe szczęście spadłam na niższą półkę skalną, która była zaledwie dwa metry pod tą, na której się znajdowaliśmy i nic mi się nie stało. Jednak kiedy próbowałam wstać poczułam ostry ból w lewej stopie.
- Żyję, ale noga mnie strasznie boli. Chyba ją skręciłam.
- Poczekaj, schodzę do ciebie. Tylko nigdzie nie idź.
- Strasznie śmieszne.
Po chwili Jean był już przy mnie. Ukucnął przy mnie i dotknął mej stopy. Syknęłam z bólu.
- Au.... boli.
- Wygląda naprawdę na skręconą. Chodź, złap mnie za szyję. Zabiorę cię stąd.
Złapałam go za szyję i mocno się w niego wtuliłam. Gdy to zrobiłam poczułam niesamowicie przyjemne uczucie. Byłam w jego ramionach malutką kruszynką, bezbronną i kruchą. Przycisnął mnie mocniej do siebie, ale tak, by nie urazić mej nóżki. Niósł mnie na brzeg niedaleko naszej łodzi, myśląc na pewno, jak mi pomóc. Ja jednak marzyłam tylko o tym, żeby pod żadnym pozorem mnie nie wypuszczał z objęć.
Po minucie lub dwóch byliśmy na miejscu. Posadził mnie na skale, rozłożył koc i położył mnie na nim. Zdjął mi but i pończochę, po czym zaczął powoli masować mą stopę. Nie szło mu łatwo. Moja kiecka widocznie mu w tym przeszkadzała co chwila opadając na stopę. Uśmiechnęłam się do niego zadziornie.
- Kochanie, czy ta kreacja ci aby nie przeszkadza?
Popatrzył na mnie z wesołym uśmiechem.
- Owszem, co nieco przeszkadza.
- A więc może pomożesz mi ją zdjąć? – zasugerowałam.
Popatrzył na mnie uważnie.
- Miałem ci masować stopę, a nie rozbierać.
W całej mojej osobie pożądanie wywołane całą tą sytuacją rosło i rosło. Kiedy masował mi stópkę czułam się niesamowicie przyjemnie. Fala słodkiego gorąca uderzała we mnie z całą siłą. Szła ona od nogi do kolana, a od kolana do uda, a od uda do mojego pewnego miejsca, którego nie poznał jak dotąd żaden mężczyzna poza mym ukochanym. Czułam się wspaniale. Musiałam coś zrobić. Wiedziałam, że im bardziej będzie mnie masował, tym większe będzie moje pożądanie. A zatem musiałam użyć małego podstępu. Zmusić go jakoś, by pozbawił mnie ubrania. Bo inaczej on tak by się troszczył o moją nogę, że nie zwrócił by na nic innego uwagi. Cóż, odpowiedzialny na pewno był, ale jednak czasami ta odpowiedzialność była stanowczo za duża. Musiałam coś zrobić, aby nie zwariować z tego dzikiego podniecenia. Moje miejsce ściskało się i rozluźniało na zmianę. Czułam, jak pantalony robią mi się coraz bardziej mokre. I to bynajmniej nie ze zmęczenia czy potu. Pomyślałam, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, to chyba zwariuję.
- Kochanie, oj... aj.....
- Co się stało, najdroższa?
- Duszę się... czuję ucisk w brzuszku...
Wzięłam jego dłoń i położyłam ją na mym brzuchu.
- Tutaj....
- Mam cię tu wymasować?
- Tak.
Zaczął go masować, ale przez suknię.
- Głuptasku, nie przez suknię. Trzeba go masować naturalnie.
Uśmiechnął się do mnie delikatnie.
- Jesteś urocza, wiesz? I strasznie wypadkowa z ciebie dziewczyna.
Popatrzyłam na niego zdumiona.
- Wypadkowa?
- No tak. Najpierw skręcona nóżka, a potem bolący brzuszek.
Oboje zaśmialiśmy się.
Nie wiadomo jednak, czy by mnie rozebrał, czy też nie, gdyby nie to, że w międzyczasie wybuchła mała burza, a morze zaczęło być groźne. A wówczas jakaś ogromna fala zebrała się i spadła na nas oboje z wielką siłą. Nim się obejrzeliśmy oboje byliśmy mokrzy.
- Teraz to naprawdę musisz mnie rozebrać – powiedziałam zadziornie – Siebie przy okazji też.
Szybko zdjął z siebie kamizelkę i koszulę. Jego nagi tors rozpalił me uczucia, gdyż był on tak doskonale wyrzeźbiony. Uśmiechnęłam się na ten widok. Nie umiałam się powstrzymać i jedną ręką go pogłaskałam.
Tymczasem mój ukochany usiadł za mną i szybko zaczął rozpinać guziki mojej sukni. Czułam się niesamowicie, gdyż przy tej czynności dotykał opuszkami palców moich plecków. Zadrżałam lekko, gdy to robił. Każde dotknięcie było o wiele piękniejsze od poprzedniego. Nawet nieco żałowałam, że nie mam więcej guzików w sukni, bo by mi je dłużej rozpinał i mogłabym się rozkoszować jego boskim dotykiem. Ale w końcu i guziczki się skończyły. Rozpiął ją do końca, podniósł mi ręce w górę i zdjął ze mnie suknię, a potem halkę. Następnie rozpiął mi stanik, również dotykając przy tym moich słodkich plecków. Potem zaczął się szarpać z gorsetem. Było to nieco trudne, ale w końcu mu się udało. Pozbawił go mnie, a następnie zabrał się za pantalony i tę drugą pończoszkę, która była na mej prawej stopie. Robił to z naprawdę niezrównaną finezją i doświadczeniem. W końcu nie rozbierał mnie pierwszy raz.
Kiedy już byłam naga uśmiechnąłem się do niego rozkosznie i pocałowałam jego usta. Objęłam go za szyję i całowałam zachłannie i szalenie. Popatrzył na mnie z uśmiechem, kiedy skończył pocałunek, po czym zabrał się z powrotem do masowania mej stópki. Ujął ją w obie dłonie, po czym masował ją i masował. Raz po raz, coraz mocniej i silniej. Czułam niesamowitą rozkosz i szaleństwo podniecenia. Jego dłonie rozcierały mą biedną nogę. Były one takie męskie, takie silne i rozkoszne. Takie władcze. Mógłby mnie nimi bez problemu zmiażdżyć. A jednocześnie mogły mnie mocno do siebie obejmować, przytulać oraz dawać liczne pieszczoty.
- Jesteś piękny – zamruczałam jak słodka kotka ponownie patrząc na jego nagi tors pozbawiony koszuli.
Uśmiechnął się do mnie delikatnie.
- Dziękuję. Ty jeszcze piękniejsza.
Zarumieniłam się lekko, kiedy to powiedział. Nigdy nie uważałam siebie za piękną. Byłam pulchna, moje piersi nie były wcale ogromne, a uda miałam moim zdaniem niesamowicie grube. Pomimo tego Jean patrzył na mnie wzrokiem pełnym niekłamanego podziwu, dlatego czułam się wspaniale i szczęśliwie. W końcu przyciągnęłam go do siebie i pocałowałam namiętnie w usta.
- Jean…. Najdroższy mój…
- Marta… moja jedyna – odpowiedział mi szeptem.
Następnie dotykając zmysłowo mego ciała wniknął we mnie i zabrał mnie do raju. Nie wiem, jak długo w nim byliśmy, ale mnie się zdawało, iż trwało to całą wieczność. Po tym zaś oboje opadliśmy na siebie spoceni i zaspokojeni, a nadto niesamowicie szczęśliwi.
Pocałowałam jeszcze raz jego usta, po czym szepnęłam:
- Kocham cię...
I zasnęłam w jego męskich, silnych ramionach. To samo zrobił i on wtulony w me piersi.
Po jakieś godzinie ocknęliśmy się. Zorientowaliśmy się wówczas, że burza ustała, a nasze ubrania dawno już wyschły. Ubraliśmy się więc i po chwili byliśmy gotowi do powrotu. Wsiedliśmy więc do łodzi i wróciliśmy do Rzymu. Nie mówiliśmy nikomu o tym, co zrobiliśmy. Tylko patrzyliśmy sobie w oczy i uśmiechaliśmy się. W niektórych sytuacjach słowa są zbędne.
- I jak tam, spotkaliście jakiś przemytników? – zapytał wesoło Jacopo, gdy oddawaliśmy mu łódź.
- Nie, ani jednego – odpowiedział Jean.
- Ale wyprawa była udana? – zapytał ponownie Jacopo.
- Jeszcze jak – zaśmiałam się i wtuliłam się w ukochanego.
Wieczorem wróciliśmy do hotelu, a następnego dnia ruszyliśmy w drogę do Paryża.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 22:35, 25 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 20:46, 11 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
O, przerwa w wywiadach Ale chyba żadne z nich nie było z tego powodu zawiedzione...
Zastanawiam się, kto wkleił tę kartkę do dziennika narratora, i ilu panów naokoło może mieć na imię Jacopo
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 0:51, 12 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXVII
List Jeana Chroniqueura do Alfonsa de Beauchamp
Drogi ojcze chrzestny,
Z radością mogę cię zawiadomić, że dowiedziałem się już bardzo wielu istotnych informacji o hrabim Monte Christo. I spodziewam się dowiedzieć o wiele więcej. Wyprawa moja przynosi bowiem oczekiwane przeze mnie rezultaty. Co prawda nie są one aż takie, jak przewidywałem, lecz przynajmniej nie tracę tropu i mogę Cię zapewnić, że zbiorę wszystkie, niezbędne informacje do napisania zleconego przez Ciebie artykułu.
Chcę Cię również zawiadomić, że już niedługo powracam do Paryża, aby odnaleźć mojego kolejnego informatora. Jest to osoba doskonale Ci na pewno znana. Maksymilian Morrel. Z moich dobrze poinformowanych źródeł wynika, że to człowiek, który wie o hrabim Monte Christo bardzo wiele. A przecież na takich informatorach nam najbardziej zależy, nieprawdaż? Nie wiem jeszcze dokładnie, kiedy przybędę do Paryża, na razie w towarzystwie pewnej osoby odnalazłem osobę, dzięki której udało mi się namierzyć pana Morrela. To panna Eugenia Danglars, córka słynnego bankiera, barona Danglarsa, do którego zniszczenia hrabia Monte Christo znacznie się przyczynił. Dzięki pomocy pewnej osoby, o której niżej Ci napiszę, wpadłem na jej trop i rozmówiłem się z nią. Informacje dzięki niej uzyskane pozwalają mi stwierdzić, że mój dalszy pobyt w Rzymie nie ma sensu i należy szukać dalszych informacji w Paryżu. Być może więc niedługo znów się zobaczymy.
Po przybyciu do stolicy naszej ukochanej Francji zamierzam spotkać się z panem Morrelem. Liczę na to, że oprócz ofiarowania mi nowych informacji naprowadzi mnie on na kolejny trop. Jestem bowiem pewien, iż jeśli będę dalej szukał, to dowiem się o hrabim Monte Christo wszystkiego, co tylko możliwe. To jest moja misja. Czuję, że jeśli jej nie wypełnię, to do końca życia będę miał poczucie winy i wstydu. Im więcej się bowiem dowiaduję o tym człowieku, tym bardziej mnie on intryguje. Chcę poznać go jak najlepiej się tylko da. Chcę być człowiekiem, którego będzie można nazwać „specjalistą od hrabiego Monte Christo”. Na wiele pytań poznałem już odpowiedzi, ale niektóre pytania wciąż ich nie posiadają. Wciąż bowiem tkwią na tej wielkiej mapie jego charakteru ogromne, białe plamy, których nie umiem jeszcze zapełnić konturami. Kiedy to zrobię, poczuję największy rodzaj dziennikarsko-pisarskiej satysfakcji, jaką zawsze czuję przy dobrze wykonanym zadaniu. Wiem jednakże, że w jego przypadku poczuję jeszcze większą satysfakcję niż dotychczas. Albowiem wierzę i jestem tego pewien, że kiedy zbiorę wszystkie relacje w jedno i połączę cały ten labirynt tajemnic i zagadek, stworzę dzieło swego życia.
Wszystkiego, co dowiem się o hrabim Monte Christo wydam w naszej gazecie. Wszelkie zaś relacje i opowieści o tym niezwykłym człowieku zapiszę w moich dziennikach i opublikuję. Chciałbym napisać książkę o mych poszukiwaniach. Sama bowiem moja podróż tropem tego człowieka jest już niezwykła sama w sobie. Poznałem podczas niej najbardziej niesamowitą młodą kobietę, jaką kiedykolwiek widziałem (jest to ta osoba, która pomogła mi wpaść na trop Eugenii Danglars, o czym pisałem Ci już wcześniej). Ma na imię Marta. To kobieta niezwykła pod każdym względem. Podróżuje teraz ze mną i pomaga mi w prowadzeniu poszukiwań. Jest nieocenioną towarzyszką podróży. Wraz z nią niedawno zawarłem znajomość z pewnym włoskim bandytą, od którego również dowiedziałem się kilku istotnych szczegółów. Nie będę Cię jednak zanudzał teraz szczegółami. Wrócę do Paryża, a wszystkiego się dowiesz.
