|
www.bonanza.pl Forum miłośników serialu Bonanza
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 2:39, 24 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
AMG napisał: | Smaczki dodatkowe... zauroczenie... może romans... Miły "przerywnik" w pracy I być może - tylko być może - korzystny zbieg okoliczności? |
No cóż, moja droga AMG, bardzo mądrze zauważyłaś. To korzystny zbieg okoliczności, o czym w dalszych częściach książki się przekonasz. Nasz narrator ma naprawdę wielkie szczęście, że poznałem ową tajemniczą nieznajomą. Źle na tym nie wyjdzie I masz rację, smaczek dodatkowy. No cóż... uwielbiam takie smaczki w powieściach, więc nie mogłem się im oprzeć i też dodałem go, żeby powieść była ciekawsza
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 1:31, 25 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XVIII
Dzienniki Jeana Chroniquera
13 lipca 1855 r.
Boże w niebiosach. Poznałem ją. Nareszcie ją poznałem! Tak bardzo chciałem to zrobić, ale nie wiedziałem, w jaki sposób. Jak podejść do tej pięknej młodej panny, spróbować się z nią porozumieć, poznać ją lepiej? Bardzo tego chciałem, ale czułem, że dobre maniery połączone z panującymi na tym świecie zasadami nie pozwalają mi na to. Dlatego cierpiałem w milczeniu przez te kilka dni od chwili, w której zjawiłem się w hotelu i poznałem ją.
Nie pisałem przez kilka dni, gdyż w ich ciągu nie zdarzyło się nic, co by było godne uwiecznienia w moich dziennikach, jak i również nie udało mi się odnaleźć Maksymiliana Morrela. Pan Pastrini powiedział mi jedynie, że pan Morrel i jego żona byli w tym hotelu, ale na dzień przed moim przybyciem opuścili go. Co zatem idzie, spóźniłem się. W dodatku nie wiedziałem, dokąd mam się udać. Nikt nie wiedział, gdzie można znaleźć pana Morrela. Próbowałem go szukać po wszystkich możliwych hotelach, ale w żadnym nie odniosłem zwycięstwa. Wyglądało na to, że najprawdopodobniej w ogóle go nie ma w Rzymie. Prawdopodobnie więc zostało mi teraz jedynie pogodzenie się z porażką i poszukanie go gdzie indziej. Tylko pytanie, gdzie? Nie wpadłem na żaden trop. A bez tego nie mogłem go szukać. Ciężkie bywa niekiedy życie dziennikarza.
Poprzedniego wieczoru jednak wydarzyło się pewne niezwykłe wydarzenie, które pozwoliło mi na jakiś czas chociaż zapomnieć o tym, jak bezowocne były moje dotychczasowe poszukiwania.
Wieczór tego dnia, w którym dane mi było doznać niezwykle rozkosznej osłody w moich katuszach, spędziłem sam w swoim pokoju. Byłem pogrążony we własnych myślach, które krążyły głównie wokół pięknej panny w orientalnych szatach. Opanowała ona dogłębnie mój umysł i nie miała najmniejszego zamiaru z niego wychodzić. Zresztą prawdę mówiąc nawet bym tego nie chciał. Zbyt mocno pokochało ją moje serce. Doskonale zdawałem sobie jednak sprawę, że ledwo tę pannę znam i prawdopodobnie miłość ta nie ma najmniejszej szansy na spełnienie. Przecież ta dziewczyna to prawdopodobnie jakaś arystokratka z niezwykle wysokiego rodu, może nawet księżniczka. A przecież księżniczki nie wychodzą za żebraków. Co prawda nie jestem żebrakiem i również pochodzę z bardzo dobrej rodziny. Ale chyba nie na tyle dobrej, by móc starać się o rękę tej pięknej nieznajomej. Z tego też względu doszedłem do wniosku, że mogę się pożegnać z ewentualnymi planami na przyszłość. Planami z piękną i orientalną księżniczką jako moją żoną w roli głównej.
Gdy tak siedziałem pogrążony we własnych myślach usłyszałem nagle jakiś krzyk. Po chwili się on powtórzył, ale był o wiele głośniejszy. Bez najmniejszej wątpliwości był to krzyk kobiety. Dobiegał on z korytarza hotelu. Szybko wysnułem z tej sytuacji odpowiednie wnioski. Najwyraźniej jakaś dama w opresji wzywała pomocy. Porządny mężczyzna zaś powinien natychmiast pospieszyć jej z pomocą. Tak też i ja uczyniłem. Być może nie jestem najszlachetniejszym człowiekiem na świecie, ale nie mogłem siedzieć spokojnie, kiedy w pobliżu jakaś niewiasta wzywała pomocy. Musiałem zareagować.
Zerwałem się więc szybko ze swego miejsca i wybiegłem z pokoju. To zaś, co dostrzegłem, było przerażające. Piękna grecka dama, która tak podbiła moje serce, szarpała się właśnie z dwoma mężczyznami, którzy nie mieli wobec niej dobrych zamiarów. Jej opiekunka próbowała ją bronić, ale otrzymała silny cios w czoło pięścią i nieprzytomna osunęła się po ścianie na sam dół.
Podbiegłem szybko do jednego z oprawców, który właśnie dotykał w obleśny sposób piękną Greczynkę i próbował ją pocałować. Oderwałem go od niej i zadałem mu silny cios. Kiedy upadł na podłogę złapałem drugiego, który przytrzymywał Greczynkę za ręce i przyciskał ją do ściany. Dostał ode mnie silny cios w brzuch, po czym uderzyłem go w głowę. Jednakże w tej samej chwili pozbierał się z podłogi pierwszy napastnik, ale dość szybko ponownie go powaliłem na ziemię. W końcu obaj napastnicy mieli dość i szybko uciekli z miejsca napaści wlekąc się po podłodze niczym karaluchy, a w dodatku mrucząc pod nosem jakieś niezrozumiałe dla mnie przekleństwa. Nie zwracałem na nich jednak większej uwagi. Już i tak nie mogli zaszkodzić.
Podbiegłem do pięknej nieznajomej i podałem jej dłoń.
- Nic się pani nie stało?
Greczynka popatrzyła na mnie dziwnym spojrzeniem, jakby właśnie ujrzała swego anioła stróża lub rycerza w lśniącej zbroi. Uśmiechnęła się do mnie i delikatnie ujęła moją dłoń.
- Nie... Wszystko dobrze... Dzięki panu.
Boże, jakże się ona pięknie uśmiechała. A jej głosik był jeszcze cudowniejszy. Nie umiem go odpowiednio opisać. Wydaje mi się, że nie ma w żadnym języku ludzkim odpowiednich słów na odpowiednie określenie tego boskiego, słowiczego trelu, jaki ona z siebie wydobywała, ta słodka ptaszyna. Każde słowo wylatywało z jej słodkiego gardełka niczym dźwięk skrzypiec, po których strunach poruszał się smyczek trzymany przez niezwykle wprawną rękę. Ale to chyba zbyt słabe porównanie. Jestem jednak tylko skromnym dziennikarzem. Nie posiadam poetyckiego daru splatania słów w odpowiednie zdania. Dlatego muszę się zadowolić tym, co potrafię.
Greczynka patrzyła na mnie swoimi boskimi, niebieskimi oczyma, a jej złociste loki były rozpuszczone, tworząc niesamowity wodospad włosów, przy którym moje serce zabiło szybko niczym młot kowalski Hefajstosa, którym słynny bóg ognia wykuwał zbroję dla Achillesa. Wydawało mi się, że zaraz wyskoczy ono z mej piersi. W tej chwili czułem, że jestem gotowy pójść za tą kobietą na koniec świata, byleby tylko obdarzała mnie już zawsze takim jak teraz uśmiechem. Byleby dalej patrzyła na mnie swoimi oczami koloru nieba i poruszała głową tak, by wprawiała w ruch swoje rozpuszczone złote włosy.
Czy się zakochałem? Nie ulegało to najmniejszej wątpliwości. Ale czy ona we mnie się zakochała? Na to pytanie nie znałem odpowiedzi.
- Cieszę się, że usłyszałem pani krzyk – powiedziałem, choć czułem, jak bardzo głupio musiały zabrzmieć moje słowa – Gdyby nie to, że stało się to w pobliżu mego pokoju..... Strach pomyśleć, jak to się mogło skończyć. Ale czego ci mężczyźni chcieli od pani?
Nieznajoma uśmiechnęła się do mnie lekko, po czym odpowiedziała:
- Tak trudno się tego domyślić, proszę pana?
Poczułem się dość dziwnie. Tak jakbym był winien wszystkich zbrodni popełnionych przez mężczyzn na całym świecie. Czułem się tak, jakby ta panienka swoim pytaniem oskarżała mnie jako mężczyznę o wszystko, co tylko złego dopuścili się przedstawiciele mojej płci. Było to w moich oczach jawną niesprawiedliwością, jednak nie umiałem powiedzieć nic innego jak tylko przeprosić za to, o co mnie oskarżała.
- Przepraszam – wymruczałem ponuro.
Księżniczka uśmiechnęła się do mnie radośnie. Miała niesamowicie śliczne białe ząbki.
- Spokojnie, proszę pana. Przecież to nie pana wina. Pan mnie przecież ocalił. A oni byli pijani. Ja zaś... no cóż... mogę się podobać mężczyznom, więc..... Sam pan rozumie.
"Zbytek skromności", pomyślałem sobie. Ona może się podobać mężczyznom? Cóż to za okropna skromność. Ja w życiu nie widziałem piękniejszej kobiety. Chociaż może to i lepiej, że nie wynosiła się ponad innych ludzi. Wolałbym, aby wybranka mego serca okazała się być kobietą skromną niż próżną.
- No cóż.... Mieliśmy oboje wiele szczęście. Pani, że zaatakowali ją w pobliżu mego pokoju. A ja, że to usłyszałem na czas.
- To prawda, zjawił się pan w odpowiedniej chwili… O Boże! Moja niania!
Moja księżniczka dopiero teraz przypomniała sobie właśnie o swej niani, która leżała nieprzytomna w kącie korytarza. Najwyraźniej wcześniej pochłonięta miłą rozmową ze mną zapomniała o niej. Ja również nie jestem bez winy. Przyznaję to z całą, możliwą szczerością.
Podbiegliśmy oboje do jej niani i pomogliśmy jej się podnieść. Szybko zabraliśmy ją do jej pokoju i położyliśmy na kanapie. Mamrotała coś do swojej wychowanicy w języku mi nieznanym, prawdopodobnie po grecku. Księżniczka poprosiła mnie o to, bym podał niani kieliszek wina na wzmocnienie. Zrobiłem to, po czym obejrzałem głowę kobiety. Na szczęście ta niebezpieczna dla niej przygoda skończyła się tylko na guzie. Lekarz nie był więc potrzebny. Dzięki Bogu, gdyż mogliśmy być dzięki temu z piękną księżniczką sam na sam. A tego najbardziej w tej chwili potrzebowałem. Jej bliskości. Jej cudownego spojrzenia, uśmiechu, głosiku…
Nieznajoma podziękowała mi za pomóc, po czym rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, a następnie oznajmiła mi, że chce spać. Dlatego też pożegnaliśmy się i udałem się do swego pokoju. Przedtem jednak odebrałem od niej zaproszenie na rozmowę następnego dnia. Czyli dzisiaj. Nie mogę się już tego spotkania doczekać. Mam nadzieję, że to będzie niesamowicie przyjemne spotkanie.