Nie wiem, czy zdołasz poznać Martę. Mam nadzieję, że tak. Chciałbym, aby udała się ze mną do Paryża, ale nie wiem, czy wypada, bym ją o to prosił ani też nie wiem, co ona do mnie czuje. Co do mnie samego, to wierzę, że znajomość z nią nie będzie jednorazową przygodą, lecz czymś wielkim i doniosłym. Kibicuj mi więc w tej sprawie, mój drogi ojcze chrzestny i módl się razem ze mną, żeby tak się właśnie stało. Nie umiem sobie bowiem wyobrazić tego, żeby ona ode mnie odeszła. Bo tego, że ja już jej nie opuszczę jest tak samo pewne jak dwa razy dwa.
Kończę mój list zapewnieniem, mój drogi ojcze chrzestny, że zdobędę wszystko na temat człowieka, którego kazałeś mi odnaleźć. A to, czego się o nim dowiem, przekażę tobie w formie dziennikarskiej wypowiedzi. Otrzymasz wszystko, czego sobie zażyczyłeś. Lecz proszę Cię o czas i cierpliwość. Wierzę, że mi go dasz, w końcu sam nie raz i nie dwa mówiłeś, że albo robimy coś szybko albo porządnie. I tym to zdaniem kończę mój list.
Twój chrześniak
Jean Chroniqueur
PS. Przesyłamy ci pozdrowienia ja i Marta, moja towarzyszka podróży.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 22:43, 25 Lut 2014, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 0:52, 12 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXVIII
List Alfonsa de Beauchamp do Jeana Chroniqueura
Drogi Jeanie,
Twój list bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się, że aż tak poważnie podejdziesz do swego zadania. Tym milej się czuję, kiedy pomyślę, iż to ja ci zleciłem poznanie wszystkich informacji na temat hrabiego Monte Christo. Zadanie to, jak sam zdążyłeś się już zapewne przekonać, nie należy do łatwych, a wręcz może być wyczerpujące. Na tyle wyczerpujące, że każdy inny na Twoim miejscu już dawno by się poddał. Ale nie Ty. Albowiem Ty i tylko Ty masz w sobie to coś, co nazwałbym dziennikarską smykałką. Coś, co pcha Cię do działania bez względu na konsekwencje. I to właśnie w Tobie cenię najbardziej. Tę determinację niezwykle godną podziwu. Inny na Twoim miejscu już na pewno dawno by się poddał, ale nie Ty. Cieszę się więc, że przypadło Ci do gustu zadanie ode mnie. Mam nadzieję, że Twoje wysiłki nie pójdą na marne i zdołasz osiągnąć wszystkie cele, jakie przed sobą postawisz. Wierzę w Ciebie i wspieram cię w duchu z całych sił.
Miło mi również, iż podczas podróży poznałeś piękną (gdyż zakładam, że jest ona piękna) i niezwykle miłą (bo mniemam, że jest ona miłą) towarzyszkę podróży, która razem z tobą zechce kontynuować wędrówkę tropem tego niezwykle zagadkowego człowieka. Oby tylko się zbyt szybko nie zniechęciła. Nie chcę obrażać w żaden sposób panny Marty, ale jednak wydaje mi się, iż przedstawicielki płci pięknej nie nadają się do takich podróży. Brak im takiego zapału do pracy jak nam, mężczyznom i często zbyt szybko ulegają trudnościom losu. Często nawet robią to wtedy, gdy od celu dzieli ich zaledwie parę kroków. Nie bądź więc zawiedziony, jeśli okaże się, iż Twoja dzielna heroina szybciej wypisze się z tej gry niż Ty sam (jeśli w ogóle się z niej wypiszesz, co znając Twój charakter jest raczej mało prawdopodobne).
Nie myśl, że jestem w jakiś sposób uprzedzony do Twej towarzyszki podróży. Bynajmniej. Nie znam jej, nigdy nie widziałem, a więc nie jestem w stanie jej należycie ocenić. Z tego też właśnie powodu nie zamierzam wymieniać tutaj swoich własnych poglądów, bo nie chcę urazić jej, a tym samym i Ciebie. Jeśli wyraziłem swoje obawy względem podejścia Twej wybranki do misji, jakiej się podjąłeś to tylko dlatego, że osobiście znam wiele kobiet i wiem, jak kruche i słabe potrafią to być osoby. A także jak szybko rezygnują, kierując się takimi bądź innymi pobudkami, z najwznioślejszych nawet idei. Jak jednak już powiedziałem, nie zamierzam tutaj oceniać Twej towarzyszki podróży i liczę na to, że Ty sam należycie już ją poznałeś i wiesz, że jest warta uczuć, jakimi ją obdarzyłeś, a do których w swoim liście się mej osobie przyznajesz. Wierzę, że nie podjąłbyś złej ani głupiej decyzji, dlatego też raduję się razem z Tobą miłością, jaką znalazłeś. Życzę Ci również z całego serca, aby była to miłość odwzajemniona oraz jak najbardziej szczęśliwa, bowiem jak sam zapewne dobrze wiesz, wzajemność nie zawsze jest gwarantem szczęścia.
Mam nadzieję, że dość szybko zobaczę Cię znowu w Paryżu. Nie mogę się również doczekać spotkania z Twoją piękną (bo mniemam, że jest piękna) towarzyszką podróży, Martą. Mam nadzieję, że przybędziecie oboje już niedługo do Paryża razem z nowymi wieściami na temat hrabi Monte Christo. Wierzę w Twoje dziennikarskie zdolności, szczerzę gratuluję Ci osiągniętych jak dotąd sukcesów i życzę ich znacznie więcej.
Twój ojciec chrzestny
Alfons de Beauchamp
PS. Ucałuj ode mnie dłonie swej towarzyszki, Marty. Przekaż jej również ode mnie gorące pozdrowienia oraz zapewnienie, iż Paryż będzie rad gościć ją w swych niskich progach.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 22:48, 25 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 23:57, 12 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
O, aż dwa fragmenty Ojciec chrzestny trochę głaska, trochę smaruje...
I nadal uważam, że o Marcie wiadomo stanowczo za mało.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 1:13, 13 Gru 2013 Temat postu: Rozdział XXIX |
|
|
Rozdział XXIX
Dzienniki Jeana Chroniqueura
20 lipca 1855 r.
Tego dnia znaleźliśmy się w mojej ukochanej Francji. Była ona również po części ojczyzną mojej towarzyszki podróży, choć nigdy ona w niej jeszcze nie była. Dlatego tym chętniej postanowiła się tam udać. Miałem jedynie nadzieję, że mój kraj jej nie zawiedzie.
Kiedy nasz statek przybił do brzegów Francji uśmiechnąłem się radośnie widząc znowu znajome strony, a przede wszystkim piękny i majestatyczny port w Marsylii. Podałem dłoń Marcie i oboje zeszliśmy na ląd.
- Spodoba ci się tutaj, moja droga – powiedziałem, gdy szliśmy przed siebie – To jedno z najpiękniejszych miejsc na całym świecie. Francja to ojczyzna pięknej literatury, szlachetnych nazwisk, wspaniałych win i...
- Sztuki kochana – wtrąciła wesoło Marta.
Spojrzałem na nią, a ona zachichotała niczym mała dziewczynka przyłapana na czymś niegrzecznym przez tatusia.
- Sztuki kochania? – zapytałem zdumiony.
Marta nie wyglądała wcale na osobą speszoną tematem naszej rozmowy. Wręcz przeciwnie, wydawał się on jej niezwykle interesujący. Musiałem przyznać, że mnie również, choć gwoli sprawiedliwości nigdy jeszcze nie prowadziłem takiej konwersacji z młodą damą. I to z tak niezwykłą młodą damą, jaką była Marta. Bo, że była ona niezwykła, temu nie byłem w stanie zaprzeczyć. Ani wcale tego nie chciałem.
Mimo wszystko nie byłem przyzwyczajony do prowadzenia rozmów na taki temat z młodymi kobietami, toteż nie byłem do końca pewien, co mam powiedzieć. Marta jednak sama przeszła do rzeczy i kontynuowała konwersację.
- No cóż… Słyszałam, że ponoć wy, Francuzi, wymyśliliście coś, co mi się niezmiernie podoba.
Szepnęła mi na ucho, co ma na myśli. Kiedy zobaczyła mój lekki rumieniec zmieszania na twarzy uśmiechnęła się lekko i powiedziała:
- A więc miałam rację.
Zaśmiałem się lekko speszony. Jak wiadomo w tych sprawach lepiej się to robi niż o tym mówi. Mimo wszystko musiałem przyznać, że Marta słusznie myślała. Dlatego odpowiedziałem jej:
- Owszem, moja droga. Zgadłaś.
Pisnęła wesoło słysząc moje słowa.
- Wiedziałam! Tylko Francuzi mogli wymyślić coś tak cudownego i namiętnego zarazem. Przesadnie pobożni Włosi nie mają głowy do takich spraw. To pewne.
Chciałem jej już powiedzieć, że do tego używa się raczej ust, a nie głowy, ale dałem sobie spokój. Ostatecznie przecież usta znajdowały się na tej części ciała, którą nazywano głową. Dlatego moja towarzyszka podróży nie pomyliła się specjalnie w swojej wypowiedzi. Jeśli oczywiście można by to nazwać w ogóle pomyłką.
Wsiedliśmy z Martą do powozu i ruszyliśmy w drogę do Paryża. Innym powozem jechały nasze rzeczy oraz służba Marty. Z tego też względu powóz drugi był, ma się rozumieć, większy i bardziej pospolity niż ten, którym jechała nasza dwójka. Marta obserwowała dokładnie każde miejsce, jakie mijaliśmy. I nic dziwnego, w końcu była tu przecież pierwszy raz. Do Paryża był spory szmat drogi. Mieliśmy więc wystarczająco dużo czasu, żeby móc rozmawiać i całować się do woli, co mnie nawiasem mówiąc bardzo cieszyło. Całą podróż mocno ją do siebie tuliłem czując się szczęśliwy jak nigdy.
Pamiętam, iż wiele razy jechałem takimi jak ta dróżkami i dręczyła mnie wówczas bardzo przykra myśl, że muszę robić to sam, gdyż jestem na świecie sam bez jednej bliskiej mi duszy kobiecej. Teraz jednak coś mi mówiło, że moja samotność właśnie się skończyła.
Do Paryża dotarliśmy dopiero pod wieczór. Od razu zabrałem Martę do mojego domu. Bardzo się on jej podoba. Mówi, iż ma nadzieję, że zamieszka w nim na stałe. Nie skomentowałem tego, gdyż to były piękne słowa, ale bywa, iż pobożne życzenia nie zawsze wystarczą.
21 lipca 1855 r.
Spędziliśmy razem z Martą niezwykle przyjemną noc. Na rano zaś posłałem służącego do mego ojca chrzestnego z prośbą o adres Maksymiliana Morrela, który ponoć wrócił właśnie do Paryża. W głębi mego serca istniała obawa, że zaszła tutaj pomyłka i niepotrzebnie powróciłem do mej ojczyzny, gdyż mojego kolejnego informatora tutaj nie ma. Na szczęście moje wszelkie obawy rozwiał liścik od ojca chrzestnego, który wyjaśniał, że rzeczywiście Maksymilian Morrel i jego żona Walentyna Morrel z domu de Villefort właśnie powrócili do swojego domu na Polach Elizejskich. Są jednak jeszcze zmęczeni podróżą i nie chcą, by ktokolwiek im przeszkadzał. Alfons de Beauchamp zaproponował mi więc, bym dzisiaj udał się do siostry Morrela, Julii i jej męża Emanuela Herbauta, którzy również posiadają kilka istotnych dla mnie informacji.
Gdy Marta zeszła do mnie z sypialni ubrana jedynie w kusy szlafroczek, pokazałem jej list od mego ojca chrzestnego i zapytałem, co ona o tym sądzi. Odpowiedziała mi wprost:
- To proste. Dzisiaj idziemy do pani Julii Herbaut, a jutro do jej brata.
Wydawało się to takie proste, że aż oczywiste. Ja jednak miałem poważne wątpliwości co do realizacji tego projektu. Marta musiała to dostrzec, gdyż zapytała mnie, czy ten plan mi się nie podoba. Zaprzeczyłem.
- Podoba mi się i to nawet bardzo. Mam tylko do niego pewne zastrzeżenia. Bo co, jeśli przez ten czas braciszek pani Julii nie wybędzie znowu z domu na jakąś kolejną wycieczkę? Bo jeśli tak się stanie, to wówczas będziemy go ścigać w nieskończoność.
Marta słysząc moje słowa zaczęła się głośno śmiać. Przyznaję, że nieco mnie to zirytowało.
- Co cię tak niby bawi, kochana?
- Widać, kochany, że w ogóle nie znasz kobiecej natury – odpowiedziała mi.
A co ma niby piernik do wiatraka, pomyślałem sobie.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. Co ma do tego wszystkiego kobieca natura? – zapytałem ją zdumiony.
Popatrzyła na mnie z lekkim politowaniem niczym nauczycielka na swego niezbyt rozgarniętego ucznia.
- Kochany mój, oni dopiero co powrócili z Włoch, prawda?
- Prawda, dzień wcześniej niż my, jak pisze Alfons – potwierdziłem.
- No właśnie – rzekła Marta z uśmiechem na twarzy.
- Wybacz, ale nadal nie rozumiem.
Ponownie obdarzyła mnie uroczym uśmiechem, po czym powiedziała:
- Już wyjaśniam, najdroższy. Otóż jeśli oni dopiero co powrócili, to na pewno jego żona jest zmęczona i wykończona, nieprawdaż?
- Zapewne – odpowiedziałem.
- I by doprowadzić się do porządku na pewno potrzebuje na to wszystko czasu – mówiła dalej Marta.
- Niewątpliwie.
- W takim razie zapewniam cię, że ten czas będzie bardzo długi. Bo kobieta nie wybierze się w drugą podróż zaraz po zakończeniu pierwszej. Jest to niemożliwe, ponieważ potrzebuje bardzo dużo czasu na doprowadzenie stanu swej urody delikatnie zniszczonego przez ciągłe podróżowanie. Zanim więc użyje wszystkich kobiecych mazideł oraz nadrobi nadwątlone siły, my już dawno będziemy mieli to, co chcemy.
- Jej mąż może podróżować sam.
- Śmiem w to wątpić. Czy ty podróżujesz sam? Beze mnie, kochany?
Objęła mnie mocno za szyję i uśmiechnęła się rozkosznie.
- Nie, nie podróżuję sam ani bez ciebie.
- No właśnie.
- Przyznaję, że twój sposób myślenia, choć jest nieco dziwny, to jednak ma sporo racji.
Zaśmiała się radośnie.
- Ma dużo racji, jestem tego pewna. I cieszę się, że umiesz to docenić.
***
Po zakończeniu tej rozmowy Marta ubrała się, po czym wraz ze mną udała w odwiedziny do pana Emanuela Herbauta i jego żony Julii Heraut z domu Morrel. Dostaliśmy ich adres od Alfonsa de Beauchampa, więc nie było żadnego problemu ze znalezieniem ich miejsca zamieszkania. Gdy dotarliśmy na miejsce, zapukaliśmy do ich drzwi. Otworzył nam służący i zapytał, czego chcemy. Podaliśmy więc cel naszej wizyty. Sługa wprowadził nas do środka i powiadomił jaśnie państwo, że jesteśmy. Po chwili wyszedł nam naprzeciw pan Emanuel Herbaut. Uśmiechnął się do nas przyjaźnie, uścisnął mi dłoń, po czym ucałował rękę Marty.
- Witam pana, panie Chroniqueur – powiedział gospodarz – Cieszę się, że pana wreszcie poznaję. Czytałem wiele pańskich artykułów i muszę przyznać, że ma pan prawdziwy talent do ich płodzenia.
- Szanowny pan jest nazbyt łaskawy – odpowiedziałem skromnie opuszczając z lekkim zawstydzeniem wzrok.
- Bynajmniej – rzekł Emanuel Herbaut – Ja po prostu zwyczajnie umiem docenić prawdziwy talent. A pan go posiada, tego jestem pewien. Ale nie stójmy tak. Proszę, niech państwo spoczną. Moja żona zaraz do nas dołączy. Bo to do niej państwo macie przede wszystkim interes, mam rację?
- Owszem. Czy sługa przekazał panu, co nas sprowadza?
- Naturalnie. Szukacie państwo wszelkich informacji na temat hrabiego Monte Christo?
- Właśnie. I skądinąd wiemy, że pan, pańska małżonka, pański szwagier oraz jego małżonka wiecie o nim najwięcej ze wszystkich ludzi w całej Francji.
Emanuel nie przestawał się uśmiechać.
- To akurat prawda. Nasz czwórka wie o nim bezapelacyjnie bardzo wiele.
- Cieszy nas to wielce, drogi panie – ukłoniłem mu się lekko głową – Informacje przez państwa posiadane są mi niezbędne, by napisać o tym panu artykuł w gazecie.
Po chwili drzwi na pierwszym piętrze się otworzyły i ukazała się w nich kobieta, która pomimo przekroczonego czterdziestego roku życia nadal była piękna, a do tego niezwykle sympatyczna. Zeszła na dół po schodach. Wstaliśmy i przywitaliśmy się z nią.
- Witam państwa – powiedziała głosem spokojnym i ciepłym – Panie Chroniqueur, panno Marto, w naszych skromnych progach. Cieszymy się z poznania państwa. Mąż powiadomił mnie, co was do nas sprowadza. Szukacie państwo hrabiego Monte Christo?
- Nie tyle samego hrabiego, co wszelkich o nim wiadomości – odpowiedziałem.
- Jean pisze bowiem o nim artykuł, musi więc wiedzieć o nim wszystko, co się tylko da – dodała Marta.
- To zrozumiałe – uśmiechnęła się Julia Herbaut – A zatem siadajcie państwo.
Usiedliśmy.
Julia Herbaut usiadła obok męża, wcześniej wzywając służbę, by podała nam herbatę i ciastka. Kiedy polecenie zostało wykonane wyjąłem swój dziennik do zapisywania opowieści swoich informatorów.
- Uprzedzam jednak, że wiem mniej niż mój szacowny brat i jego małżonka. Oni na pewno powiedzą państwu więcej niż ja.
- To już słyszeliśmy – odpowiedziałem.
- Ale jednak pani informacje mogą być równie użyteczne co wiadomości, które posiada pani brat – dodała Marta.
- Dobrze. A zatem.... zanim zacznę moją opowieść, pozwólcie, proszę, że coś wam pokażę.
Julia wyszła na chwilę z salonu, po czym wróciła niosąc coś w ręce. Położyła ten przedmiot na stole, żebyśmy oboje z Martą mogli się temu przyjrzeć. Była to mała, brązowa sakiewka z biednego raczej materiału, ale jednak mającego w sobie coś z wielkopańskości. Na sakiewce widniały inicjały P.M.
- Sakiewka? – zdziwiłem się.
- Tak – powiedziała Julia Herbaut.
Marta przyjrzała się jej i nagle ku memu zdziwieniu westchnęła jakby przerażona.
- Co się stało, najdroższa?
Złapałem ją za dłoń bojąc się, że coś jej się stało. Ona jednak ścisnęła moją dłoń i uśmiechnęła się delikatnie.
- Nie, kochanie. Nic takiego. Po prostu troszkę mi słabo.
- Może sole trzeźwiące? – zaoferowała się pani Julia.
Marta pokiwała przecząco głową.
- Nie trzeba. Już mi lepiej. A więc.... To jest sakiewka... I co ona ma wspólnego ze sprawą hrabiego Monte Christo?
- To sakiewka, owszem. Ale bynajmniej nie pusta – odparł pan Emanuel.
- Jakże to? – zdziwiliśmy się oboje z Martą.
- Przyjrzyjcie się państwo uważnie – powiedziała pani Julia i dalej się do nas uśmiechała.
Przyjrzeliśmy się jej dokładniej i rzeczywiście nie była ona pusta. Miała w środku zawartość. A był nią mały diament najwyżej wielkości orzecha laskowego. To jeszcze bardziej nas wprawiło w osłupienie.
- Diament? – zapytałem.
- Tak – rzekł Emanuel Herbaut.
- Jakiś niezwykły – powiedziałem wpatrując się w niego uważnie – Mogę?
- Oczywiście.
Wziąłem go do ręki i obejrzałem dokładnie z każdej ze stron.
- Ładny. Mały, lekki i oszlifowany.
- To prawda – odpowiedziała Julia Herbaut.
- Mały, ale mający wielką wartość – dodał jej małżonek.
- A ta sakiewka? – zapytałem kładąc powoli diament na stolik – Wygląda dość biednie i jakoś nie pasuje do zawartości.
Państwo Herbaut uśmiechnęli się tajemniczo.
- Jak to pozory czasem mylą, proszę pana – odpowiedziała pani Julia – Gdyż ta sakiewka i ten diament ocaliły życie mojemu ojcu. Inicjały P.M. na niej należą do mojego ojca, śp. pana Piotra Morrela.
Odłożyłem sakiewkę na stolik i popatrzyłem uważnie na swoich gospodarzy.
- To co pani, pani Herbaut, dowodzi, jak bardzo mało wiem jeszcze o świecie.
- Jest pan po prostu bardzo młody, panie Chroniqueur – odpowiedziała pani Julia – Gdy będzie pan starszy, pańskie doświadczenie będzie o wiele większe, może być pan pewien.
- Ale co ów diament i ta sakiewka mają z tym wszystkim wspólnego, jeśli wolno wiedzieć? – zapytała Marta patrząc na mnie i na naszych gospodarzy.
Pani Julia uśmiechnęła się do nas.
- O tym, moi państwo, dowiecie się właśnie z tej opowieści, jaką chce wam opowiedzieć.
I zaczęła opowiadać.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 23:57, 25 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Aga
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 11:57, 13 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Cytat: |
A był nią mały diament najwyżej wielkości orzecha laskowego. |
mnie by w zupełności wystarczył
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Aga dnia Pią 11:58, 13 Gru 2013, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 21:09, 13 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
I następny wywiad, tym razem już bez przerywników. W dalszej kolejności Walentyna de Villefort...
Coś o tej Marcie mało wiemy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 2:04, 14 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXX
Opowieść Julii Herbaut
Moim ojcem był Piotr Morrel, właściciel słynnej morskiej firmy handlowej „Morrel i syn”, której statki kursowały z Marsylii do wszelkich portów na całym świecie i przewoziły zawsze towary najlepszej jakości. Mam starszego brata, Maksymiliana, który zawsze był mi bliską osobą. Dbał i troszczył się o mnie, jak przystało zresztą na prawdziwego starszego braciszka. Od dzieciństwa zaś on i ja znaliśmy się z Emanuelem Herbautem, który po jakimś czasie, gdy dorósł, zaczął pracować w firmie mego ojca. Jak się później okazało robił to przede wszystkim po to, by móc się ze mną codziennie widywać. Ojciec mój zawsze niezmiernie go cenił. Zwłaszcza, że wkrótce po zakończeniu tzw. stu dni Napoleona zaczęło się nam coraz gorzej powodzić. Jeden z naszych lepszych kapitanów, Danglars, odszedł do konkurencji, a jego poprzednik, Edmund Dantes zmarł w więzieniu oskarżony o bycie szpiegiem wygnanego cesarza.
Do naszych kłopotów dołożyło się to, że mój ojciec zawsze był znany jako bonapartysta, czego zresztą nigdy nie ukrywał. Kiedy Napoleon wrócił do władzy zaczął korzystać z wpływów, jakie nam to mogło przynieść. Niestety cesarz sto dni po powrocie do władzy upadł, a nasza firma zaczęła bankrutować. W ciągu najbliższych lat mój ojciec z najbardziej uwielbianego i zaufanego przedsiębiorcy handlowego stał się osobą podejrzaną politycznie oraz persona non grata wśród wielu innych kupców. Mało kto chciał u nas kupować. Oprócz tego prześladował nas prawdziwy pech. Co tu dużo mówić. Firma „Morrel i syn” zaczęła się staczać na samo dno.
Właśnie wtedy, a było to rok 1829, odwiedził nas tajemniczy człowiek. Przedstawił się on jako przedstawiciel firmy „Thomson i French”, u której byliśmy zadłużeni. Przyniósł ojcu niezwykle pomyślną wiadomość. Okazało się, że nasi wierzyciele przedłużyli nam termin spłaty długu na okres trzech miesięcy. Mieliśmy więc czas zapłacić im tyle, ile byliśmy im winni. Ojciec mój niezmiernie się ucieszył. Liczył bowiem, że Fortuna wreszcie zacznie nam sprzyjać.
Ów przedstawiciel firmy naszych wierzycieli nie wydał mi się do końca tym, za kogo się podawał. Nie wiem czemu, ale moja kobieca intuicja podpowiadała mi, że coś jest nie tak i ten człowiek nie przebierając w słowach po prostu kręci. Szybko się okazało, że moje podejrzenia były słuszne, choć obawy były niepotrzebne. Po rozmowie z moim ojcem ów rzekomy agent podszedł do mnie, ukłonił mi się i powiedział, że chce nam pomóc i jeśli w ciągu trzech miesięcy nie spłacimy długu mam wypełnić polecenia napisane na pewnej karteczce, którą mi wręczył. Nakazywał mi w niej, żebym udała się do pewnego mieszkania pod wskazanym adresem. Warunkiem było jednak to, iż musiałam zjawić się tam sama. W razie przyprowadzenia ze sobą kogoś innego nie zostałabym wpuszczona do mieszkania i cała sprawa zostałaby zaprzepaszczona. List został podpisany pseudonimem Sindbad Żeglarz. Zaś tajemniczy przedstawiciel firmy „Thomson i French” rozpłynął się w powietrzu, tak jakby nigdy nie istniał.