***
Jestem tuż po rozmowie z Martą. Dlatego też chcę ją jak najszybciej spisać, póki pozostaje ona świeża w mojej głowie. Mam nadzieję, że nie zapomnę żadnego, ważnego szczegółu.
Marta zaprosiła mnie przez jedną ze służek do swego pokoju na poufną rozmowę. Przyznam się, że było to dla mnie zaskakujące. Młode panienki zwykle się tak nie zachowywały. Mimo wszystko jednak w tym zaproszeniu było coś niezwykłego. Coś, czemu nie mogłem się oprzeć. Dlatego skorzystałem z zaproszenia i poszedłem do niej. Czekała już na mnie. Wstała z fotela i podała mi swoją dłoń do ucałowania, co natychmiast uczyniłem.
- Witam mojego wczorajszego obrońcę.
Zaśmiałem się do niej delikatnie i zarumieniłem.
- Nie chcę wynosić pod niebiosa swoich zasług. To, co wczoraj zrobiłem, zrobiłby każdy na moim miejscu.
- Ale na pana miejscu był tylko pan, nikt inny. Więc zasługuje pan na wszelkie względy, proszę pana. Chciałabym z panem pomówić.
Spojrzała na służki, które natychmiast wyszły z pokoju. Zostaliśmy więc sami we dwoje. Nieznajoma poprosiła mnie, bym usiadł, wskazując mi swoją słodką rączką jeden z dwóch foteli stojących na środku pokoju. Posłuchałem jej prośby i usiadłem w nim. Naprzeciwko mnie usiadła zaś sama księżniczka i wpatrywała się we mnie swymi błękitnymi oczyma, w których tonąłem niczym w falach oceanu. Jednocześnie śledziłem każdy ruch jej głowy, a co za tym idzie, falowanie jej pięknych blond włosów.
W tej samej chwili, kiedy się tak na nią patrzyłem, poczułem się niesamowitym głupcem. Rozmyślałem o jej pięknych włosach i równie pięknych oczach, a jednocześnie nawet nie zapytałem o jej imię. To było naprawdę naiwne z mojej strony. Należało jak najszybciej to naprawić.
Nasze spojrzenia po raz kolejny się spotkały. Wiedziałem, że to najlepsza chwila na zadanie tego jakże ważnego pytania w życiu każdego mężczyzny, kiedy spotyka on na swojej drodze wspaniałą kobietę. A ponieważ ta chwila nadeszła, nie mogłem jej zmarnować.
- Przepraszam. Wiem, że to głupie, ale jeszcze nie znam pani imienia.
Zachichotała wesoło słysząc moje słowa.
Boże, jaki ona ma cudowny uśmiech. Taki oszałamiający w swej prostocie, słodkości i delikatności. Czułem, jak się niemalże rozpływam pod jego wpływem. Zaśmiałem się delikatnie.
Moja nieznajoma uśmiechnęła się i odpowiedziała na moje pytanie:
- Jestem Marta de Gojeuxla. Księżniczka. A pan?
- Jean Chroniqueur, dziennikarz. Oczywiście „Chroniqueur” to tylko mój pseudonim artystyczny. Naprawdę nazywam się Jean du La Puff.
- Szlachcic?
- W rzeczy samej.
- Szlachcic zajmuje się dziennikarstwem? Dość niezwykłe.
- W dzisiejszych czasach szlachcic para się również polityką, co jest moim zdaniem bardziej hańbiące niż dziennikarstwo. Ale co poradzić? Pieniądze nam same nie spadną z nieba niczym manna.
Księżniczka Marta zaśmiała się lekko pod wpływem mych słów, po czym zapytała:
- Czy podoba się panu pana praca, panie Chroniqueur?
Uśmiechnąłem się delikatnie do niej.
- Owszem, nie inaczej. Jestem nią bardzo usatysfakcjonowany.
- A czy pańscy pracodawcy są z pana usatysfakcjonowani?
- Mniemam, że tak. Aczkolwiek mogę się w tej kwestii mylić.
Marta uśmiechnęła się do mnie ponownie.
- Jest pan, jak widzę, człowiekiem skromnym?
- Staram się takim być, szanowna pani – odpowiedziałem jej również z uśmiechem – Ale obawiam się, że nie zawsze mi to wychodzi.
Po raz kolejny obdarzyła mnie tym swoim oszałamiającym uśmiechem. Myślałem, że pod jego wpływem roztopię się niczym lody czekoladowe na słońcu. Jednak tak się nie stało. Na szczęście.
- A więc? – zapytała po chwili.
- Nie rozumiem – odpowiedziałem zdumiony.
Nie wiedziałem bowiem, co ona ma na myśli.
- Uratował mi pan życie. Nie musiał pan, a jednak pan to zrobił. Wydaje mi się więc, że powinniśmy teraz zawrzeć znajomość i wspólnie spędzać czas, jak to się zwykle dzieje w książkach, które czytam.
- Rozumiem – zaśmiałem się delikatnie – Też na to liczę, ale obawiam się, że....
- Że co?
- Że za mało się znamy, by rozpocząć taki etap życia....
Zaśmiała się wesoło.
- Pan mnie rozśmiesza, panie Chroniqueur. Przecież właśnie po to ludzie zaczynają spędzać ze sobą czas. Żeby się poznać, nieprawdaż?
Nie można było temu twierdzeniu odmówić sensu. Zgodziłem się więc z nią.
- No właśnie. Sam pan więc widzi, że najlepsza metoda działania, jaką możemy teraz wybrać, to zaznajomienie się ze sobą.
- Cóż... ja jestem na to, jak na lato.
Marta ponownie się do mnie uśmiechnęła, po czym kontynuowała swoją myśl.
- Tym lepiej. A proszę mi powiedzieć... Z pańskiego nazwiska wnoszę, że jest pan Francuzem... Jak ja.... Choć prawdę mówiąc ja jestem Francuzką tylko w połowie. Bo w drugiej połowie jestem Greczynką, jak pan sam zapewne zdążył to zauważyć.
Trudno było tego nie zauważyć. Jej ubiór, służba, zachowanie jak i karnacja wskazywały, że moja nowa znajoma to Greczynka czystej krwi. Okazało się jednak, że jest nią tylko w połowie, bo w drugiej jest moją rodaczką. To dodawało smaczku całej sprawie. Uśmiechnąłem się do własnych myśli. A więc byliśmy rodakami. W pewnym sensie. No cóż… góra z górą się nie zejdzie, a Francuz z Francuzem zawsze.
- Czy wolno wiedzieć, co panią sprowadziło do Rzymu? – zapytałem – Czy może jest to jakaś szczególnie ważna tajemnica, której pod karą śmierci nie może mi pani zdradzić?
Zaśmiała się po raz kolejny i wtedy pomyślałem przez chwilę, że być może robi to specjalnie, by mnie skusić lub zahipnotyzować. Jeśli tak, to jej się to udało, gdyż już w tej chwili byłem pod wielkim wpływem jej uroku. Dalsza hipnoza była zatem zbędna i gdyby chciała mnie do czegoś zmusić, zgodziłbym się na to bez najmniejszego wahania. Czułem w tej chwili, że jestem dla niej gotowy zrobić wszystko. Nawet dać się poćwiartować na drobne kawałki. A wszystko po to, żeby znów ujrzeć jej słodki uśmiech.
- To nie jest żadna tajemnica, panie Chroniqueur – odpowiedziała radośnie – Jestem tutaj na wakacjach. Rodzice pozwolili mi wreszcie wyruszyć bez nich w tę podróż. Dotąd ciągle musiałam wszędzie podróżować z nimi. Nie umie pan sobie nawet wyobrazić, jakie to było denerwujące.
Tym razem to ja się zaśmiałem.
- Wydaje mi się, że jednak mogę to sobie wyobrazić.
- Doprawdy? To niesamowite – odpowiedziała z nieskrywanym entuzjazmem – A zatem rozumie pan mnie i moje uczucia w tym względzie?
- Owszem, rozumiem. Ciągłe kontrolowanie każdego naszego ruchu....
- Ciągłe mówienie, co ma się robić i jak...
- Wieczne narzekanie, że źle się zachowuję....
- Wieczne zwracanie mi na wszystko uwagi.....
- Taka sytuacja jest bardzo...
- Uciążliwa, nieprawdaż?
- Właśnie tak. Nie inaczej.
Marta obdarzyła mnie kolejnym uśmiechem. A ja, gdybym nie siedział teraz w fotelu, chyba bym zemdlał pod jego wpływem.
- A co pana sprowadza do Rzymu? Może mi pan to powiedzieć, czy to jest to może jakaś niezwykle ważna tajemnica?
Teraz to ja się zaśmiałem.
- Nie jest to żadna tajemnica i mogę powiedzieć to pani bez żadnego problemu. Jestem tutaj w bardzo ważnej dla mnie misji. Dziennikarskiej misji.
- O! To interesujące. Wolno wiedzieć, jaka to misja?
- Zbieram informacje na temat pewnego człowieka znanego jako hrabia Monte Christo.
Popatrzyła na mnie z nieukrywanym zainteresowaniem. Przez chwilę nawet odniosłem wrażenie, że to nazwisko jej coś mówi. To wrażenie szybko jednak zanikło.
- A czemu pańska redakcja zajmuje się panem de Monte Christo?
Uznałem, że to żadna tajemnica, więc opowiedziałem jej motywacje moje oraz mojej gazety. Słuchała uważnie i z wielkim zainteresowaniem. Widać opowieść moja była niesamowicie wciągająca. Albo po prostu miałem dar opowiadania. A może nawet jedno i drugie. Osobiście mam nadzieję, że ta trzecia możliwość jest prawdziwa.
- I liczy pan, że w tym miejscu znajdzie pan jakieś informacje o tym panu?
- Owszem. Są tu na pewno ludzie, którzy znali hrabiego osobiście. Mogą mi więc o nim dużo powiedzieć. O ile oczywiście ich znajdę, na co na razie się niestety nie zanosi.
- A czy wie pan chociaż, kogo należy mu szukać?
- Owszem. Szukam pana Morrela z małżonką.
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie radośnie.
- A zatem pan ich szuka? To cudownie. Zatem będziemy szukać ich razem.
Zdziwiły mnie nieco jej słowa.
- Razem?
Marta zachichotała delikatnie.
- Chyba nie odmówi mi pan przyjemności pomagania sobie w tej jakże ciekawej misji?
Widać było, że aż się paliła do pomagania mi w tej sprawie. Musiałem jednak postawić sprawę jasno.
- Nie mam nic przeciwko temu, żeby pani towarzyszyła mi w tej misji. Lecz obawiam się, że ta misja może zająć trochę czasu.
- Spodziewam się tego i jestem temu rada.
- Może być nawet nieco ryzykowna.
- Tym lepiej. Bez dreszczyku emocji to żadna przygoda.
Zaśmiałem się do niej delikatnie, gdy to powiedziała. Widać, że nic nie było jej w stanie zniechęcić. Zyskała tym w moich oczach. Cieszyłem się bardzo na myśl o tym, że będziemy mogli spędzić razem czas szukając wszelkich informacji na temat hrabiego Monte Christo.
- Więc na pewno chce pani mi towarzyszyć w moich poszukiwaniach?
- Jak najbardziej.
Uśmiechnęliśmy się oboje do siebie.
- A zatem witam na pokładzie, panno Marto. A raczej, Wasza Wysokość.
- Och, proszę. Tylko bez takich głupich tytułów. Nie warto się nimi przejmować. Poza tym.... Mówmy sobie po imieniu.
Jej bezpośredniość była nieco krępująca, ale jednak, muszę przyznać, że również i podniecająca. Nieco mnie ona zdziwiła, niezbyt bowiem pasowała moim skromnym zdaniem do panienki z dobrego domu, zwłaszcza księżniczki. Ale jednak im bardziej była ludzka tym milsza. Dlatego też kiedy wyciągnęła rękę w moją stronę z radością podałem jej swoją, choć z lekkim zdziwieniem. Było to jednak jak najbardziej miłe zdziwienie.
- Marta.
- Jean.
- A zatem będziemy już na stałe na „ty”?
- Jeśli tylko pani..... pardon.... Jeśli tylko chcesz.
- Ja bardzo tego chcę.
- W takim razie ja również.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 1:12, 03 Lut 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 23:01, 25 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Trafiony - zatopiony...
Choć z drugiej strony, iść "na dno" dla pięknych oczu to sama przyjemność
Rozumiem, że znajomość potrwa i rozwinie się, więc czekam na więcej.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Wto 2:00, 26 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XIX
Dzienniki Jeana Chroniqueura
13 lipca 1855 r. c.d.
Jeszcze tego samego dnia spotkaliśmy się z Martą w hotelowej restauracji, gdzie zjedliśmy wspólnie obiad. Nie skłamię, jeśli powiem, że to był najcudowniejszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłem w całym swoim życiu. A był on tak cudowny nie dlatego, że potrawy były smakowite, lecz dlatego, że miałem doskonałe towarzystwo. Marta okazała się być osobą niezwykle miłą i sympatyczną. Nie tylko łamała nudne dla nas obojga konwenanse zabraniające młodym panienkom rozmawiania sam na sam z mężczyznami, zapraszania ich gdziekolwiek i tak dalej, ale również potrafiła doskonale prowadzić ze mną konwersację. Podczas obiadu opowiadała mi wesołe historie, co jakiś czas się śmiejąc i ukazując przy tym swoje słodziutkie, białe perełki. W dodatku sam jej głos był niczym smak lepkiego miodu rozpływającego się po moim sercu. Zdawało mi się, że wszystkie głosy wokół nas zniknęły, gdyż momentami słyszałem tylko dźwięk jej głosu i słowa, które wypowiada. Byłem totalnie zauroczony.
Wpatrywałem się w moją towarzyszkę i słuchałem uważnie tego, co do mnie mówiła. Sam także odrobinkę mówiłem, ale zdecydowanie bardziej jednak wolałem słuchać tego, co ona mówi do mnie niż samemu się wypowiadać. Ostatecznie ten piękny dźwięk jej głosu był niemalże jak boskie trąby i doprowadzał mnie do prawdziwego szaleństwa. W każdej chwili, gdy jej słuchałem, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I nie zamieniłbym się z nikim innym na całym świecie. Wiedziałem to i napawało mnie to prawdziwą dumą.
Nie muszę chyba wyjaśniać, że zakochałem się w pięknej pannie Marcie. Takie tłumaczenie byłoby z całą pewnością bezcelowe i nie miałoby sensu, bowiem ty, który właśnie czytasz moje słowa, na pewno doskonale sam zdajesz sobie sprawę z moich uczuć i jakie im przyświecały idee. W głowie planowałem już przyszłość z tą jakże cudowną kobietą. Nie obchodziło mnie to, że nie pasowałem do niej pod względem urodzenia czy majątku. Jak i również w żadnym razie nie przejmowałem się tym, że praktycznie nic o mej wybrance nie wiem. To wszystko zdawało mi się być zupełnie nic nieznaczącymi przeszkodami, które prawdziwa miłość zdolna jest pokonać bez trudu. Wszelki rozsądek wywietrzał mi wówczas z głowy. Zamiast tego serce przejęło nade mną kontrolę i gdyby moja wybranka musiałaby nagle wyjechać, chyba bym postradał zmysły z rozpaczy. Tak mocno ją pokochałem. Była to bowiem taka miłość, którą przeżywają jedynie bohaterowie romansów. Bohaterowie, których dotychczas bezlitośnie wyszydzałem za ich naiwność i bezdenną głupotę w miłości. A których teraz rozumiałem lepiej niż ktokolwiek inny. Albowiem tylko ten, który się zakocha, może zrozumieć ogrom tego uczucia, jakim jest miłość. I nawet jeśli wydaje się być pozbawiona sensu, to jednak musi ona w sercu zakochanego trwać, gdyż na tym polega jej moc, że trwa i trwa bez względu na wszystko.
Pogrążony we własnych myślach i w zachwycie nad głosem mej towarzyszki nie zauważyłem nawet, że przestaję odpowiadać na jej pytania. Marta dostrzegła to jednak i spojrzała na mnie uważnie lekko dotykając swoją cudną dłonią mojego czoła.
- Czy wszystko w porządku, Jean? – zapytała mnie z prawdziwą troską.
Zorientowałem się wówczas, że zamyśliłem się na tyle mocno, iż straciłem poczucie rzeczywistości i jako taki musiałem wydawać się bardzo przerażający mej towarzyszce. Szybko więc ją uspokoiłem wyjaśniając, że nic mi się nie stało i przyczyną mego zachowania jest po prostu zwyczajne zamyślenie. Ona jednak nie zadowoliła się tą odpowiedzią i bardzo chciała wiedzieć, co też wywołało we mnie tak zdumiewający brak kontaktu z rzeczywistością. Zarumieniłem się wówczas i przestraszyłem jednocześnie. W końcu nie mogłem jej powiedzieć, że nie znając jej wcale zakochałem się w niej. Toż to by dopiero był powód do żartów. Marta, z całą pewnością osoba racjonalna, wyśmiałaby takie uczucie, a ja poczułbym, iż serce rozlatuje mi się na milion kawałków, czego nie zniósłbym za nic w świecie. Dlatego też wolałem jej powiedzieć coś, co może nie będzie prawdą, ale zabrzmi w miarę racjonalnie.
- No więc... zastanawiałem się nad tym, gdzie możemy znaleźć następnych informatorów. Znaczy się państwa Morrel.
Martusia zaśmiała się wówczas swoim dźwięcznym śmiechem i pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Bądź spokojny, mój drogi. Na pewno ich znajdziemy. Wystarczy tylko odpowiednio ich zacząć szukać.
- Ale ja ich szukałem chyba we wszystkich hotelach w Rzymie. Nigdzie ich nie ma.
- Może źle szukałeś? Zresztą we dwoje szuka się raźniej. Spróbujmy. Może nam się uda.
I spróbowaliśmy.
***
Po obiedzie udaliśmy się więc z Martą do powozu i ruszyliśmy szukać Morrelów. Odwiedziłem z nią hotele, które przedtem już przeszukałem. Miałem nadzieję, że może towarzystwo Marty pomoże mi odnieść sukces. Niestety, nasze poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów i wciąż znajdowaliśmy się w punkcie wyjścia.
Zawiedziony usiadłem w powozie obok Marty.
- Boże drogi! – zawołałem zrozpaczony – Tyle poszukiwań na nic. Zwiedziliśmy chyba wszystkie hotele w tym całym zakichanym Rzymie i co?! Tylko po to, by się dowiedzieć, że ci szanowni państwo owszem i byli w Wiecznym Mieście, ale niedawno z niego wynieśli i to nie wiadomo gdzie. Czas zmarnowany. A moje poszukiwania....
- Ekhem – Marta nieznacznie chrząknęła.
Uśmiechnąłem się do niej lekko zawstydzony.
- Pardon… „Nasze” poszukiwania spełzły na niczym. I niby jak ja mam znaleźć więcej informacji na temat tego całego hrabiego Monte Christo? Śledztwo utkwiło w martwym punkcie. Nie wiemy nawet, w którą stronę mamy ruszyć. Spójrzmy prawdzie w oczy. Dałem plamę. Jestem żałosnym dziennikarzem, taka jest prawda.
Ledwo wypowiedziałem nazwisko hrabia Monte Christo zauważyłem, że nasz woźnica popatrzył na mnie i na Martę w dziwaczny sposób. Przyznam się jednak, że nie wzbudziło to wcale moich żadnych podejrzeń. Nawet wtedy, kiedy kiwnął on głową w taki sposób, jakby dawał komuś znak. Zbyt byłem pogrążony we własnej rozpaczy, abym miał się nad tym wszystkim zastanawiać.
Marta położyła mi dłoń na ramieniu i machnęła ręką na woźnicę.
- Ruszaj!
Woźnica strzelił nad głowami koni biczem i powóz ruszył z miejsca.
W oczach aż kręciły mi się łzy wywołane rozpaczą i bezsilnością. Czułem się całkowicie zdruzgotany. Nie wiedziałem, co mam robić ani czym się teraz zająć. Byłem skończony. Nikt już mi nie wskaże drogi. Nikt mi nie powie niczego więcej o hrabim Monte Christo. Moja podróż dobiegła końca. Załamany schowałem twarz w dłoniach. Nie płakałem, broń Boże. Jedynie nie chciałem patrzeć na świat, który zawalił mi się pod nogami. Nigdy jeszcze nie poniosłem jako dziennikarz żadnej porażki. Aż do teraz. Moja pierwsza plama. Kiedyś musiałem ją dać, ale dlaczego właśnie w tej sprawie i to właśnie wtedy, kiedy zaczęła mnie ona zachwycać? To było jawną niesprawiedliwością ze strony losu.
Marta z czułością ujęła moją lewą dłoń i uśmiechnęła się do mnie pocieszająco.
- Nie możesz się tak załamywać, Jean. Jesteś wspaniałym dziennikarzem i świetnym tropicielem.
- Chyba tylko ty w to wierzysz – powiedziałem sceptycznie ledwo na nią spoglądając.
Jej to jednak bynajmniej do mnie nie zraziło, gdyż kontynuowała podnoszenie mnie na duchu.
- Na pewno nie tylko ja. Jestem pewna, że twój ojciec chrzestny nie posłałby cię na tę misję, gdyby nie pokładał w tobie wielkich nadziei. I nie dałby ci wolnej ręki, jeśliby podobnie jak ty uważał, że nie jesteś pomysłowym człowiekiem i dasz sobie radę. On w ciebie wierzy i ja w ciebie wierzę. Dlaczego więc ty nie wierzysz w siebie?
Zastanowiłem się nad tym, co ona mi powiedziała. Było w tym wszystkim ziarno prawdy. I to całkiem duże ziarno. Mogłem osiągnąć wszystko, jeśli tylko chciałem. Wystarczyło tylko w siebie uwierzyć. Mimo wszystko jednak i tak czułem się wtedy zmęczony i pokonany. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Czułem na sobie palący wzrok ludzi, których mijaliśmy na ulicy. Wydawało mi się wtedy, że wszyscy na mnie patrzą i mnie obserwują. Ale może to było tylko złudzenie wywołane nerwami?