Nie umiem nazwać tego wszystkiego, co wtedy czułam. Z jednej strony byłam przerażona, gdyż to oświadczenie, iż nie wolno mi nikogo wziąć ze sobą, brzmiało dość ryzykownie. Ale z drugiej strony cieszyłam się, że ktoś chce ratować naszą rodzinę od bankructwa. Bałam się osobiście pójść do tego budynku, jaki był wspomniany w liściku. Łudziłam się również, że może mój ojciec w ciągu trzech miesięcy spłaci swój dług. Sytuacja nasza jednak nie wyglądała wcale radośnie. Zwłaszcza, że w dniu zjawienia się tajemniczego przedstawiciela naszych wierzycieli przybył mój starszy brat z przerażającą wieścią. Okazało się, że nasz ukochany i zarazem ostatni handlowy statek, jaki posiadaliśmy, „Faraon” zatonął niedawno z całym ładunkiem, a załoga cudem tylko wyszła z tego bez szwanku. Mimo wszystko jednak miałam wielką nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży, a ja nie będę musiała korzystać z podejrzanej pomocy tajemniczego Sindbada Żeglarza. Jak to mówią, póki życia, póty nadziei. Tak się jednak nie stało i okazało się, że nasza firma nie jest w stanie sama sobie poradzić z bankructwem. Nie mieliśmy już nawet za co płacić pracownikom. Ojciec zapłacił załodze „Faraona” za ostatni kurs i nie miał już na pensję dla innych. Pozostali już tylko nasz stary, wierny sługa o jednym oku, który służył jeszcze mojemu dziadkowi, a także Emanuel, który pracował praktycznie za darmo – choć w jego wypadku najważniejszą motywacją byłam ja sama.
Jak więc już powiedziałam, nasza sytuacja nie była różowa. Spodziewałam się więc, że ojciec chcąc ratować rodzinę i nasze nazwisko od ostatecznej hańby, może zrobić coś głupiego. Musiałam więc działać. Wtajemniczyłam w swoje sprawy Emanuela i mimo początkowych niepewności udałam się z nim do domu wskazanym przez Sindbada Żeglarza. Oczywiście zostawiłam mojego ochroniarza przed wejściem, w końcu warunkiem pomocy dla nas było to, że zjawię się w domu sama. Weszłam więc do środka. Czekał tam na mnie dozorca. Upewnił się, że nikogo ze mną nie ma, po czym zabrał mnie ze sobą do jednego z mieszkań. Tam zaś na tej oto sakiewce, którą już państwu pokazałam, leżał ten oto diament oraz plik weksli mego ojca – wszystkie spłacone.
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Pomyślałam sobie, że jednak cuda się czasem zdarzają. Wzięłam więc diament i pobiegłam do ojca powiadamiając go o wszystkim. Zdążyłam w ostatniej chwili. Ojciec już chciał strzelić sobie w głowę w asyście Maksymiliana. W porę udało mi się go od tego odwieść. Do tego okazało się, że to jeszcze nie koniec niespodzianek na ten dzień. Chwilę później przyszła bowiem wieść, że statek „Faraon” wcale nie zatonął, ale wchodzi właśnie do portu z całym ładunkiem i załogą. Nie mogliśmy w to wszystko uwierzyć.
Najciekawsza w tej całej sprawie była owa sakiewka, w której znalazłam diament. Ma ona inicjały mego ojca P.M. Zapytałam go, co to może oznaczać. On zaś wyjaśnił mi, iż sakiewka ta należała do niego, nim ofiarował ją pewnemu człowiekowi. Nazywał się on Ludwik Dantes i był ojcem naszego dawnego pracownika Edmunda Dantesa, który został niesłusznie oskarżony o szpiegowanie na rzecz Napoleona (o czym już wspominałam) i niestety zmarł w owianym ponurą sławą zamku If. Stary Dantes zaś zmarł jakiś czas później nie mogąc znieść śmierci jedynaka. Póki jednak żył mój ojciec pomagał mu jak tylko mógł, choć jemu samemu się wówczas nie przelewało. Stary Ludwik unosił się jednak honorem i powiedział memu ojcu kiedyś, że cudzych pieniędzy nie będzie brał. Ostatecznie mój ojciec jednak po cichu opłacił czynsz za mieszkanie, które ten biedny człowiek zajmował, a nadto ofiarował mu po cichu swoją sakiewkę wypchaną pieniędzmi. Pan Dantes jednak nie chciał z tych pieniędzy skorzystać. Choć miał za co kupić jedzenie, nie zrobił tego. Po śmierci jedynego syna zobojętniał na wszystko i pod pretekstem, że lekarz nakazał mu dietę zaczął jeść coraz mniej, aż w końcu zagłodził się na śmierć. Nas wszystkich ogarnęła wówczas wielka żałoba. Człowiek ten co prawda nie był naszym krewnym, ale kochaliśmy go jak członka rodziny. Po jego pogrzebie sakiewka mego ojca nagle przepadła. Nie wiadomo, co się z nią stało. Pewnie ktoś ją sobie przywłaszczył. Podejrzewam, iż był to sąsiad Ludwika Dantesa, niejaki Kacper Caderousse, krawiec z zawodu. Człowiek niewzbudzający w najmniejszym nawet stopniu sympatii ani zaufania, a ponadto pijak i szubrawiec. Jestem prawie pewna, że to właśnie on ukradł sakiewkę mego ojca razem z zawartością. Taki czyn pasował do niego.
Tak czy inaczej zrozumiałe wydaje się więc nasze zdumienie, kiedy ta sama sakiewka z niezwykle drogocenną zawartością wróciła do naszej rodziny ratując nasze życie. Ponadto również, kiedy powiedziałam ojcu, w jakim mieszkaniu ją znalazłam, ten zdumiał się jeszcze bardziej. Wyjaśnił mi bowiem, że owo mieszkanie należało niegdyś do Ludwika Dantesa. Zadziwiający zbieg okoliczności, nieprawdaż? Tak zadziwiający, że wręcz niemożliwy, by mógł być tylko przypadkiem.
Ja, mój brat i nasi rodzice doszliśmy do wniosku, że ktoś widocznie chciał się nam odwdzięczyć za pomoc ofiarowaną Ludwikowi Dantesowi. Pytanie brzmiało jednak, kto to był? Jedyną osobą, która przychodziła mi do głowy, był jego syn Edmund. Ale on przecież zmarł w zamku If. Zatem kto? Została jeszcze dawna ukochana Edmunda, Mercedes Herrera. To rybaczka z Katalonii, mieszkająca wraz ze swym kuzynem Fernandem Mondego w Marsylii w dzielnicy katalońskiej. Po śmierci Edmunda wyszła za Fernanda i oboje wyjechali do Paryża, a wkrótce potem jej mąż awansował społecznie dzięki bohaterskim czynom na wojnie. Został generałem oraz parem, w dodatku otrzymał tytuł hrabiego i zmienił nazwisko na de Morcerf. Dawni rybacy katalońscy pławili się w luksusie. Być może więc to Mercedes chciała się nam odwdzięczyć za pomoc okazaną ojcu jej pierwszej miłości? Poza tym Mercedes opiekowała się czule Ludwikiem Dantesem na długo jeszcze przed jego śmiercią. Mogła więc zorganizować tę całą szopkę z diamentem oraz przedstawicielem firmy „Thomson i French”. Tak przynajmniej nam się wydawało. Prawda jednak okazała się zupełnie inna.
Po całej akcji z diamentem oraz odzyskaniem „Faraona” szybko spłaciliśmy swoje długi, a firma „Morrel i syn” znowu stanęła na nogi. Poślubiłam wówczas Emanuela za błogosławieństwem mego ojca i brata. Imponował im mój ukochany, zwłaszcza tym, że nigdy nie odszedł nawet wtedy, gdy musiał pracować u nas za darmo. Ojciec nie mógł więc wymarzyć sobie lepszego zięcia. Niedługo po naszym ślubie ojciec jednak zmarł wyczerpany zbyt długo trwającymi ciężkimi czasami. Umierając był jednak tak szczęśliwy jak nigdy dotąd. Zostawił swoją firmę w rękach moich i mego brata. My zaś dalej nią prosperujemy, dzięki czemu stać nas na dostatnie życie. Jedyne, co nie dawało memu ojcu spokoju, to był fakt, iż nadal nie wiedzieliśmy, kim był nasz hojny ofiarodawca. Dlatego też ja, mój mąż i brat obiecaliśmy ojcu na łożu śmierci, że dowiemy się dla niego, kim był rzekomy agent firmy „Thomson i French”, po czym oddamy mu diament. W tym celu wykupiliśmy go, schowaliśmy do owej sakiewki i postanowiliśmy za wszelką cenę odnaleźć tajemniczego Sindbada Żeglarza i podziękować mu za wszystko, co dla nas uczynił. Nie wiedzieliśmy jednak, jak mamy go znaleźć. Jedyną wskazówką było dla nas to, że najprawdopodobniej Sindbad oraz rzekomy agent bankowy to jedna i ta sama osoba. Nie mieliśmy co prawda dowodów jednoznacznie o tym świadczących, ale jednak żadna inna możliwość nie wydawała się nam sensowna. Jednak mimo usilnych starań nie znaleźliśmy naszego wybawcy.
Aż razu pewnego w roku 1838 los się do nas uśmiechnął. Przybył do Paryża gość wicehrabiego Alberta de Morcef, syna Fernanda i Mercedes. Tym gościem był hrabia Monte Christo. Zawarł on znajomość z Albertem i jego przyjacielem, baronem Franzem d’Epinay w Rzymie podczas karnawału. Teraz Albert zaprosił go do siebie i przedstawił podczas spotkania z przyjaciółmi. Jeden z przyjaciół młodego de Morcerfa, baron Raul de Chateau-Renaud, na to spotkanie przyprowadził również mego brata, Maksymiliana, który swego czasu uratował mu życie podczas jego podróży w Afryce. Maksymilian i hrabia od razu przypadli sobie do gustu. Hrabia od czasu tego spotkania zaczął nas co jakiś czas odwiedzać. Był naprawdę niezwykle miłym i obytym w świecie człowiekiem, ale również i skromnym, znającym umiar w opowiadaniu o sobie. Pamiętam, że podczas pierwszej u nas wizyty zwrócił szczególną uwagę na sakiewkę mego ojca i znajdujący się w nim diament. Historia tych przedmiotów niezwykle go zainteresowała.
W tym samym czasie Maksymilian zaczął gdzieś znikać i nikt nigdy nie wiedział, gdzie i po co on chodzi. Potem dopiero dowiedzieliśmy się, iż mój brat pokochał pannę Walentynę de Villefort, córkę prokuratora generalnego. Zakochani spotykali się potajemnie, bo jej ojciec chciał ją wydać za kogoś innego niż za syna bonapartysty. Ale cóż, potem dziewczyna rzekomo umarła. Mówię rzekomo, gdyż potajemnie nasz znajomy, hrabia Monte Christo, chciał wkroczył do akcji i uratował ukochaną Maksymiliana. Zrobił to jednak tak, by nikt o tym się nie dowiedział, dlatego też mój brat, niewtajemniczony w całą sprawę, strasznie to przeżył. Wrócił do domu i zamknął się w swoim pokoju, nie chcąc z niego wyjść. Zrobił to w wiadomym celu. Chciał jak dziewięć lat wcześniej nasz ojciec popełnić samobójstwo strzelając sobie w głowę. W ostatniej chwili jednak zjawił się u nas hrabia, który wyważył drzwi i ocalił Maksymiliana, odbywając z nim długą, poważną rozmowę. Nie wiem dokładnie, co obaj sobie podczas niej powiedzieli. Wiem jednak, że chwilę po tej rozmowie mój brat wypadł z gabinetu i wezwał mnie oraz mego męża. Kiedy przebiegliśmy wyznał nam, iż właśnie dowiedział się, że to właśnie hrabia Monte Christo jest naszym tajemniczym wybawcą sprzed kilku lat. Radości nie było wówczas końca. Wpadliśmy do gabinetu i padliśmy przed hrabią na kolana. Całowaliśmy jego dłonie, dziękowaliśmy mu za wszystko, co dla nas zrobił. Chcieliśmy oddać diament, ale on się nie zgodził. Mówił, że to pamiątka po nim dla nas. On bowiem chciał opuścić Francję i już nigdy tu nie wrócić. Zostawił nam tę pamiątkę. Nie spełnił naszej prośby zostania z nami na zawsze. Spełnił jednak inną naszą prośbę. Wyznał nam, że poznał w twierdzy If Edmunda Dantesa i ze względu na przyjaźń, jaką z nim wtedy zawarł, ocalił nas (najbliższe mu osoby) od bankructwa i hańby.