Nagle podniosłem wzrok i rozejrzałem się dookoła. Nie jechaliśmy wcale w stronę naszego hotelu. Powóz, w którym siedzieliśmy, kierował się najwyraźniej poza miasto.
- Moment! Dokąd my właściwie jedziemy?! – zawołałem.
Marta rozejrzała się dookoła i również to dostrzegła.
- Właśnie! Panie drogi! Gdzie pan jedziesz?! Co pan wyprawia?!
Podskoczyła dziko do woźnicy i złapała go za kubrak.
- Nie chcemy jechać za miasto! Słyszysz, człowieku?! Chcemy jechać do miasta, do naszego hotelu!
On jednak zignorował jej słowa i najspokojniej w świecie dalej jechał w sobie tylko znanym kierunku.
- Hej! Głuchy jesteś, człowieku, czy co?! – zawołałem czując, że ja również muszę zainterweniować.
Wówczas to woźnica odwrócił się i spojrzał na nas groźnie. Naszym oczom ukazał się wówczas przerażający widok. Ten człowiek miał w ręku pistolet i mierzył z niego do nas. Marta przerażona usiadła obok mnie i złapała mnie mocno za rękę.
- Na państwa miejscu siedziałbym spokojnie – powiedział z szyderczym uśmieszkiem woźnica, po czym wrócił do powożenia.
Oczywiście pierwsze, co nam obojgu przyszło do głowy, to wyskoczyć z powozu i rzucić się do desperackiej ucieczki. Szybko jednak musieliśmy zrezygnować z takiej możliwości, bowiem do powozu natychmiast wskoczyło dwóch oberwańców w podartych i znoszonych strojach, a twarzach takich, za które dają pięć lat bez wyroku. Obaj mieli w rękach pistolety i mierzyli z nich w naszą stronę. Wszelkie możliwości ucieczki zostały więc definitywnie usunięte. Mogliśmy o niej zapomnieć.
- Mam nadzieję, że państwu nie przeszkadza obecność moich kolegów – zakpił sobie złośliwym tonem woźnica.
- Nie, skądże... – zawarczałem niczym rozjuszony lew.
- Całkiem to miła kompania – dodała Marta wściekłym tonem.
Dwaj bandyci z pistoletami w ręku zaśmiali się szyderczo i popatrzyli znacząco na woźnicę, który również wyszczerzył do nich zęby, po czym odwrócił się i strzelił w powietrze batem, by popędzić konie.
Jechaliśmy tak dalej, aż dojechaliśmy w miejsce, które znane było wszystkim pod nazwą Katakumb Świętego Sebastiana. Kiedy do nich dojechaliśmy woźnica i bandyci zeskoczyli z powozu i dali nam znak bronią, byśmy zeszli na dół. Pierwszy zeskoczyłem ja, po czym podałem dłoń Marcie i pomogłem jej zejść.
Bandyci popatrzyli na nas uważnie.
- Ruszajcie się! Ruchy, ruchy! Przodem iść! – wołali napastnicy dając nam znać pistoletami, że nie żartują.
Posłuchaliśmy ich i weszliśmy do środka katakumb. Oni szli za nami pilnując nas, abyśmy nawet kroku w bok nie zrobili wbrew ich woli.
Marta wysunęła lekko szyję i szepnęła mi na ucho:
- Znam to miejsce. To Katakumby Świętego Sebastiana.
Uśmiechnąłem się do niej lekko.
- Wiem. Również je poznałem.
- Podobno to jedna z częstych kryjówek słynnego włoskiego bandyty Luigiego Vampy.
- Vampy? To bardzo interesujące. Czyżby to byli jego ludzie?
- Nie wiem. Ale na policjantów to zdecydowanie mi oni nie wyglądają.
Aż parsknąłem śmiechem na tę uwagę. Bo trudno było się nie zaśmiać ze słów, które ona wypowiedziała. Naprawdę coraz bardziej podziwiałem Martę. Tutaj właśnie się rozgrywała niebezpieczna dla nas obojga sytuacja, która nie wiadomo jak mogła się skończyć, a ona najspokojniej w świecie ironizowała sobie, jakbyśmy byli na pikniku. Dziewczyna ta budziła we mnie nie tylko miłość, ale i podziw połączony z niezwykłym szacunkiem. Takiej dumy, potęgi, zaradności oraz wyższości nad wszystkie niebezpieczeństwa świata jeszcze nie widziałem. Marta była ponad to wszystko, co nas otaczało. I dlatego właśnie moja miłość do niej była również ogromna.
Jedno mnie tylko zastanawiało. Przecież z opowieści tego łotra, śp. Benedetta wynikało, że Luigi Vampa został przez niego wydany żandarmom i aresztowany. Mogłem się więc słusznie domyślać, iż ten słynny bandyta za swoje już liczne przewinienia dość szybko stanął przed sądem i dał głowę pod ostrze gilotyny. Jeśli tak było, to by oznaczało, że w Katakumbach Św. Sebastiana zaczęła grasować inna banda rozbójników, co jednak nie pisało nam zbyt wesołej wizji przyszłości, gdyż Vampa był może i groźny, ale miał swój kodeks honorowy. Inni wcale tacy nie muszą być. Innymi słowami wpadliśmy z Martą w niezłe tarapaty i jeden tylko Bóg wiedział, jak to się wszystko mogło skończyć.
Szliśmy dobre kilka minut w stronę nam nieznaną, którą moglibyśmy określić jako jedną wielką niewiadomą. Wreszcie dotarliśmy do jakiegoś pomieszczenia, które oświetlał blask ogniska. Wokół niego siedziała cała banda rozbójników włoskich uzbrojonych po zęby. Wszyscy z nich zajmowali się swoimi sprawami. Jedynie jeden z nich stał oparty o ścianę i przy blasku ogniska czytał z zacięciem jakąś książkę. Kiedy weszliśmy do środka człowiek ten odłożył dzieło, które tak go zajmowało i uśmiechnął się radośnie.
- Mamy ich, senor Vampa! Mamy ich! – zawołał wesoło nasz woźnica, popychając mnie lufą pistoletu do przodu.
Vampa, bo najwyraźniej to on był tym człowiekiem z książką, podszedł do mnie i wyciągnął rękę.
- Miło mi poznać, panie Chroniqueur! I panią, panno Marto.
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć, ale jednak uścisnąłem mu dłoń. Vampa potrząsnął lekko moją dłonią, po czym wziął dłoń Marty i ucałował ją delikatnie.
W mojej głowie myśli krążyły niczym stado much. Vampa! Luigi Vampa, najgroźniejszy bandyta swoich czasów stał właśnie przede mną cały i zdrowy, chociaż jak zapewniał mnie Benedetto, pochwycili go włoscy karabinierzy. Nie mogło mi się to wszystko w głowie pomieścić. Czyżby ten nędznik w ostatniej godzinie swego życia kłamał? Bardzo to prawdopodobne. Ale jednak po co miałby to robić? Nie miał w tym wszystkim żadnego celu. Logicznie rzecz ujmując kłamstwo było w tym wypadku wykluczone. O wiele bardziej prawdopodobne było to, że po prostu Benedetto powiedział mi prawdę. Vampa rzeczywiście został pochwycony przez policję, ale jednak i tak jakimś cudownym sposobem (który prawdopodobnie nazywał się hrabia Monte Christo) zdołał uciec i rozpocząć od nowa swoją działalność. To mi się wydawało najbardziej rozsądnym wyjaśnieniem tej całej sytuacji. O ile oczywiście nie miałem do czynienia z innym człowiekiem o tym samym nazwisku.
Vampa tymczasem uśmiechnął się do nas i powiedział:
- Bardzo państwa przepraszam za to niezbyt miłe powitanie, ale obawiam się, że inaczej nie chcieliby państwo ze mną mówić.
Mówił to w sposób dość dziwny, tak jakby częstował dzieci cukierkami, a nie właśnie porwał bezczelnie w biały dzień dwoje ludzi. Musiałem jednak przyznać, że ten człowiek miał tupet, co budziło mój swego rodzaju podziw.
Ja i Marta odpowiedzieliśmy mu, że oboje nie mamy najmniejszych pretensji z tego powodu, co się stało. Ostatecznie nic nam się złego nie stało, a i spotkanie z takim słynnym człowiekiem jak pan Luigi Vampa jest dla nas prawdziwym zaszczytem. Vampie widocznie spodobały się te słowa, bowiem ukłonił się nam delikatnie i chowając ręce za siebie powiedział:
- Zapewne państwa interesuje, czemu was kazałem tu do siebie sprowadzić.
- Owszem, bardzo nas to interesuje – odpowiedziała Marta – Może pan nam to wyjaśnić?
- Otóż pan Pastrini, właściciel hotelu, w którym się państwo zatrzymaliście, jest moim serdecznym przyjacielem. Dowiedziałem się od niego wielu ciekawych rzeczy na państwa temat.
- Mianowicie? – zapytałem.
- Przede wszystkim to, że zbieracie państwo informacje na temat hrabiego Monte Christo.
Nie byłem właściwie pewien, skąd dokładnie pan Pastrini wie o tym wszystkim, skoro mu się nie zwierzałem ze swojej misji. Najwidoczniej jednak właściciel naszego hotelu miał doskonałe źródło informacji. Mogłem tylko snuć domysły na temat, kto był owym źródłem.
Marta jako osoba, jak już to zaznaczyłem, była osobą odważną i dzielną. Dlatego pierwsza odpowiedziała Vampie co i jak:
- Owszem. Rozmawiałam o tym z panem Chroniqueurem w chwili, kiedy jechaliśmy powozem przez miasto.
- No właśnie. Peppino… – tu wskazał na naszego woźnicę – doniósł o tym mi poprzez swoich kolegów. Ja od pana Pastriniego znałem już co nieco szczegółów na temat pana misji dziennikarskiej, panie Chroniqueur. Ale jednak nie miałem okazji pana do siebie zaprosić. Ale kiedy Peppino powiadomił mnie przez swoich przyjaciół, że państwo wsiedli do jego dorożki i jadą przez miasto postanowiłem skorzystać z okazji i w trybie błyskawicznym nakazałem was do siebie sprowadzić.
Tak, teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Naszym woźnicą był Peppino zwany Rocca Priori. Pasterz współpracujący z bandą Luigiego Vampy, którego hrabia Monte Christo ocalił od śmierci za cenę szmaragdu ofiarowanego Ojcu Świętemu. Ten sam Peppino, który udawał wierność temu nędznikowi Benedettu, a potem podstępem zdobył jego zaufanie i ocalił hrabiego Monte Christo od upadku. Ten sam, który prawdopodobnie udając dorożkarza kontaktował się z panem Pastrini i przekazywał od niego wiadomości Vampie. Tak… teraz wszystko zaczęło nabierać sensu.
Spojrzałem uważnie na Luigiego Vampę. Wciąż bowiem nie wyjaśnił on, w jakim celu nas tutaj sprowadził. Postanowiłem to ostatecznie wyjaśnić.
- I po co nas pan tutaj „zaprosił”? – zapytała Marta akcentując uważnie ostatnie słowo.
- Zapewne po to, by nam przeszkodzić w zbieraniu informacji – rzuciłem z lekką irytacją.
Vampa wybuchnął wówczas gromkim śmiechem.
- Ależ wręcz przeciwnie, moi państwo. Wręcz przeciwnie. Nie mam zamiaru państwu w tym przeszkadzać. Raczej pomóc.
Słowa Vampy bardzo mnie zdumiały, a jednocześnie bardzo ucieszyło. Spodziewałem się czegoś wręcz przeciwnego od tego człowieka, który wciąż pozostawał wiernym sługą hrabiego Monte Christo. Podejrzewałem, że porwał nas po to, aby nas zabić w ustronnym miejscu i w ten sposób nie dopuścić do kontynuowania naszej misji. A tu taka niespodzianka. Prędzej bym gromu z jasnego nieba się spodziewał, niż czegoś takiego.
- Czy pan to mówi na poważnie? – zapytałem.
- Chyba nigdy nie byłem bardziej poważny, panie Chroniqueur. Ale najpierw musi pan mi opowiedzieć, po co panu te informacje. Lubię bowiem znać motywy swoich czynów.
Ponieważ pozwolono nam usiąść, ja i Marta usiedliśmy. Kiedy to zrobiliśmy, pojawiła się pewna kobieta w wieku podobnym do Vampy, ale wciąż atrakcyjna. Luigi objął ją i czule pocałował. Po czym powiedział:
- Tereso, najdroższa…. Przynieś gościom coś do zjedzenia i do wypicia. Państwo są spragnieni.
- Ależ oczywiście, mój kochany – odpowiedziała pani Teresa,
po czym zniknęła na chwilę i wróciła z półmiskami, na których znajdowały się kurczaki, nieco chleba oraz parę owoców. Obok nich położyła kilka butelek wina.
Podziękowaliśmy jej za to serdecznie.
- Dziękujemy bardzo, pani Tereso – powiedziała panna Marta.
- Ależ nie ma za co. Dla gości wszystko co najlepsze – odpowiedziała Teresa.
Następnie usiadła obok Vampy, który ponownie ją pocałował i pokazał nam ręką, abyśmy się nie krępowali i jedli.
- Zapewniam państwa, że nie jest zatrute. To pożywienie najlepsze w całym Rzymie. Dla gości wszystko, co najlepsze.
Zaczęliśmy jeść. Rzeczywiście posiłek był naprawdę smakowity, więc z radością ja i Marta skorzystaliśmy z okazji i zjedliśmy go. Następnie pokrótce opowiedziałem naszemu gospodarzowi, co mnie sprowadziło do Rzymu, następnie Marta wyjaśniła, jakie są jej powody przybycia do Rzymu. Po czym oboje wspomnieliśmy, że straciliśmy już wszelkie źródła informacji i nie wiemy, co mamy dalej robić.
Vampa słysząc nasze słowa odpowiedział nam:
- Ależ trafiliście państwo pod właściwy adres. Jak się pan już zapewne zdążył dowiedzieć, panie Chroniqueur, hrabia Monte Christo w moim życiu odegrał niezwykle ważną rolę. Więc chętnie udzielę panu na jego temat informacji, ale tylko takich, które sam posiadam. Liczę na to, iż się panu one na coś przydadzą.
- Ja również na to liczę, senor Vampa.
Po czym wyjąłem dziennik, schwyciłem ołówek i zacząłem zapisywać to, co on mi opowiadał.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 2:24, 06 Lut 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Wto 14:52, 26 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Ktoś tu wodzi narratora za nos... I mam mocne podejrzenia, kto.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 1:58, 27 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XX
Opowieść Luigiego Vampy
Urodziłem się i wychowałem w ubogiej, rzymskiej rodzinie. Jako dziecko miałem jedyną możliwą do wyboru karierę – pasterza. Zostałem więc nim i pilnowałem owce pewnego wielkiego pana. Prócz tego jednak potajemnie pobierałem nauki u pewnego bakałarza. Jako pasterz praktycznie nic nie robiłem, więc mogłem sobie spędzać czas na czytaniu oraz innych przyjemnościach. Największą przyjemnością jednak było dla mnie spędzanie czasu z moją piękną towarzyszką zabaw, Teresą, która obecnie jest mą ukochaną małżonką. Teresa była dziewczynką niezwykle piękną i niesamowicie dobrą, choć nieco zadziorną.
Myślę jednak, że nie jest to nic niezwykłego. Wszystkie kobiety takie są. A te najsłodsze i najpiękniejsze kobiety są najbardziej niebezpieczne. Zwłaszcza jeśli wiedzą, że jakiś mężczyzna ma do nich słabość. Potrafią go sobie owinąć wokół małego paluszka. Moja słodka Tereska zrobiła tak samo ze mną i byłem gotowy nawet skoczyć za nią w ogień jeśli będzie trzeba (notabene do dzisiaj jestem na to gotów). Czy dało się jednak inaczej, kiedy była taka malutka, słodka, urocza, kochana i tuliła się do mnie, zwłaszcza wtedy, gdy się czegoś bała? Pamiętam doskonale, jak za każdym razie, kiedy ogarnął ją strach, wtulała się we mnie i oplatała mi szyję swoimi słodkimi, cienkimi rączkami. I szeptała „Boję się” oraz „Przytul mnie”. I ja zawsze ją wtedy przytulałem.
Obejmować do siebie i tulić taką małą, uroczą kruszynkę było dla mnie zawsze najcudowniejszym uczuciem, jakiego kiedykolwiek mogłem doznać. Także przy każdej, najmniejszej ku temu okazji łapałem ją i przytulałem. Nie broniła się, a wręcz przeciwnie – łasiła się do mnie, wtulała i mruczała przy tym jak kotka. Ja zaś czułem się najszczęśliwszym z ludzi.
Mijały lata, a ja i Teresa dorastaliśmy. Była ode mnie młodsza o rok, ale dość szybko wyrosła na piękną i niezwykle uroczą pannę. Nasza dziecięca przyjaźń przemieniła się w wielką i dojrzałą miłość. Pogłębioną tymi wszystkimi latami opieki, jaką nią obdarzyłem. Teresa była z każdym dniem coraz piękniejszym stworzeniem i wiedziałem, że ona doskonale zdaje sobie sprawę z władzy, jaką ma nade mną. Jednakże nie wykorzystywała jej zbytnio przeciwko mnie. Znała mą słabość, lecz wiedziała, by nie przeciągać struny, gdyż może stracić moją miłość, na której jej zależało tak samo, jak mnie na jej uczuciu. Za to również bardzo ją kochałem.
Bycie pasterzem wbrew pozorom bywało niekiedy bardzo niebezpieczne. Swego czasu dziki zwierz porwał jedną z owiec. Poprosiłem wówczas pana dziedzica o to, by dał mi strzelbę i pozwolił nauczyć się z niej strzelać. Zgodził się, a ja zacząłem się szkolić w strzelaniu. Codziennie brałem lekcje w tym kierunku. Z każdym dniem byłem coraz lepszy. Celne oko do dzisiaj mi pozostało. Moi ludzie tego świadkami.
Swego czasu ja i Teresa spotkaliśmy na swojej drodze pewnego człowieka, który uciekał przed karabinierami. Ukryliśmy go i nie wydaliśmy, choć wyznaczono za niego nagrodę. Był to bowiem słynny herszt zbójeckiej bandy, Cucumento. Nie wydaliśmy go i zyskaliśmy tym samym jego wdzięczność. Tak nam się przynajmniej zdawało. Później dopiero się okazało, że jego wdzięczność była tyle warta ile zeszłoroczny śnieg. Lecz o tym, jak już powiedziałem, nie mieliśmy pojęcia. Nie zwróciliśmy również z Teresą uwagi na to, że Cucumento wracając z powrotem do swej kryjówki zaczął się dziwnie przyglądać wybrance mego serca. Najwyraźniej wpadła mu w oko, czego ja, głupi, nie zauważyłem. Przez to nie miałem się na baczności tak, jak powinienem się mieć.
Wkrótce potem odbył się bal, na który ja i moja ukochana zostaliśmy łaskawie zaproszeni. Teresa tańczyła na nim z pewnym szlachcicem, budząc moją zazdrość. Ja odwdzięczyłem się jej tańcem z pewną damą, która miała niezwykle piękną suknię. Mej ukochanej się ona bardzo spodobała i zapragnęła ją mieć. Nie umiałem jej odmówić tego prezentu. Podpaliłem więc mieszkanie owej damy (ale tak, by nikomu nie stała się krzywda), po czym ukradłem jej suknię i ukryłem w swojej sekretnej grocie. Potem wezwałem Teresę, żeby poszła ze mną do groty. Tam zaś pokazałem jej ową suknię i oznajmiłem, że należy ona do niej. Zdziwiła się, ale też ucieszyła. Zrozumiała, że jestem dla niej zdolny do wszystkiego. Weszła do groty, by się przebrać w suknię. W tej samej chwili po raz pierwszy stanął na mej drodze hrabia Monte Christo. Przejeżdżał on nieopodal i poprosił o to, bym wskazał mu drogę. Wskazałem mu ją, on zaś podarował mi z wdzięczności kilka monet o wielkiej wartości. Uradowany tym prezentem wręczyłem hrabiemu swój nóż. Przyjął prezent uznając go za niezwykle cenny, po czym zapytał mnie o imię. Podałem mu je, on zaś obiecał je zapamiętać. Następnie ja zapytałem go o jego. Odpowiedział, że nazywa się Sindbad Żeglarz. Bardzo mnie to imię zdziwiło, lecz nie wnikałem wtedy w takie szczegóły. Hrabia odjechał w swoją stronę i zniknął na jakiś czas z mego życia.
Odprowadziłem go wzrokiem i wróciłem do groty, gdy wtem usłyszałem krzyk. Okazało się, że jakiś łajdak korzystając z mojej chwilowej nieuwagi porwał mą ukochaną i zaczął z nią uciekać. Złapałem więc strzelbę i wypaliłem do niego. Strzał był niechybny i kula zadała porywaczowi śmierć. Teresa dostała ataku histerii (w sumie wcale się jej nie dziwię). Długo musiałem ją tulić i uspokajać. Gdy już opanowała się do pewnego stopnia obróciłem nieboszczyka-porywacza na wznak i przyjrzałem mu się. Był to Cucumento. Ten okrutnik postanowił posiąść moją Teresę. W taki oto sposób chciał się odwdzięczyć za moją pomoc, jaką mu ofiarowałem. Żałosna gnida. To po to ratowałem mu życie, by ten porywał moją kobietę? Długo się nią jednak nie nacieszył.
W chwili, gdy ta kreatura była już martwa, zorientowałem się, jak wielką szansę zsyła mi los. Zabiłem herszta słynnej przestępczej bandy. Zgodnie ze zbójeckim prawem mogłem teraz zająć jego miejsce. Postanowiłem z tego prawa skorzystać. Kazałem Teresie założyć suknię, jaką dla niej zdobyłem, po czym ruszyliśmy do kryjówki bandytów. Spotkaliśmy się z nimi. Banda z początku myślała, że po prostu chcę do niej przystać. Kiedy jednak wyjaśniłem, że mam zamiar zostać ich hersztem, zareagowali specyficznie do tego rodzaju sytuacji. Wyśmiali mnie. Szybko jednak ich śmiech przerodził się w strach, kiedy wskazałem im miejsce, gdzie leżało ciało ich herszta. Poszli i znaleźli je, po czym wróciwszy do obozu naradzili się i dość szybko doszli do wniosku, że co jak co, ale na herszta ich bandy nadaję się w sam raz.