Wkrótce potem nasz wierny przyjaciel i wybawca hrabia Monte Christo opuścił Paryż oraz cały kraj. Widzieliśmy go z mężem po jakimś czasie podczas podróży w Afryce. I dalej się z nim spotykamy, choć bardzo rzadko i zwykle robimy to jedynie przy jakiś niezwykle ważnych dla nas okazjach. Czasami zaprasza on nas do swojej siedziby w Algierii. Ale bywamy tam raczej rzadko. Hrabia ma się dobrze. Ożenił się i jest szczęśliwym mężem i ojcem. On i jego żona dochowali się dziecka. Ślicznej, uroczej kruszynki podobnej do nich niesamowicie. Zaś mój brat i Walentyna pobrali się. Też mają dzieci i są równie szczęśliwi.
Wciąż jednak dręczą nas niektóre pytania. Czy hrabia naprawdę ocalił nas tylko dlatego ze względu na to, że przyjaźnił się z Edmundem Dantesem? W jaki sposób hrabia ocalił Walentynę od niechybnej śmierci? I wreszcie dlaczego mój brat, choć doskonale zna prawdziwe nazwisko hrabiego, nie chce nam go wyznać? Na te pytania mimo upływu siedemnastu lat wciąż nie poznałam odpowiedzi.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 22:02, 26 Lut 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 21:16, 14 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
I to się nazywa krok do przodu! Już prawie jakby łapać hrabiego za połę płaszcza. Co dalej?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 2:53, 15 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXXI
Dzienniki Jeana Chroniqueura
21 lipca 1855 r. c.d.
Gdy już zapisałem opowieść pani Julii Herbaut, poczułem się usatysfakcjonowany. Co prawda nie dowiedziałem się zbyt wielu wiadomości na temat hrabiego Monte Christo, to jednak miałem okazję poznać kilka istotnych szczegółów z jego życia. Oprócz tego potwierdziły się moje wcześniejsze o nim informacje. Wiedziałem już z całą pewnością, iż hrabia Monte Christo żył w przyjaźni z młodym marynarzem Edmundem Dantesem, niesłusznie skazanym na dożywocie i zapomnienie w ciężkim więzieniu na wyspie If. Hrabia, który nie mógł znieść tego, że niewinna osoba zmarła w ponurym lochu, a winne tego osoby pławią się w luksusie, niczym francuski Robin Hood czy Rob Roy postanowił sam wymierzyć sprawiedliwość słusznie rozumując, że na sądy nie ma co liczyć choćby ze względu na przedawnienie oraz brak dowodów niewinności Dantesa i winy jego ciemiężycieli. Tym bardziej człowiek ten urósł w moich oczach i jeszcze niżej w nich upadli panowie Danglars, de Morcerf i de Villefort. I choć nie pochwalam samosądu uznałem, iż ci trzej panowie w pełni zasłużyli na to, co ich spotkało.
Zamknąłem dziennik i wraz z Martą wstaliśmy żegnając się serdecznie z państwem Herbaut, którzy poprosili nas, byśmy ich często odwiedzali. Obiecaliśmy spełnić ich prośbę.
- I nie zapomnijcie państwo, że jutro macie się spotkać z moim bratem i jego żoną – dodała żegnając się z nami pani Herbaut – Liczę, iż rozmowa z nim przyniesie państwu wiele pożytku.
Uśmiechnąłem się do niej lekko i zapewniłem, że na pewno nie zapomnimy o wizycie w domu państwa Morrel na Polach Elizejskich. Ostatecznie zbyt długo szukaliśmy pana Maksymiliana i pani Walentyny po całym kraju i za granicą, by teraz zmarnować nadarzającą się właśnie okazję do rozmowy z nimi, po czym jeszcze raz pożegnaliśmy się z nimi i wsiedliśmy do powozu.
- Bardzo mili ludzie – powiedziała Marta, gdy już ruszyliśmy ulicami Paryża.
- To prawda – odpowiedziałem z uśmiechem – Mili i uczynni, ale czy aby nie za bardzo uczynni?
Marta spojrzała się na mnie z wyraźnym zdumieniem.
- Co masz na myśli?
Zaśmiałem się i delikatnie machnąłem na to ręką.
- Nic takiego. Zwyczajna dziennikarska podejrzliwość. W naszym fachu bowiem należy uważnie podchodzić do każdej badanej sprawy, bo potem piszesz bzdury w swoich artykułach, obrażasz niewinnych ludzi, a ci podają twoją redakcję do sądu i wybulą od niej niesamowicie wielkie odszkodowania. A efektem tego jest nie tylko zubożenie twego miejsca pracy, ale i również wyrzucenie cię z posady razem z wilczym biletem do wszystkich gazet kraju, a może nawet i na świecie.
Marta pokiwała głową ze zrozumieniem słuchając uważnie mego wywodu. Widocznie ją bardzo interesował, choć mnie wydawał się być co najmniej nużący.
- Tak to już bywa, że jedna źle podjęta decyzja potrafi zaważyć na całym naszym życiu – powiedziała filozoficznym tonem.
Odpowiedziałem jej milczeniem i delikatnym skinięciem głowy. Jej słowa były na tyle mądre, że nie trzeba było ich nawet potwierdzać ani komentować. Moja ukochana bowiem wyraziła się w sposób nadzwyczaj jasny i mądry. Nic dodać, nic ująć.
- Dokąd zabrać jaśnie państwa? – zapytał woźnica.
Podałem mu adres mojej redakcji.
***
Alfons de Beuachamp radośnie wstał od biurka, kiedy nas zobaczył.
- Witajcie, podróżnicy. Co słychać w Wiecznym Mieście? – zapytał wesoło ściskając mi dłoń.
- Po staremu – odpowiedziałem, po czym przedstawiłem sobie jego i Martę.
Mój ojciec chrzestny z prawdziwą nonszalancją ucałował jej dłoń, po czym powiedział.
- Beauchamp jestem. Alfons de Beauchamp. Szlachcic i redaktor tej oto pięknej gazety.
- Miło mi pana poznać, panie de Beauchamp – odpowiedziała Marta – Nazywam się Marta de Gojeuxla.
- Księżniczka – dodałem z dumą w głosie.
Marta zarumieniła się lekko.
- Mój ojciec jest księciem krwi, ale jednak nie lubi się tym chwalić. Ja również. Dla przyjaciół jestem po prostu Martą.
- Wielkim będzie dla mnie zaszczytem móc zaliczać się do przyjaciół szanowanej panny – rzekł z nonszalancją Beauchamp.
- To samo mogę powiedzieć ja o posiadaniu pana w liczbie przyjaciół – powiedziała Marta.
Mój ojciec chrzestny wskazał nam obojgu krzesła, po czym usiadł naprzeciwko nas na biurku.
- Cieszę się, że przedstawiłeś mi swoją towarzyszkę podróży, Jean – mówił dalej uśmiechnięty Beauchamp – Opowiadałeś mi już o niej w swoim liście, choć nie podałeś zbyt wielu szczegółów. Rozbudziłeś w ten sposób moją ciekawość i wywołałeś wielką chęć poznania tej wspaniałej osóbki. Cieszę się więc, że dostąpiłem tego zaszczytu.
- Zaszczyt to obopólny, panie de Beauchamp – zachichotała Marta lekko zasłaniając twarz wachlarzem, by w ten sposób ukryć rumieniec wstydu na twarzy.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Nie tylko to mnie również sprowadza. Mam bowiem znacznie więcej informacji na temat hrabiego Monte Christo niż przed wyjazdem do Rzymu.
Beauchamp zagwizdał aż z podziwu.
- No to jak widzę podróż była owocna pod każdym względem. Czyli już możesz wydać artykuł na temat tego pana?
- Cóż… jeszcze nie – odpowiedziałem nieco zawstydzony – Jutro mam umówioną rozmowę z państwem Morrel. Liczę, że dostarczą mi oni więcej istotnych dla mnie informacji. Bez faktów, jakie oni posiadają, wolę jeszcze nie publikować niczego. Nie chcę się ośmieszyć.
- O żadnym ośmieszeniu mowy być nie może! Przecież jesteś na tyle doskonałym dziennikarzem, że nawet z poważnych pomyłek potrafisz wyjść obronną ręką.
Zadowolony popatrzyłem na mojego pracodawcę, po czym odpowiedziałem:
- Cieszę się, mój ojcze chrzestny, że doceniasz moją pracę. Ale jednak, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolę zbadać dokładniej całą sprawę nim cokolwiek o niej opowiem w swoim artykule.
Alfons de Beauchamp nie wyglądał bynajmniej na zawiedzionego. Wręcz przeciwnie. Podziwiał chyba mój zapał do pracy oraz skrupulatność z jaką podchodziłem do powierzonego mi zadania.
- Słusznie podchodzisz do sprawy, Jean – odpowiedział mój ojciec chrzestny – Masz dość czasu, by dogłębnie zbadać całą sprawę. To się nie pali. A efekt, jaki osiągniemy tym artykułem, będzie tak wielki, że konkurencja po prostu padnie przed nami na kolana. Ot co! Nie musisz się spieszyć, jednak jeśli możesz, to bądź tak uprzejmy i wracaj szybko do pracy. Brakuje nam ciebie bardzo. Jednak, jak już mówiłem, pośpiech jest tutaj niewskazany. Skrupulatność przede wszystkim. A więc będę oczekiwał od ciebie samych sukcesów.
- I nie zawiedziesz się na mnie, ojcze chrzestny. Nie zawiedziesz się. To ci mogę zapewnić.
Beauchamp zaśmiał się ponownie, po czym przeszedł na tematy bardziej prywatne. Zainteresowało go bowiem, w jakich dokładnie okolicznościach poznaliśmy się z Martą. W końcu w liście do niego nie pisałem o tym uważając, iż są to zbyt intymne sprawy, aby poruszać je w jakimkolwiek piśmie. Lepiej się o takich rzeczach rozmawia niż o nich pisze.
Spojrzałem na moją ukochaną z zapytaniem w oczach, czy zgadza się na to, byśmy opowiedzieli memu ojcu chrzestnemu okoliczności, w jakich się poznaliśmy. Obawiałem się, że może uzna, iż jest to sprawa zbyt osobista, żeby kogokolwiek w nią wtajemniczać. Gdyby tak właśnie uznała, to wówczas ze smutkiem w sercu musiałbym odmówić Beauchampowi tej historii. Musiałem bowiem uznać zdanie mej ukochanej w sprawie, która dotyczy nas oboje. Jednak ku mej wielkiej radości Marta pokiwała głową na znak, że nie widzi przeszkód, by mój ojciec chrzestny został wtajemniczony w całą sprawę. Radośnie więc uścisnąłem pod biurkiem dłoń mej wybranki, po czym spojrzałem na pryncypała i powiedziałem:
- A więc po prawdzie to było tak…
***
Po rozmowie z Alfonsem de Beauchamp wsiedliśmy z Martą do powozu, a następnie ruszyliśmy w kierunku domu. Dość szybko jednak zmieniliśmy swoje zamiary.
- Zawracaj! – zawołałem do woźnicy – Zmień kierunek.
Popatrzyłem na Martę, która wydawała się być zdumiona tym wszystkim, co robiłem. Ja jednak wiedziałem doskonale, co robię. Miałem bowiem pewien plan, który musiałem natychmiast zrealizować, aby się upewnić, że jest tak, jak myślę. Marta wypytywała mnie, co mi chodzi po głowie, jednak nie puściłem pary z ust. To miała być tajemnica.
- Wybacz, Martusiu – powiedziałem – Ale muszę z kimś porozmawiać. To ważne. Nie bój się. To nie powinno potrwać długo. Chciałbym po prostu coś sprawdzić. Nic więcej.
- Dobrze, ukochany – odpowiedziała mi Marta ściskając delikatnie moją dłoń – Wierzę, że wiesz, co robisz. Ale to chyba nie jest nic nielegalnego?
Zaśmiałem się delikatnie z powodu jej naiwności.
- Ja i nielegalne działania? Moja maleńka Martusiu… Czy ty aby troszkę nie przesadzasz? Jestem ostatnią osobą, która jest zdolna uczynić coś, co jest niezgodne z prawem.
Marta uśmiechnęła się do mnie i delikatnie położyła głowę na moim ramieniu.
- Przepraszam cię, nie gniewaj się na mnie. Wiem, jestem pusta i głupia. Wiem, że uważasz mnie za osobę naiwną i śmieszną, ale ja po prostu martwię się o ciebie. Zwłaszcza teraz, kiedy mi nic nie mówisz.
Spojrzałem jej w oczy i uśmiechnąłem się do niej uspokajająco.