I tak oto ja, Luigi Vampa, zwykły pastuch, zostałem przywódcą najgroźniejszej i najsłynniejszej zbójeckiej bandy na świecie. Szybko zyskałem wielką sławę. Zaczęto mnie nawet nazywać włoskim Robin Hoodem. Nie protestowałem przeciwko takim słowom. Wręcz przeciwnie, cieszyłem się, że tak o mnie myślą. Nie jednego biedaka nasza banda hojnie obdarowała i nie jednego bogacza obłupiła do gołej skóry. Proceder ten, jak zapewne wiesz, trwa do dzisiaj. Od czasu do czasu kogoś porywamy i wypuszczamy za (ma się rozumieć) wysoki okup. Zawsze skrupulatnie dotrzymujemy słowa co do wypuszczenia delikwenta lub zabicia go. Jesteśmy w tym wypadku honorowi i słowni, jak powinien być każdy człowiek bez względu na swój stan i pochodzenie. Niestety, pojęcie honoru i słowności w naszym świecie stanowczo zanikło.
Minęło dużo czasu, odkąd zająłem miejsce Cucumenta. Nie widziałem długo mojego tajemniczego Sindbada Żeglarza. Tymczasem nadszedł rok 1838 i nowe przygody w moim życiu. Traf jednak sprawił, że karabinierzy aresztowali podczas jednej z akcji mojego człowieka, Peppina zwanego Rocca Priori – to ten sam człowiek, który tak doskonale odegrał rolę woźnicy w waszym powozie. Był to wówczas młody pasterz i złodziejaszek, przynoszący nam często jedzenie oraz szpiegujący dla nas. Teraz został złapany i miał zostać skazany na śmierć poprzez tortury.
Wiem, że to nie miejsce na moje osobiste dygresje, ale muszę to powiedzieć. Społeczeństwo włoskie zeszło na psy. Nie wiem, co jest takiego podniecającego w torturowaniu na śmierć jakiegokolwiek człowieka. Już samo torturowanie jest ohydne. Ale torturowanie kogoś publicznie, by to zjawisko mogło stanowić rozrywkę dla gawiedzi jest czystym barbarzyństwem. Do tego poniża nie tylko tego, kto jest karany, ale i tego, który to czyni, a zarazem również i tego, kto na to z przyjemnością patrzy. Nie miałem zamiaru pozwolić na to, aby mój kompan i przyjaciel zginął w tak haniebny dla całej ludzkości sposób. Planowałem go odbić w chwili egzekucji, jednak szybko plan ten został zastąpiony innym, lepszym i o wiele skuteczniejszym.
Pewnego wieczoru spotkał się ze mną w ruinach starego amfiteatru mój stary znajomy, Sindbad Żeglarz. Minęło już sporo czasu od chwili, odkąd spotkałem go po raz pierwszy. Pomimo to od razu go poznałem. Powiedział, że chce nam protegować. Dosłownie oznaczało to, że zawsze możemy liczyć na jego wsparcie i pomoc, w zamian za co nie będziemy napadać ani na niego ani na jego przyjaciół. Na taką propozycję, nieprzynoszącą nam bynajmniej żadnych strat, a za to wiele zysków, od razu przystałem. Jako pierwszy swój uczynek w naszej protekcji pan hrabia Monte Christo obiecał mi wydostać Peppina z więzienia. Nie jestem pewien, w jaki sposób to zrobił. Krążą pogłoski, że przekupił samego Ojca Świętego ofiarowując mu piękny szmaragd do jego tiary. Jeśli to prawda, to zaiste jest to wielki człowiek. Piękny ten klejnot sprawił, iż kara śmierci dla Peppina została zamieniona na dożywocie. Potem hrabia zorganizował temu biedakowi ucieczkę. Oczywiście wszyscy się z tego ucieszyliśmy i bez najmniejszych zastrzeżeń uznaliśmy władzę Sindbada Żeglarza nad sobą. Warunki umowy były jasne i proste, więc łatwo było je nam wypełnić.
Kilka dni później jednak doszło do niezbyt miłego incydentu, który naraził na szwank nasz honor w oczach hrabiego. Moja ukochana Teresa pomogła mi porwać jednego z arystokratów, młodego wicehrabiego Alberta de Morcerf. Uwiodła go podczas balu i wyciągnęła z niego na ulicę, gdzie obiecała mu schadzkę. Zamiast niej czekał jednak jeden z moich ludzi, który wciągnął go w nasze sidła. Za uwolnienie wicehrabiego zażądaliśmy od jego przyjaciół grubej sumki. Jeden z tych przyjaciół, pan baron Franz d’Epinay przybył do nas po wicehrabiego. Ale zamiast okupu przywiózł nam naszego możnego protektora, Sindbada Żeglarza. Ten zaś przypomniał nam o naszej umowie z nim zawartej i wyjaśnił, że pan wicehrabia od pewnego czasu należy do jego osobistych przyjaciół. Zrozumieliśmy więc, że popełniliśmy poważny błąd. Szybko więc naprawiliśmy go i zwróciliśmy panu Albertowi wolność. Na szczęście pan hrabia, któremu przecież tak wiele zawdzięczamy, nie miał o ten cały incydent do nas pretensji. Uśmiechnął się tylko do nas, zabrał wicehrabiego i barona do swego powozu i wrócił z nimi do domu. Pamiętam nawet, że pan baron przed odjazdem zapytał mnie, jaką to książkę z taką uwagą czytałem. Bowiem w chwili, kiedy przybył do nas hrabia Monte Christo, byłem zajęty czytaniem pewnego dzieła. Były to „Komentarze” Cezara. Jedno z moich ulubionych dzieł.
Po tym wydarzeniu przez długi czas nie mieliśmy kontaktu z hrabią Monte Christo. Pewnego dnia jednak pojawił się u nas i przekazał nam pewne zadanie do wykonania. Do Rzymu miał przybyć francuski baron nazwiskiem Danglars. Ta oto kanalia podobno ukradła pieniądze przeznaczone na francuskie szpitale i przytułki. Uciekając przed sprawiedliwością miał przybyć do Rzymu zdeponować swoje czeki i weksle zanim w banku się zorientują, że są one już od jakiegoś czasu bez pokrycia, bowiem pan baron świecił od dawna gołą sakiewką. Mieliśmy drania złapać i zamknąć w naszych katakumbach. Nie mieliśmy mu dawać nic do jedzenia, chyba, że za jedzenie zapłaci tysiąc pięćset od sztuki. Każda potrawa, czy to kurczak, czy wino, czy choćby nawet zwykła woda lub kawałek chleba miała kosztować tyle samo. Oczywiście baron mógł płacić jedynie pieniędzmi swoimi, jakie zdeponował w banku. Tych, które należały do szpitali, mieliśmy w ogóle nie tykać. Podsumowując mieliśmy drania trzymać tak długo, aż straci wszystkie pieniądze i zdechnie z głodu. Nie wiedziałem, co ten człowiek uczynił naszemu Sindbadowi, że ten tak się chciał na nim zemścić. Ale przyjęliśmy zadanie, nie zadając przy tym zbędnych pytań. Przyjęliśmy je wręcz z przyjemnością. Przyznam się bowiem, że człowiek, który nabija sobie własną kabzę pieniędzmi skradzionymi z funduszu charytatywnego jest zwykłą gnidą. I wobec takich ludzi nie mam najmniejszej litości.
Nakazałem moim ludziom obserwować banki rzymskie, zwłaszcza „Thomsona i Frencha”. I rzeczywiście, drań wkrótce się tam pojawił. Zdeponował pieniądze i miał zamiar opuścić Włochy. Wówczas do akcji wkroczył Peppino. Udając woźnicę on i kilku moich kamratów z naszej bandy porwali barona i wywieźli do Katakumb Świętego Sebastiana. Nasza kryjówka gościnnie przyjęła pana barona. Zgodnie z poleceniem hrabiego drań nie dostał nic do jedzenia. W końcu kiszki zaczęły mu grać marsza, więc zażądał rozmowy z hersztem, czyli ze mną. Poszedłem więc do niego i zapytałem, czego chce. On odpowiedział, że jeść i pić. Ja zaś powiedziałem, zgodnie z ustalonym planem hrabiego, że musi sobie to wszystko kupić i podałem mu cenę, jaką za to musi zapłacić. Najpierw się oczywiście stawiał, zwymyślał nas od najgorszych, potem jednak spokorniał i kupił sobie kurczaka i wino. Następnego dnia jednak znowu był głodny, lecz chciwość wzięła nad nim górę i nie chciał kupić sobie jedzenia. Zrobił sobie głodówkę, a my nie protestowaliśmy.
Następnego dnia przybył do nas hrabia. Był jakiś dziwnie odmieniony. W chwili, gdy kazał nam dopaść tego nędznika i zagłodzić go na śmierć był zupełnie inny. Pałał wówczas żądzą zemsty. Teraz jednak wyglądał na człowieka, który spotkał się oko w oko z samym Bogiem, a Ten go skarcił. Zapytał mnie z miejsca, czy pan baronek jeszcze żyje. Odpowiedziałem, że tak. Wówczas odetchnął z ulgą. Kazał umożliwić mu widzenie z nim. Nie oponowałem. Najpierw jednak hrabia nakazał mi przekazać baronowi, gdy ten będzie narzekał na to, że umiera z głodu, iż pewni ludzie też przez niego umierali z głodu i on jakoś się nimi nie zainteresował. Nie zrozumiałem wtedy tych słów, ale je przekazałem bojkotującemu przeciwko nam baronowi – później dopiero dowiedziałem się od samego hrabiego, że jego własny ojciec zmarł z głodu, gdyż wskutek działania pana barona nie miał za co kupić sobie jedzenie. Podła gnida. Gdyby to mój ojciec tak skończył przez tego śmiecia nigdy, pod żadnym pozorem nie darowałbym mu tej zbrodni i nawet za miliony dukatów nie ofiarowałbym mu najmniejszego kęsa chleba. A hrabia kazał go do siebie wprowadzić, po czym rozmówił się z nim na osobności. Nie wiem, co mu powiedział, ale ostatecznie ulitował się nad nim i kazał go ugościć najlepszą ucztą, jaką się tylko dało. Zostawiliśmy mu resztę pieniędzy, jakie miał przy sobie – mam na myśli tylko te pieniążki, jakie zdeponował w banku. Te, które ukradł szpitalowi, hrabia zarekwirował i z naszą pomocą przekazał do miejsca docelowego. Sam baron odzyskał wolność i poszedł w sobie tylko znanym kierunku. Nie wiem, co się z nim dalej działo, ale mam osobiście wielką nadzieję, że smaży się teraz w piekle lub gnije w więzieniu, jak sobie na to w pełni zasłużył.