- Nie bój się, najdroższa. Nie obawiaj się. Wszystko będzie dobrze. Mogę cię zapewnić. Muszę po prostu przed powrotem do domu odwiedzić kogoś, kto pomoże mi odpowiedzieć na pewne pytania.
Moja towarzyszka nie zadawała już żadnych pytań i w milczeniu jechała obok mnie. W końcu dojechaliśmy na miejsce. Było to biuro generalnego inspektora więziennictwa. Wyskoczyłem z powozu i poprosiłem Martę, by na mnie poczekała. Następnie wszedłem do środka i przywitałem się z inspektorem, który był moim dość dobrym znajomym. Zapytał on, co mnie do niego sprowadza. Odpowiedziałem mu wprost:
- Chodzi o pewnego zmarłego więźnia, Edmunda Dantesa – wyjaśniłem – Widzisz, przyjacielu… Piszę pewien artykuł, w którym potrzebne mi są wszelkie informacje na jego temat. Ten więzień, o ile dobrze wiem, nie żyje. Prawda?
- To prawda – odpowiedział inspektor – A jak zapewne dobrze wiesz, akta zmarłych więźniów nie są tajne.
- Co oznacza, że mogę je przejrzeć?
- Ależ naturalnie. Tylko wiesz… Rzecz jasna robisz to nieoficjalnie. Sam rozumiesz. Lepiej, żeby nikt nie wiedział o całej sprawie.
Uśmiechnąłem się lekko i zapewniłem go o tym, że na pewno nikomu nie powiem, że umożliwił mi on czytanie policyjnych akt. Następnie inspektor podał mi kilka kartek papieru dotyczących Edmunda Dantesa. Z uśmiechem zabrałem się za ich lekturę zapisując w swoim dzienniku kilka interesujących mnie szczegółów. Dowiedziałem się z tych papierów, że Edmund Dantes został oskarżony o bonapartyzm. Nieznany donosiciel za pomocą anonimu zawiadomił policję, iż Dantes posiada list napisany osobiście przez Bonapartego do jednego z jego tzw. przyjaciół i ma go dostarczyć w najbliższych dniach. Dzień po wysłaniu anonimu przyszedł on na najbliższy posterunek, po czym oskarżony został aresztowany i postawiony przed obliczem zastępcy prokuratora Marsylii, pana Gerarda de Villeforta. Ten zbadawszy sprawę uznał Dantesa za niezwykle niebezpiecznego człowieka i skazał go na dożywocie w zamku If bez procesu. Oskarżony trafił tam 1815 roku i zmarł po czternastu latach w 1829 roku podczas nieudanej próby ucieczki. Okazało się bowiem, że w więzieniu Dantes poznał pewnego szalonego więźnia, księdza Farię. Kiedy ten umarł, Edmund (noszący w więzieniu numer 34) zawinął się w całun pogrzebowy swego kolegi i jako on zamierzał uciec, kiedy wyrzucą go do morza jako trupa. Nie przewidział jednak, że przywiążą mu do nogi kulę armatnią, co skończyło się tym, że utonął. Jego ciała co prawda nie znaleziono, ale też gwoli ścisłości nikt go nie szukał.
Dowiedziałem się również, że w więzieniu Dantes długo dowodził, że jest niewinny. Domagał się rozmowy z naczelnikiem zamku If, próbował nawet zaatakować stołkiem strażnika, co skończyło się tym, że wrzucono go do lochu, gdzie poznał księdza Farię. Poznałem również ciekawy fakt. W 1830 roku, tuż po rewolucji lipcowej zamek If został przemieniony w muzeum, a wszystkich jego więźniów objęła amnestia. Gdyby więc Dantes zaczekał jeszcze z rok, to wyszedłby na wolność zgodnie z prawem i żyłby. Biedak jednak nie mógł o tym wszystkim wiedzieć, stąd też jego pomysł, by uciec. Efekty tej ucieczki jednak były znane. Edmund Dantes utonął w morzu i nikt go już nigdy nie widział.
Wiadomości te potwierdziły informacje, których się dowiedziałem od pani Herbaut. Choć brakowało mi tutaj jakichkolwiek bliższych kontaktów Edmunda Dantesa z hrabią Monte Christo. Ale to, że w aktach numeru 34 nie było wzmianki o panu hrabi nie znaczyło, że go nie spotkał. W końcu policja nie musi, a może wręcz nie powinna o wszystkim wiedzieć.
Poznawszy te wszystkie informacje radośnie wróciłem do powozu i usiadłem obok Marty.
- Wybacz, kochanie, że to tak długo trwało, ale to była niezmiernie ważna sprawa – powiedziałem, kiedy ruszyliśmy w drogę.
- Nie gniewam się na ciebie, kochanie. Ale mam nadzieję, że teraz mi opowiesz, jakaż to pilnie nagląca sprawa przygnała cię aż tutaj? I czego się tutaj dowiedziałeś?
Nie uznałem tego za tajemnicę stanu i po drodze do domu wszystko Marcie opowiedziałem. Wiadomości te bardzo ją zaintrygowały.
- Czyli wiemy już co nieco o śp. Edmundzie Dantesie – powiedziała – Jednak co z nim ma wspólnego hrabia Monte Christo? W tym, co mi mówisz, brak jakiejkolwiek wzmianki o tym, że obaj panowie się znali.
- To prawda. Nie ma takiej wzmianki w aktach Dantesa. Co nie znaczy, że się oni nie znali.
Marta pokiwała głową na znak zgody.
- Zgadzam się. Ale jednak i tak czuję, że sprawa się bardziej zagmatwała niż dotychczas.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Być może. Ale jednak wiemy, że pani Julia Herbaut mówiła prawdę.
- Nie wydaje mi się, abyś w to kiedykolwiek wątpił.
- To nie ma znaczenia, czy jej wierzyłem czy też nie. Jako dziennikarza interesują mnie tylko i wyłącznie wiadomości, co do których nie ma najmniejszych nawet wątpliwości. Musiałem się upewnić. Teraz mam pewność, że wizyta u jej brata ma bardzo wielki sens. Dlatego też jutro jedziemy do Maksymiliana Morrela.
- A co, jeśli tylko siostra jest prawdomówna, a brat już nie?
Pytanie Marty było jak najbardziej na miejscu. Poza tym groziło nam to, że być może pan Morrel wcale nie zechce z nami rozmawiać. Jednakże wciąż byłem dobrej myśli.
- Tego możemy się dowiedzieć tylko w jeden sposób. Odwiedzając tego pana.
***
22 lipca 1855 r.
W południe udaliśmy się z Martą do domu pana Maksymiliana Morrela i jego małżonki Walentyny. Byliśmy oboje pełni nadziei. Liczyliśmy bowiem na to, że wizyta ta nie będzie bezowocna.
Kiedy przybyliśmy na miejsce powitała nas pani domu, Walentyna Morrel, kobieta budząca szacunek i nadal piękna pomimo tego, iż już dawno przekroczyła czterdziesty rok życia. Przywitała nas oboje w sposób dostojny i niezwykle przyjazny.
- Witam państwa… panie Chroniqueur, panno Gojeuxla. Bardzo mi przykro, ale niestety mego męża nie ma w domu. Ma on spotkanie z interesantami, ale zapewniam państwa, że wróci za godzinę. Wtedy z pewnością państwa przyjmie. W jego imieniu proszę państwa o cierpliwość.
Przyznać muszę, że jej słowa mocno mnie zasmuciły. Pan Morrel był bowiem w posiadaniu wiadomości, które z całą pewnością mogły nam pomóc zakończyć całe moje dziennikarskie śledztwo. A tymczasem złośliwy los ponownie nie pozwolił nam się z nim spotkać. Myślałem, iż popadnę w kompletne załamanie, ale jednak pani Walentyna szybko zapewniła nas, że ona również jest w posiadaniu informacji, które mogą nas interesować. Wówczas doznałem olśnienia. Przecież z opowieści pani Julii Herbaut wynikało jednoznacznie, że żona jej brata była córką prokuratora de Villeforta i cudownie uniknęła śmierci dzięki pomocy hrabiego Monte Christo. Zrozumiałem więc, że jeśli to prawda, to z całą pewnością pod nieobecność męża ona może nam udzielić wszelkich informacji.
- Może państwo usiądą? – zaproponowała pani Walentyna wskazując nam kanapę.
Przyjęliśmy zaproszenie i usiedliśmy na wskazanym nam miejscu, po czym wyjąłem dziennik oraz ołówek i powiedziałem:
- W takim razie, pani Walentyno… proszę opowiadać.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 22:59, 27 Lut 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Aga
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 29 Paź 2013
Posty: 19929
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 9:37, 15 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
w przedostatnim fragmencie tyle wątków pozytywnie rozwiązanych, a teraz czuję, że przyjdzie nam poczekać....
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 1:13, 16 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXXII
Opowieść Walentyny Morrel
Jestem córką prokuratora generalnego Gerarda de Villefort i jego pierwszej żony, Renaty de Villefort z domu de Saint-Meran. Świat nie znał równie piękniej i wspaniałej kobiety. Niestety zmarła młodo, kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem i nie zdołałam jej poznać. Moje wspomnienia na temat matki mają kształt jedynie samych obrazów, w których przypomina ona anioła. Na szczęście ojciec i dziadek dużo mi o niej opowiadali, zwłaszcza dziadek, który kochał ją jak własną córkę. Ponoć jestem do niej podobna. Niewykluczone, że w dużej mierze dlatego tak mocno mój dziadek pokochał mnie.
Po śmierci mojej matki ojciec długo nie mógł się otrząsnąć. Jednak jego żałoba trwała krócej niż mogłam się tego spodziewać. A po jakimś czasie, który w moim mniemaniu był stanowczo za krótki, ożenił się ponownie. Niestety wybrał najgorszą z możliwych kobiet na świecie. Jego żoną została bowiem panna Heloiza z domu.... Niestety nie pamiętam, jak się ona nazywała z domu. Ale to nie jest ważne. Kobieta ta nigdy nie zdobyła w najmniejszym nawet stopniu mojej sympatii. Z jej oczu biła wyraźna niechęć do mnie pomieszana z nienawiścią. Co prawda Heloiza nigdy nie okazała mi jawnie swojej niechęci, a wręcz przeciwnie, robiła wszystko, by cały świat myślał, iż kocha mnie jak własną córkę. Była to jednak jedynie doskonale zaplanowana gra pozorów. Nie było mi z nią źle, ale jednak też nie byłam szczęśliwa. Na ojca nie mogłam liczyć, gdyż zaślepiony swoją nową małżonką uważał, że jestem zwyczajnie zazdrosna o to, iż on ułożył sobie życie na nowo. Jedyną osobą, która mnie wspierała, był mój dziadek (ojciec mego ojca), pan Francois de Noirtier de Villefort.
Dla wyjaśnienia muszę powiedzieć, że tak naprawdę nasza rodzina nosiła podwójne nazwisko. Brzmiało ono Noirtier de Villefort. Jednakże potem mój dziadek zaczął popierać Bonapartego, a ojciec po osiągnięciu wieku męskiego przeszedł do opozycji i należał do stronników króla Ludwika XVIII. Wówczas to nastąpił swoisty podział naszej rodziny. Dziadek został bonapartystą i porzucił drugi człon nazwiska – de Villefort. Zaś ojciec został rojalistą i porzucił jego pierwszy człon – de Noirtier. W ten sposób ojciec i syn zerwali ze sobą wszelkie kontakty. Pierwszy z nich stał się panem Francois de Nortier, zaciekłym bonapartystą. Zaś drugi stał się panem Gerardem de Villefort, zaciekłym rojalistą i służbistą. Nikt nie mógł ich ze sobą powiązać. Kariera jednego lub drugiego (w zależności od tego, które stronnictwo by wygrało) mogłaby jednak ulec poważnemu pogorszeniu, gdyby to pokrewieństwo wyszło na jaw. Zwłaszcza kariera mojego ojca. Dziadek bowiem nie drżał na samą myśl publicznego ujawnienia tego sekretu – sam cesarz go uwielbiał, więc nie musiał się niczego obawiać. Mógł też śmiało posyłać swoich krewnych na poważne stanowiska państwowe i nikt by nie podważył jego decyzji. Oczywiście mógł to zrobić tylko wtedy, gdyby Napoleon znowu został cesarzem, co oczywiście się stało… na okres zaledwie stu dni.