Około dwa lub trzy lata później wydarzyło się coś, co mocno zaważyło na całym moim życiu. Do Rzymu przybył człowiek, który podawał się za sekretarza hrabiego Monte Christo. Nazywał się Benedetto. Zatrzymał się w hotelu, który prowadził mój człowiek, pan Pastrini. Powiadomił on Peppina o tym rzekomym sekretarzu, a ten przekazał wiadomość o tym mnie. Wiedziałem doskonale, że hrabia nie ma żadnego sekretarza, więc musi to być jakiś oszust. Nakazałem więc Peppinowi go zabić. On jednak zamiast to zrobić sprowadził go do naszej kryjówki. Benedetto spotkał się ze mną i naopowiadał nam strasznych bredni na temat naszego protektora. Twierdził, że hrabia rzekomo sprofanował grób jakiegoś prokuratora, którego trupowi odciął dłoń i używał jej jako talizmanu. Nie uwierzyłem w żadną z tych historii, jednak moja banda w nią uwierzyła. Postanowiłem zlikwidować w podstępny sposób Benedetta, on jednak zdołał przekabacić na swoją stronę moich ludzi – wmówił im, że policja wpadła na mój trop i żeby ratować własną skórę chcę wydać wszystkich moich kompanów. Niestety uwierzyli mu we wszystko, co on mówi, także zostałem pochwycony przez swoich ludzi, związany i porzucony w Katakumbach Św. Sebastiana, gdzie potem zjawili się karabinierzy, a następnie mnie aresztowali. Wtrącono mnie do więzienia, na szczęście okazało się, że Peppino zachował wciąż wierność do mej osoby i jedynie udawał, iż staje po stronie tego nędznika, Benedetta, aby go podejść.
Ja sam trafiłem do lochu, ale Peppino oraz Teresa nie zapomnieli o mnie. Ten pierwszy wciąż udając wierność Benedettowi zorganizował kilkunastu bandytów, którzy na czele Teresy odbili mnie z więzienia. Ukryłem się z moją ukochaną w bezpiecznym miejscu. W międzyczasie hrabia Monte Christo rozprawił się z tym nędznikiem Benedettem. Ja zaś oczekiwałem na ułaskawienie, które mógł mi uzyskać mój protektor. Niestety przez moją nieostrożność znowu mnie schwytano. Lecz hrabia ponownie użył swoich wpływów i zostałem ocalony. Zebrałem nową bandę i dalej prowadzę swoją działalność od czasu do czasu pracując jako informator policyjny. Jestem teraz dzięki temu nietykalny. Wykorzystuję ponownie moją starą kryjówkę, gdyż to jest moim zdaniem ostatnie miejsce, gdzie by nas szukali. Nikomu bowiem nie przyjdzie do głowy, że mógłbym używać spalonej już od dawna kryjówki. I na tym właśnie polega genialność mego planu. A właściwie nie mojego. To kolejna zasługa hrabiego Monte Christo, którego spryt nie zna chyba granic.
Tak oto żyję sobie dalej ciesząc się wszelkimi względami od losu. Wciąż również pozostałem wiernym sługą hrabiego Monte Christo, któremu zawdzięczam wiele, w tym również własne życie. I zawsze pozostanę mu wierny. Jeśli go pan kiedyś pozna, to proszę mu to powtórzyć.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 1:39, 07 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 19:57, 27 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Szlachetny zbójnik. Może trochę za szlachetny... podkoloryzowany... ale w końcu na siebie się nie narzeka
Ale dotąd nie wiem, czemu Vampa aż "zapraszał" narratora do siebie, żeby mu to opowiedzieć. Podejrzewam... ale nie wiem na pewno.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 1:04, 28 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXI
Dzienniki Jeana Chroniqueura
13 lipca 1855 r. c.d.
Skrzętnie zapisałem wszystkie słowa Luigiego Vampy. Musiałem przyznać, że choć ta opowieść nie wniosła wiele do naszych poszukiwań hrabiego Monte Christo, to jednak miała ona niezwykłą wartość. Potwierdziła bowiem historię barona Danglarsa (z pominięciem, rzecz jasna, faktu, iż ukazał się on jako niewinna ofiara cudzej podłości), jak i również potwierdziła w całości opowieść Benedetta. Zatem wiadomości, które dotychczas posiadałem, nie należały bynajmniej do kłamliwych ani oszukańczych. To pocieszająca myśl.
Nabrałem również jeszcze większego szacunku do hrabiego Monte Christo. Co prawda fakt, iż zadawał się z on bandytami pokroju pana Vampy wydawał mi się co najmniej podejrzany, to jednak przyznać muszę szczerze, że gdybym ja był na jego miejscu bardzo bym chciał mieć takich przyjaciół jak on. Zwłaszcza, że Vampa i jego banda, mimo bycia groźnymi przestępcami, mają w sobie coś niezwykłego i pięknego zarazem, czego stanowczo brak osobom takim jak Danglars. Luigi i jego ludzie to tak jakby włoska wesoła kompania Robin Hooda. Nie byłem też skłonny nazywać ich łajdakami. Co oni złego w końcu robili? Jedynie okradli kilku bogatych paniczyków i wymusili na nich okup za wolność. Ci bogacze i tak przez to nie zbiednieli, a Vampa już niejednego biedaka wsparł, jeśli oczywiście wierzyć opowieściom, jakie o nim krążą. Nie mówiąc już o tym, że wielu ludzi, którzy w dzisiejszych czasach cieszą się wielkim poważaniem ze strony społeczeństwa, o wiele mniej na to poważanie zasługują niż się ich nim obdarza. Taka to prawda. Człowiek, który kradnie pieniądze innego człowieka jest złodziejem bez względu na to, czym się zajmuje. Wolę jednak uczciwego złodzieja, który mówi mi prosto w oczy, iż jest złodziejem niż okradającego mnie jakiegoś nędznego polityka udającego, że wszystko, co robi, czyni dla mego dobra.
Powrócę jednak do zapisywania wydarzeń, gdyż chyba zanadto rozpisałem się na temat własnych przemyśleń.
Po zapisaniu słów Luigiego Vampy zamknąłem mój dziennik i uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie.
- Dziękuję panu, senor Vampa. Pana opowieść wielce mi pomogła. Wniosła ona nowe fakty do historii znanego nam obu hrabiego.
Luigi Vampa odwzajemnił ten uśmiech.
- Cieszę się, że mogłem pomóc, panie Chroniqueur.
- I ja się cieszę, senor Vampa. Zapewniam pana, że bardzo mi pan pomógł. Mocniej niż może pan to sobie wyobrazić.
Kiedy podał mi dłoń z radością i prawdziwym zaszczytem uścisnąłem mu ją. Pożegnaliśmy się ze sobą niczym dwóch serdecznych przyjaciół. Następnie kilku ludzi Vampy odprowadziło mnie i Martę do powozu, po czym odwiozło nim do hotelu, gdzie wesoło się pożegnaliśmy. Przyznam, iż z żalem się z nimi rozstaliśmy. Byli to ludzie groźni, ale też również niezwykle serdeczni i przyjaźnie nastawieni dla każdego, kto przestrzega zasad honoru i ludzkiej godności. Miałem jedynie nadzieję, że nie złapią ich karabinierzy. Zbyt mocno bowiem polubiłem tych ludzi, by życzyć im śmierci na gilotynie. Nawet jeśli łamali prawo.
Spojrzałem na Martę, która uśmiechała się do mnie niezwykle radośnie.
- I jak sądzisz, mój przyjacielu? Wyprawa była owocna? – zapytała.
- Owszem. W każdym razie na pewno nie jest stracona – odpowiedziałem dalej się w nią wpatrując.
Weszliśmy potem do hotelu, gdzie odprowadziłem ją do jej pokoju i pożegnałem życząc jej przyjemnej nocy. Ona odwzajemniła się tym samym, po czym zniknęła w swych apartamentach. Ja zaś udałem się do swoich jednocześnie orientując się, że zapomniałem zapytać Luigiego Vampę o to, dokąd powinienem teraz się udać, aby poszukiwać kolejnych wiadomości o hrabim Monte Christo. Po małym sukcesie kolejna porażka i utknięcie w martwym punkcie.
14 lipca 1855 r.
Wstałem w nocy, aby zapisać to, co się dzisiaj wydarzyło. Jest to bowiem dla mnie osobiście bardzo ważne i muszę to uwiecznić na papierze.
Ten dzień spędziłem w towarzystwie Marty. Oboje nie wiedząc w jaki sposób rozpocząć ponownie nasze śledztwo postanowiliśmy spędzić miło czas zwiedzając wspólnie Wieczne Miasto. Poznaliśmy chyba wszystkie zabytki znajdujące się tutaj. Głównie interesowały nas zabytki z czasów starożytności. Były one bowiem wciąż żywymi świadectwami przeszłości i przebywając w Rzymie nie można ich było nie odwiedzić.
Dlatego też ja i Marta również musieliśmy te miejsca zobaczyć. Szczególnie ruiny pewnego niezwykle pięknego amfiteatru. Weszliśmy do jego środowiska zastanawiając się nad tym, w jaki sposób to piękne miejsce mogło popaść w ruinę. Próbowaliśmy również odtworzyć w swojej wyobraźni najróżniejsze wydarzenia, które się tutaj wydarzyły. Ludzi rzucanych na pożarcie dzikim zwierzętom czy walki gladiatorów oraz inne krwawe przedstawienia miały tutaj miejsce. Przychodzili je oglądać ludzie z całego miasta bez względu na swoje pochodzenie. Miejsca na widowni zalegały całe tłumy. A teraz pozostały z tego ruiny. Smutny to los włoskiego dziedzictwa.
Podczas zwiedzania ruin Marta i ja zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy sobie uważnie w oczy. Moja piękna towarzyszka spojrzała na mnie swoimi rozkosznymi oczkami i rzekła:
- Smutne to miejsce.
- Dlaczego? – zapytałem nieco zdumiony.
- Dlatego, że przypomina mi o wiekach świetności, które minęły bezpowrotnie. Jak i również, iż wszystko na tym świecie kiedyś musi przeminąć, a co za tym idzie, nigdy już nie powrócić.
Pokiwałem głową rozumiejąc doskonale jej słowa.
- Czyli inaczej mówiąc nic nie może wiecznie trwać na tym świecie?
- Dokładnie.
Smutna to prawda, ale jednak prawda. Nie mogłem nie zgodzić się z Martą. Ona ponownie się do mnie uśmiechnęła i przysunęła się do mnie. A wówczas, nie wiem dotąd, jak to możliwe, nasze usta się ze sobą spotkały w bardzo namiętnym pocałunku. Trwał on długo i był naprawdę cudowny. Świat wówczas przestał dla nas istnieć. Liczyliśmy się tylko my dwoje na środku wielkiego amfiteatru, całujący się z miłością i namiętnością. Jednak nasz pocałunek, choć tak niesamowicie piękny, nie mógł trwać wiecznie. I jak świetność tego miejsca, tak i on musiał w końcu się skończyć. Skończyliśmy się całować i dotknąłem powoli jej słodką twarz.
- Marto, ja….
- Cicho… nic nie mów…. Nie psuj tej chwili.
Znowu mnie pocałowała obejmując przy tym bardzo namiętnie. Ja zaś zgodnie z jej życzeniem nie mówiłem nic zatracając się w tym, co właśnie robiliśmy i przedłużając to cudowne doświadczenie.