Wracając do tematu mojego dziadka, dość szybko dotknęła tego wspaniałego człowieka wielka tragedia. I to większa od ponownego upadku jego ukochanego cesarza. Pękła mu bowiem żyłka w mózgu, wskutek czego biedak został sparaliżowany i spędził resztę życia w tym smutnym położeniu. Zmarł zaledwie kilka lat temu. Zdążył się jednak nacieszyć prawnukami, jakimi ja i mój mąż go obdarzyliśmy. Bardzo go nam brakuje i tęsknimy za nim. Jednakże w gruncie rzeczy śmierć była dla niego wybawieniem. Pan Noirtier był bowiem więźniem własnego ciała, choć wolę miał taką samą jak umysł, czyli niezłomną i potężną. Jego wola była zawsze tak samo silna. I nic nie było w stanie jej złamać. Biedny staruszek na pozór tylko był bezbronny i nie potrafił niczego dokonać. W rzeczywistości miał więcej potęgi w sobie niżby ktokolwiek mógł przypuszczać. Z dziadkiem zawsze łączyła mnie ogromna więź emocjonalna. Gdy został sparaliżowany płakałam wiele dni. Jednakże potem, gdy już się uspokoiłam, wpadłam na pomysł, w jaki sposób mogę porozumiewać się z moim dziadkiem. Mógł on w końcu lekko poruszać wargami, a także powiekami, które jako jedyne części ciała pozostały mu sprawne. Umysł również został taki sam, a może nawet i więcej... Może to się wydawać nieco szalone, ale jestem pewna, że po sparaliżowaniu i unieruchomieniu się ciała, umysł oraz siła woli mego dziadka znacznie wzrosły. Ale to tylko moje przypuszczenia.
Postanowiłam znaleźć z dziadkiem jakiś wspólny język. Po kilku nieudanych próbach udało się nam. Ustaliliśmy, że jedno mrugnięcie powiekami będzie oznaczało „tak”, a dwa szybkie mrugnięcia „nie”. Kiedy dziadek chciał o coś poprosić zaczęłam wymieniać po kolei wszystkie litery alfabetu. Dziadek zatrzymywał mnie mrugnięciem powiek na literze, od której zaczynało się słowo, które chciał wypowiedzieć. Robiliśmy tak samo z pozostałymi literami alfabetu, aż w końcu ułożyliśmy słowo, które chciał powiedzieć (zwykle była to nazwa przedmiotu, jakiego akurat potrzebował). Rozmowy prowadzone w taki sposób trwały niekiedy bardzo długo, ale czas nie miał dla nas najmniejszego znaczenia. Mieliśmy go bowiem pod dostatkiem. Nieraz przesiedziałam z dziadkiem w jego pokoju całe godziny i rozmawiałam z nim, szukając w jego osobie wsparcia i pociechy. A dziadek, choć był sparaliżowany, to zawsze miał dla mnie czas, a ponadto ofiarowywał mi pomoc i wsparcie. Największą przyjemnością dla mnie było opiekowanie się nim. Nie mogłam jednak wiecznie robić tego sama. Dlatego też nauczyłam naszego specjalnego języka mego ojca oraz starego sługę mego dziadka (weterana wojennego o imieniu Barrois), aby mogli mi w tym dopomagać. Sługa czynił to wręcz ochoczo, co zaś do mojego ojca, to cóż… ten nienawidził mego dziadka całym sercem. Trzymał go w swoim domu chyba tylko z poczucia obowiązku, albowiem odrzucenie opieki nad schorowanym ojcem groziło poważnym skandalem oraz publicznym ostracyzmem, a tego ojciec mój przede wszystkim chciał uniknąć.
Jakiś czas po ponownym ślubie mego ojca na świat przyszedł mój brat, któremu macocha nadała iście królewskie imię, Edward. Chłopiec był niewątpliwie synem mego ojca, bowiem podobnie jak on lubił być w centrum uwagi. I umiał doskonale udawać. Świetnie się czuł, kiedy udało mu się kogoś omotać swoimi jakże pięknymi słówkami. Jednakże bardziej wdał się w swoją matkę, a moją macochę. Podobnie jak ona miał zło wypisane na twarzy. Nie darzyłam go więc jakimś specjalnym uczuciem, ale jednak był moim bratem i bardzo chciałam, by wyrósł na porządnego człowieka. Niejedna moralizująca lekcja wyszła z moich ust w jego kierunku. Niestety, wszystko na próżno. Macocha moja robiła co się tylko dało, abym nie miała na Edwarda najmniejszego nawet wpływu. Rozpieszczała go jak tylko mogła, psując mu tym samym charakter do końca. W wieku kilku lat Edward był już tak rozpuszczony, że nawet Heloizy nie chciał słuchać. A co ona na to? Oczywiście była zapatrzona w niego jak w obrazek. Na mnie zaś patrzeć nie mogła i tylko czekała, by jak najszybciej pozbyć się mnie z domu. Albo wydać za mąż, albo oddać do klasztoru. Ta druga opcja szybko jednak odpadła, bowiem ojciec czuł jakąś dziwną awersję do Kościoła i postanowił, że nie pozwoli na to, by krew z jego krwi została służką tej, jak to określił, żałosnej organizacji manipulującej ludzkimi umysłami. Z perspektywy czasu sądzę, że miał on sporo racji tak oceniając Kościół. Choć tak naprawdę większym powodem, dla którego nie zostałam mniszką był fakt, że każda nowicjusza musi wnieść do klasztoru spore wiano jako posag. Macocha moja zaś była bardzo zachłanna, ojciec w pewnym sensie też. Oboje woleli więc na mnie oszczędzić. Oczywiście gdybym wyszła za mąż też musieli dać za mnie posag, ale byłby to posag o wiele mniejszy niż taki, który należy wpłacić klasztorowi, abym została mniszką. Różnica była tak wielka, że mój ojciec i moja macocha nie mogli jej nie zauważyć. I z całą pewnością zauważyli.
Dość szybko znalazł się konkurent do mojej ręki. Był to młody baron Franz d’Epinay. Bardzo miły i całkiem sympatyczny młodzieniec. Przyznaję, że nawet bym za niego wyszła, gdyby nie to, że nieco wcześniej poznałam prawdziwą miłość mego życia. Mego obecnego męża, Maksymiliana Morrela. Zakochaliśmy się w sobie i chcieliśmy być razem. Mój ukochany, by móc mnie widywać, przebierał się za robotnika i wynajął się do pracy w sąsiednim domu. Spotykaliśmy się więc niemalże codziennie, zwykle przez płot. Niekiedy jedno lub drugie przechodziło przez niego i mogliśmy wtedy wpaść sobie w objęcia. Jednakże wciąż nad naszymi głowami wisiała groźba wydania mnie za barona d’Epinay. Macocha szczególnie na to naciskała – chciała się przecież jak najszybciej pozbyć mnie z domu. Mój ukochany w przypływie uczuć zaproponował mi ucieczkę. Początkowo lekko się na niego oburzyłam, ale po jakimś czasie zaczęłam się zastanawiać, czy to aby nie jest najlepsze wyjście z sytuacji.
Właśnie wtedy na scenę wkroczył hrabia Monte Christo. Wszedł on w nasze życie w dość nietypowy sposób. Uratował bowiem życie mojej macosze i bratu, kiedy jechali oni powozem zaprzężonym w konie pani Herminii Danglars. Konie były narowiste i w rękach osoby, której nie znały, mogły ponieść. Tak też się stało i w tym przypadku, choć słyszałam pogłoski, że to sam hrabia Monte Christo spowodował ten wypadek z pomocą swego czarnoskórego sługi, niemowy o imieniu Ali. Ów Murzyn miał podobno za pomocą jakiegoś specjalnego gwizdnięcia lub też jakiegoś wywaru spowodować, że konie spłoszyły się i poniosły. Niestety hrabia nigdy nie zdradził mi, czy te pogłoski to prawda. Faktem natomiast jest to, iż kiedy konie poniosły Ali zjawił się nie wiadomo skąd, wskoczył na kozioł powozu i uspokoił te narowiste wierzchowce. Hrabia zaś szybko zabrał macochę i Edwarda, po czym ocucił mego brata kroplą brucyny. Macocha zaś zaprosiła swego wybawcę do domu. Od tego czasu dość często ją odwiedzał i oboje spędzali godziny rozmawiając ze sobą jak serdeczni przyjaciele na temat trucizn, lekarstw oraz ich użycia w historii. Podczas jednej z takich rozmów hrabia podarował mojej macosze flakonik brucyny z zastrzeżeniem, że może go używać jako środek na ocucenie, ale dawka musi wynosić jedynie jedną kroplę. Użycie większej ilości spowoduje śmierć w bardzo okropnych bólach. Wkrótce miało się okazać, jak macocha używać będzie owego lekarstwa.
Przyznam się, że hrabia z początku nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia. Przede wszystkim dlatego, że żył w przyjaźni z moją macochą, co już samo w sobie stanowiło dla mnie powód, by mu nie ufać. Powodem tej nieufności był również jego nietypowy wygląd i zachowanie. Pamiętam, że był zawsze blady niczym trup. Niektórzy sugerowali, że to być może jakiś wampir przybyły z orientalnego kraju. Ale jego zachowanie było jeszcze bardziej ekscentryczne i niezwykłe niż sam wygląd. Ja sama, niestety, nie byłam świadkiem zbyt wielu takich jego ekscentrycznych wybryków. Poza tym miałam na głowie inne sprawy niż przejmowanie się hrabią. Pamiętam jednak, że mój ukochany Maksymilian zaproponował, byśmy poprosili hrabiego o pomoc w ratowaniu naszej miłości. Odmówiłam podając za powód, że jest on przyjacielem mojej macochy, a co za tym idzie na pewno jest do nas wrogo nastawiony. Maksymiliana zdziwił mój osąd, gdyż ponoć poznał hrabiego od tej lepszej strony. Jednakże nie zajmowaliśmy się tym zagadnieniem wtedy.
Niedługo potem, gdy w domu naszym pojawił się hrabia zaczęły się dziać dziwne rzeczy. W międzyczasie również musiałam ratować się od niechcianego małżeństwa. Mój ukochany po raz kolejny zaproponował mi ucieczkę z domu. Choć groziło mi to powszechnym potępieniem ze strony społeczeństwa byłam w desperacji i gotowa się na to zgodzić. Najpierw jednak do akcji wkroczył mój dziadek. Pewnego dnia nakazał nam przez Barroisa wezwać nas wszystkich do swego pokoju, po czym poprosił, byśmy sprowadzili notariusza. Zdziwieni uczyniliśmy to. Dziadek zaś z pomocą moją, mego ojca i starego sługi spisał testament. W nim zaś wydziedziczał mnie w przypadku, gdybym wyszła za pana d’Epinay. Dziadek mój bowiem nie życzył sobie mieć Franza w swojej rodzinie. Ojciec chłopaka bowiem był niegdyś bonapartystą, ale potem po pierwszym upadku cesarza zmienił poglądy i został rojalistą, czego mój dziadek nigdy mu nie wybaczył. Teraz zapowiedział, że jeśli wyjdę za Franza, cały jego majątek przejdzie na cele dobroczynne. Liczył na to, że tym czynem przestraszy ojca i macochę. Niestety, sukces był tylko połowiczny. Macocha przestraszyła się, ale ojciec wyśmiał testament ojca i powiedział, że niech i tak będzie, ale ja i tak poślubię Franza, czy się dziadkowi to podoba, czy też nie. Jednakże mój dziadek nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Nim je jednak wypowiedział wydarzyła się w moim życiu poważna tragedia. Państwo de Saint-Meran, rodzice mojej matki, postanowili mnie odwiedzić w związku z planowanym przez ojca moim ślubem. Ale po drodze mój dziadek, pan de Saint-Meran, zażył swoje lekarstwo, a następnie zasnął i.... już nigdy się nie obudził. Umarł wprawiając tym babcię w rozpacz. Przybyła ona cała zapłakana i zrozpaczona. Ojciec i ja pocieszaliśmy ją jak tylko mogliśmy najlepiej, ale ona nie widziała już sensu istnienia. Kilka dni później wezwała notariusza i zapisała mi cały majątek swój i swego męża, a mojego dziadka. Na łożu boleści zaś nakazała mi, bym poślubiła pana d’Epinay. Nie mogłam jej odmówić i zgodziłam się, choć zrobiłam to z bólem serca. Babcia chwilę później umarła. Do dzisiaj pamiętam jej śmierć. Po kolei następowały niewiarygodne ataki bólów i pieczenia, z których trzeci był śmiertelny. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że te objawy mają tak poważne znaczenie, jak się później okazało. O ile się nie mylę, to właśnie tej nocy, której umarła moja babcia, mój ukochany przygotował dla nas dokładny plan ucieczki. Nie mogłam jednak zjawić się w umówionym miejscu ze względu na śmierć babci. Maksymilian zaniepokojony więc przyszedł dowiedzieć się, co się stało. Opowiedziałam mu o wszystkim i zabrałam do mego dziadka chcąc prosić go o radę. Dziadek szybko polubił mego ukochanego, ale oświadczył, że na moją ucieczkę z domu się nie zgadza. Miał bowiem znacznie lepszy plan działania i kazał nam czekać. Posłuchaliśmy go, choć przyznaję, że nie było to dla nas łatwe.
Po odpowiednim okresie żałoby ojciec i macocha postanowili wydać mnie za mąż za pana d’Epinay. Ale wówczas przyszedł czas na cios ze strony mego dziadka. Wezwał on nas na chwilę przed podpisaniem intercyzy przedmałżeńskiej i oznajmił, że ma nam coś ważnego do powiedzenia. Na jego polecenie znaleźliśmy w jego biurku pewien rękopis, w którym napisane były dokładnie i szczegółowo wszystkie okoliczności śmierci ojca pana Franza d’Epinay. Wyglądały one następująco: ojciec Franza został wezwany na spotkanie bonapartystów, którzy szykowali odbicie cesarza z Elby. Liczyli na pomoc swego dawnego stronnika. On jednak nie zamierzał im pomagać i oświadczył to w sposób niezwykle butny. Prezes zgromadzenia i jego poplecznicy zmusili więc pana d’Epinay, aby przysiągł, że ich nie wyda, po czym postanowili odwieźć go do domu. Stary baron d’Epinay jednak narzekał na nich, że są bandytami i że siłą go do tej przysięgi zmusili. Odgrażał im się nawet. Prezes spotkania nie wytrzymał tego. Zatrzymał powóz i zażądał satysfakcji. Doszło wówczas do pojedynku, w którym to prezes zadał baronowi trzy rany. Ostatnia z nich była śmiertelna. Tak oto wyglądały okoliczności śmierci ojca mego niedoszłego męża. Oczywiście było to wielkim szokiem dla Franza. Jednakże najgorsze miało dopiero nadejść – kiedy Franz zapytał mego dziadka, czy wie, kto był tym prezesem bonapartystów, dziadek odpowiedział, że wie. A po chwili na kolejne pytanie, kim jest ten człowiek, odpowiedział „JA”. Nie umiem opisać szoku, jaki odmalował się na twarzach nas wszystkich, a najbardziej na twarzy Franza, kiedy odkryliśmy ten straszny sekret. Baron d’Epinay natychmiast oznajmił, że nie może poślubić wnuczki mordercy swego ojca, czym wprawił mnie i dziadka w radość, a mego ojca i macochę we wściekłość. Żal mi było biednego Franza, ostatecznie nic złego mi nie zrobił. Ale nie kochałam go i nie mogłam go nigdy pokochać. Wstyd powiedzieć, ale byłam w tej chwili zbyt mocno zajęta myśleniem o tym, że mogę być z moim ukochanym, iż nie myślałam zbytnio o bólu, jaki niewątpliwie musiał czuć mój niedoszły małżonek.
Radość w naszym domu jednak szybko zanikła. Zmarł bowiem nasz stary wierny Barrois. I to w naprawdę niesamowitych okolicznościach. Zaczęło się od tego, że panował bardzo duży upał. Dziadek mimo niego był jednak bardzo zadowolony. Kilka dni wcześniej zmienił nawet testament, w którym zapisał mi cały swój majątek. Bairros został wysłany do miasta po sprawunki. Gdy wrócił był strasznie zmęczony. Dałam mu więc do picia lemoniadę, jaką zrobiłam dla dziadka. Chwilę po jej wypiciu Barrois doznał ostrych bólów w brzuchu i gardle. Po chwilowym ich ustąpieniu nastąpił kolejny atak, potem znowu przerwa i następny atak, tym razem śmiertelny. Wezwany na pomoc lekarz nie zdołał go ocalić. Nie wiedziałam co się stało. Mogłam się tylko domyślać – do lemoniady dziadka ktoś dolał trucizny i na jej skutek nasz stary kochany Barrois został zamordowany.
Ale kto by chciał zabić naszego starego sługę, pytaliśmy sami siebie? Szybko stwierdziliśmy, że nikt nie miał powodu, by tego dokonać. Zatem zabójca chciał zabić mojego dziadka lub mnie. Dziadek jednak wcześniej pił tę samą lemoniadę i nic mu się nie stało. Jak to było możliwe? Nie miałam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Wiedziałam tylko jedno. Moja babcia, pani de Saint-Meran miała takie same bóle przed śmiercią jak Barrois. Nie mogło to być dzieło przypadku. Ktoś otruł moją babcię (a niewykluczone, że wcześniej i dziadka), a teraz zabrał się za pana Noirtiera. Odpowiedź kto to robił była tutaj widoczna jak na dłoni. Ale jednak nikt nie odważył się powiedzieć jej głośno. Właściwie to nikt nawet nie śmiał pomyśleć, że to ta osoba.
Niedługo potem to samo, co moją babcię i wiernego Barroisa spotkało i mnie. Tyle tylko, że ja przeżyłam. Ataki bólów nadeszły, ale były one o wiele mniej bolesne. Wywołały we mnie jedynie osłabienie i musiałam wskutek tego leżeć w łóżku. Wezwany lekarz szybko rozpoznał, że to ta sama trucizna, która zabiła moich dziadków (nie ukrywał już bowiem tego, że państwo de Saint-Meran zostali otruci) i starego sługę, teraz o mało nie zabiła mnie. Dlaczego ja jednak przeżyłam? Odpowiedź była bardzo prosta. Nieświadomie uodporniłam się na działanie tej trucizny. Jak to możliwe? Otóż mój dziadek od dawna zażywał brucynę. Lekarz przypisał mu ją jako lek na paraliż. Wskutek czego zatruta lemoniada nie zabiła go, choć wyczuł truciznę w napoju. Obawiając się o moje życie wtajemniczył w całą sprawę swego sługę, następcę Barroisa. Nakazał mu, by dodawał do mojego napoju i jedzenia odrobinę brucyny. Najpierw mało, a potem coraz więcej. To by też tłumaczyło, dlaczego moje posiłki miały nieraz smak goryczy. Uodporniałam się więc na działanie tej trucizny, choć wciąż wisiało ryzyko, że truciciel spróbuje szczęścia jeszcze raz, tym razem dając mi końską dawkę brucyny, przed którą żadne uodpornienie mi nie pomoże. Albo będąc bardziej przezornym nafaszeruje mnie inną trucizną i już nic mi nie pomoże. Niebezpieczeństwo więc wciąż wisiało nad moją głową, a morderca czaił się w pobliżu. A najgorsze było to, że nie miałam pojęcia, kim on jest.
Jednej nocy, gdy jeszcze leżałam osłabiona po niedawnym zamachu, odwiedził mnie pewien człowiek. Wkradł się do mego domu przez okno za pomocą drabinki sznurowej. Był to pewien Włoch, ksiądz Busoni. Za takiego się przynajmniej podawał. Szybko bowiem ujawnił mi, że naprawdę jest hrabią Monte Christo w przebraniu i chce mi pomóc, bym mogła połączyć się z ukochanym Maksymilianem, którego on kocha jak syna. Wyjawił mi również całą prawdę. Trucicielką w naszym domu była... moja macocha. Pomimo całej niechęci, jaką do niej żywiłam, z początku nie uwierzyłam w jego słowa. Szybko jednak okazało się, że hrabia mówił prawdę. Zostawił mnie na chwilę samą. Wówczas do mej sypialni weszła moja macocha i myśląc, że śpię, wlała mi do szklanki z wodą, jaką miałam na nocnej szafce, narkotyk o niezwykle trującym działaniu. Gdybym go wypiła, zginęłabym niechybnie. Zrobiwszy to wyszła natychmiast myśląc, że nikt jej nie dostrzegł. Ale ja i hrabia ją widzieliśmy. Hrabia wylał truciznę do kominka i podał mi środek nasenny. Miałam po nim spać dwie doby i wyglądać jak nieżywa. Monte Christo oznajmił mi, że gdy złożą mnie do rodzinnego grobowca on się zjawi i wydostanie mnie, po czym odda mnie Maksymilianowi. Plan ten, rodem z dzieł Szekspira, był niezwykle ryzykowny, ale nie mieliśmy innego wyboru. Zaufałam hrabiemu i zażyłam likwor, jaki mi podał, po czym zasnęłam.
Nie wiem, co się potem działo. Byłam bowiem pogrążona w letargu. Wiem jednak, że po dwóch dobach obudziłam się i siedział obok mnie ksiądz Busoni. Zabrał mnie on na wyspę Monte Christo, po czym oddał pod opiekę swej wychowanicy, greckiej księżniczki Hayde. Obie miałyśmy do dyspozycji cały oddział sympatycznych włoskich przemytników, którzy spełniali wszystkie nasze zachcianki. Czekałyśmy na przybycie hrabiego i Maksymiliana. W końcu się oni zjawili. Mój ukochany nie wiedział, że ja żyję. Hrabia zostawił bowiem najlepsze na koniec. On już tak miał. Obaj panowie usiedli i zaczęli ze sobą rozmawiać. Nie wiem dokładnie o czym, ale wiem, że po chwili byli lekko odurzeni haszyszem (mój ukochany znacznie mocniej). Wówczas wyszłyśmy my i rzuciłyśmy się w objęcia swoim ukochanym. Mówię w liczbie mnogiej, ponieważ podczas pobytu na wyspie Monte Christo Hayde i ja zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą. I ona wyznała mi, że od dawna darzy wielkim uczuciem hrabiego. Kocha go jak swojego pana, ojca i męża zarazem. I że nie umie bez niego żyć, ale on ciągle wzdraga się przed tą miłością. Był od niej bowiem o połowę starszy. Miał już wtedy czterdzieści dwa lata, a ona zaledwie dwadzieścia cztery. Hrabia miał wątpliwości, czy taka różnica wieku może być możliwością na osiągnięcie szczęścia w miłości. Poza tym obawiał się, czy zasługuje na miłość. Hayde jednak wyznała mu swoje uczucie, a potem dla pewności powiedziała mu na ucho swój słodki sekret.
Pyta pan jaki sekret? Już mówię. Znam go, gdyż Hayde wcześniej wyznała mi go. Mianowicie była ona brzemienna. I to właśnie z hrabią Monte Christo. Nosiła pod sercem jego dziecko. Podobno hrabia przed swoim pojedynkiem z Albertem de Morcerf uległ pokusie i kochał się z Hayde, do której od dawna zaczął czuć coś więcej niż tylko uczucie opiekuna do wychowanicy. Noc ta zaowocowała ciążą. Myślę, że hrabia słysząc jej słowa na pewno się ucieszył i wszelkie wątpliwości, by mogli być ze sobą rozwiały się jak pod podmuchem wiatru. Tak myślę, ale nie mam pewności, czy dokładnie tak było. To już na zawsze zostanie w sferze moich domysłów, bowiem hrabia i Hayde odpłynęli na Wschód statkiem, zanim ta rozmowa została przeprowadzona. Chwilę potem ich wspólny przyjaciel, przemytnik o takim dziwnym imieniu... zaczynało się ono chyba na J.... Nie wiem, nie pamiętam. W każdym razie ów przemytnik wręczył nam list od hrabiego. Pisał on w nim, że prosi nas, byśmy przyjęli od niego skarb, jaki miał na wyspie Monte Christo, a w każdym razie tę resztę, której nie zdążył zużytkować. Mieliśmy też wziąć oba jego domy: ten na Polach Elizejskich oraz ten w Auteil. Hrabia postawił nam jednak pewien warunek. Mieliśmy majątek, jaki odziedziczyłam po państwu de Saint-Meran oraz po dziadku Noirtier, przekazać na cele dobroczynne. W liście pan de Monte Christo wyjawił nam też, że mój ojciec dowiedział się o zbrodniach mojej macochy i zmusił ją do popełnienia samobójstwa jej własną brucyną. Jednakże ona przed śmiercią podała brucynę Edwardowi, nie chcąc, by chłopiec musiał żyć bez niej, bo ponoć by sobie nie dał rady na tym świecie. Ojciec mój wskutek tego wydarzenia dostał pomieszania zmysłów i został zamknięty w szpitalu dla wariatów, gdzie rok później zmarł. Po odczytaniu tego listu przemytnik zabrał nas do domu na Polach Elizejskich, gdzie czekał już na nas mój dziadek, by pobłogosławić nasz związek.
Pobraliśmy się i jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Poznałam siostrę Maksymiliana, Julię oraz jej męża, Emanuela. To naprawdę cudowni ludzie. Urodziły nam się dzieci, którym nadaliśmy imiona Edmund i Hayde. Jednakże nie wzięliśmy całego skarbu hrabiego Monte Christo oddając mu jego większość, sobie zachowując jedynie jego niewielką część, która pomogła memu mężowi rozwinąć jego rodzinną firmę o nazwie „Morrel i syn”. Hrabia nieco się zasmucił, ale jednak uszanował naszą decyzję i odebrał swój skarb i sprzedał dom w Auteil, którego mroczna atmosfera odpychała od siebie wszystkich gości. Dom na Polach Elizejskich zachowaliśmy i mieszkamy w nim do dzisiaj. Nasze dzieci zaś powoli wchodzą w dorosłe życie i wierzę, że będą szczęśliwe. Co do hrabiego i Hayde, to wraz ze swoim dzieckiem często nas odwiedzają, stając się niezbędną częścią naszego życia, na co w pełni zasługują.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 2:36, 01 Mar 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|