Jednak w amfiteatrze zebrali się już inni turyści, także musieliśmy z Martą opuścić to miejsce. Wróciliśmy w końcu do hotelu rozmawiając ze sobą przyjaźnie, nie wspominając jednak o tym wszystkim, co między nami zaszło. Uznałem bowiem, że być może to była drobna chwila słabości, a co za tym idzie, moja ukochana mogła tego pocałunku żałować. A nie chciałem, by tak się stało. Dlatego właśnie postanowiłem nie poruszać tego jakże intymnego tematu, a Marta również nie robiła nic w tym kierunku, aby rozmawiać ze mną o naszym pocałunku. Uznałem więc, że lepiej będzie, jeśli nie będę sam zaczynał takiej rozmowy. Kolację zjedliśmy razem rozmawiając o wszystkich sprawach niezwiązanych z pocałunkiem. Następnie każde z nas udało się na spoczynek do swego pokoju. Ja zaś nim poszedłem spać zająłem się lekturą moich dzienników rozważając dokładnie w jakim kierunku powinienem się teraz udać, aby odnaleźć kogoś, kto wie coś na temat hrabiego Monte Christo. Niestety stworzenie jakiegokolwiek sensownego planu okazało się być niemożliwe. Dlatego zły odłożyłem dzienniki i położyłem się do łóżka spać. Ledwo to jednak zrobiłem, ktoś zapukał do moich drzwi. Zastanowiło mnie, kto to może być.
Wstałem z łóżka chcąc otworzyć drzwi memu nocnemu gościowi. Miałem na sobie tylko piżamę i szlafrok. Nie wiedziałem, kogo mogę się u siebie spodziewać o tej porze. Złapałem więc szybko jedną ręką pistolet, a drugą laskę z ukrytą wewnątrz szpadą. Ten oto najnowszy wynalazek był bardzo pożyteczny dla każdego, kto chciał się obronić na pustej ulicy czy w jakimkolwiek miejscu. Można tym było walczyć nie musząc się przy tym niepokoić o to, że wystrzelisz kulę z pistoletu i nie zdążysz przeładować. Zawsze zresztą preferowałem broń białą, a nie palną.
Podszedłem do drzwi i otworzyłem je o mało nie pakując kuli prosto w czoło Marty. Ona to bowiem stała za drzwiami i do nich pukała.
- Chce mnie pan zastrzelić, panie Chroniqueur? – zapytała tonem swobodnym i wesołym.
Zarumieniłem się lekko, po czym opuściłem broń.
- Co tu robisz? – zapytałem zdumiony.
- Nie zaprosisz mnie do swojego pokoju, najdroższy? Mam stać za drzwiami całą noc?
- Wejdź, proszę.
Wpuściłem ją opuszczając przy tym broń. Uśmiechnęła się i weszła. Miała na sobie szlafrok i jak podejrzewałem nic więcej. Popatrzyłem na nią. Poruszała się po mym pokoju z taką swobodą i lekkością, jakby była u siebie. Było to dość dziwne, ale jednak bardzo mi schlebiało.
- Więc to tak wygląda twoja rezydencja, mój drogi? – powiedziała z zalotnym uśmiechem rozglądając się dookoła.
- Owszem, właśnie tak – odpowiedziałem jej.
- I zawsze tak samotnie spędzasz w niej noce?
- Zawsze. Dzisiejsza noc jest pod tym względem wyjątkowa.
Zachichotała z lekkim niedowierzaniem. Najwyraźniej mi nie wierzyła.
- Co cię do mnie sprowadza, moja droga Marto?
- Dlaczego takim urzędowym tonem do mnie mówisz, mój kochany? Czyż uczyniłam ci co złego?
Podszedłem do niej i pocałowałem ją w dłoń.
- Nie, najsłodsza. Ani trochę. Po prostu jestem ciekaw, co tu robisz o tej porze? I to do tego sama?
- Może wolisz, bym sprowadziła swoją nianię i służki?
- Nie… zdecydowanie nie. Wolę być z tobą sam na sam, najdroższa. Tak jest o wiele przyjemniej.
- Też mi się tak wydaje.
Patrzyłem w jej oczy i ponownie zapytałem, co ją do mnie sprowadza, ale tym razem delikatniejszym i czulszym tonem. W odpowiedzi pogłaskała mój policzek i powiedziała:
- Chcę spędzić z tobą tę noc.
Kiedy chciałem zaprotestować dotknęła delikatnie paluszkami moich warg.
- Ciii... proszę, nie protestuj. Dziś w ruinach dałam ci zaledwie zadatek tego, czym chce cię obdarzyć. Proszę, pozwól mi ofiarować tobie coś, czego nie dałam jeszcze żadnemu mężczyźnie.
Nim zdążyłem zaprotestować i powiedzieć, że to niestosowne wsunęła moje dłonie pod poły swego szlafroka. Wyczułem wówczas, że jest pod nim kompletnie naga. Podniecony uległem instynktowi i ścisnąłem delikatnie jej piersi, na których mi położyła swe palce. Lekko jęknęła, ale nie z bólu, a rozkoszy. Zamruczała rozkosznie jak kotka, popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się.
- I jak? Podobają ci się?
- Są bardzo piękne i mięciutkie. Ale nie wiem, czy to zachowanie jest....
- Właściwe? – zaśmiała się – Pewnie i niewłaściwe oraz niegodne panny z dobrego domu. Ale pochyl się, a powiem ci coś na uszko.
Następnie pochyliła się nad moim uszkiem i szepnęła zmysłowo:
- Nic mnie to nie obchodzi.
Mnie w tej samej chwili również przestało to obchodzić. Objąłem ją zachłannie i pocałowałem namiętnie w usta. Oddała mi równie zachłannie pocałunek. Moje dłonie zsunęły z niej szlafrok i odsłoniły jej nagość tak piękną i wspaniałą, a nadto nieziemską.
Nie pamiętam już, w której chwili dokładnie pociągnęła mnie na siebie i padliśmy na łóżko. Ani kiedy pozbawiła mnie ubrań. Ani też, jak dokładniej nasze nagie, spragnione rozkoszy ciała złączyły się ze sobą. Pamiętam jednak, że to był to szalony taniec zmysłów, rozkoszy i szaleństwa. Nasz pierwszy raz był wspaniały, a Marta okazała się wspaniałą kochanką. Kochaliśmy się zachłannie i szalenie. Na wszelkie możliwe pozycje. Pieściłem powoli jej ciało, zlizywałem z niego powoli kropelki potu. Moje dłonie głaskały ją dosłownie wszędzie. Nasze jęki, nasz pot, nasze miejsca... wszystko to splotło się ze sobą tak mocno, jak to tylko było możliwe.
Jak długo to trwało? Nie wiem. Może godzinę, może dwie. A może nawet sto lat. Nie wiem. Wiem tylko tyle, że gdy skończyliśmy i opadliśmy na siebie nasze ciała ogarnęło boskie spełnienie. Objąłem ją wówczas mocno do siebie, a ona wtuliła się we mnie ufnie i rozkosznie niczym małe dziecko, którym teraz zdawała się być. Pocałowałem jej czółko.
- Martusia.... moja malusia Martusia.
Zachichotała lekko niczym mała dziewczynka.
- Ciebie to bawi?
- Nie... podnieca.
Uśmiechnąłem się i mocno ją objąłem.
- To dobrze, bo już myślałem, że tylko się mną bawisz.
Podniosła się lekko i palcem kreśliła kółka na moim torsie.
- Nie tobą tylko Z TOBĄ, najdroższy – powiedziała – A to wielka różnica, zapewniam cię.
Pocałowałem z miłością jej usta.
- Masz rację. To rzeczywiście wielka różnica.
Wtuliła się mocniej w mój tors. Przez chwilę nic nie mówiliśmy. Słowa okazały się zbędne, poza tym nie chcieliśmy psuć tej radosnej chwili.
- O czym teraz myślisz, najdroższa? – zapytałem Martę po jakimś czasie.
- O tym, jak żałosne są takie kobiety, które wolą inne kobiety.
Na początku nie wiedziałem o co jej chodzi. Dość szybko jednak to pojąłem.
- Masz na myśli....
- Właśnie.
- Takie kobiety jak Safona?
Pokiwała głową na znak potwierdzenia. Wykrzywiłem się lekko na myśl o tym, jak kobieta może robić takie rzeczy z drugą kobietą.
- Cóż za ohyda.
Marta zgodziła się ze mną.
- Nie inaczej. Do tego takie kobiety są, moim skromnym zdaniem, po prostu żałosne.
- Dlaczego żałosne? – zapytałem z ciekawością.
- Bo nie wiedzą, co tracą. Mogą mieć cudownego, boskiego i wspaniałego ogiera w łóżku. A zamiast tego co mają?
Zaśmiałem się i dalej bawiłem się jej puszystymi włosami.
- No właśnie, co mają?
- Coś, co trudno nazwać nawet namiastką prawdziwie cudownej rozkoszy, mój ty słodki. Och... biedna Eugenia. Sama nie wie, co traci.
Popatrzyłem na nią zdziwiony jej słowami.
- Jaka Eugenia?
- Eugenia Danglars... moja dobra przyjaciółka.
Usiadłem na łóżku zainteresowany jej słowami.
- Eugenia Danglars? Córka tego bankiera Danglarsa?
- Ta sama...
- Skąd ją znasz?
- Poznałam ją parę lat temu, gdy występowała w teatrze. Jej „przyjaciółka”…
To ostatnie słowo Marta wymówiła z lekkim naciskiem wyraźnie dając mi do zrozumienia, bym nie brał go dosłownie.
- Jej „przyjaciółka” panna Ludwika, uczyła mnie muzyki.
Słuchałem jej słów uważnie. Nawet bardzo uważnie.
- I co, te dwie „przyjaciółki” tak po prostu sobie żyją? – zapytałem z uśmiechem – Chodzą sobie między ludźmi tak we dwie? Nikt nie zwraca na nich uwagi? Na to, że są „inne”?
Marta zaśmiała się wesoło.
- A bo to widzisz cała historia. Eugenia jak pokazuje się z Ludwiką zwykle zakłada męski strój i udaje jej brata. A że jest dość brzydka i bardziej męska niż kobieca, to sam rozumiesz....
Rozumiałem doskonale, co Marta do mnie mówiła. Zrozumiałem także coś jeszcze.
- Słuchaj, nie wiesz, gdzie można je obecnie znaleźć?
Marta popatrzyła na mnie z uśmiechem.
- A wyobraź sobie, że wiem.
- To gdzie?
- Tutaj, we Włoszech.
Myślałem, że umrę ze szczęścia, gdy to usłyszałem.
- Tutaj? W tym kraju?
- Tak. I do tego jeszcze w tym mieście.
W tej chwili czułem, że niebo się przede mną otworzyło.
- Marta, czy ty rozumiesz, co to znaczy?! Czy ty wiesz, jakie to możliwości otwiera?
- Nazwij mnie głupią, ale nie wiem.
Uśmiechnąłem się do niej i pocałowałem namiętnie jej usteczka.
- Właśnie znaleźliśmy kolejny punkt zaczepienia.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 1:47, 20 Lut 2014, w całości zmieniany 6 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 15:47, 28 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Wokół małego paluszka...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 2:57, 29 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXII
Dzienniki Jeana Chroniqueura
15 lipca 1855 r.
Na rano po wspólnie spędzonej ze sobą nocy ja i Marta udaliśmy się do restauracji, aby zjeść śniadanie oraz żeby omówić sprawę, która została podczas wczorajszej rozmowy poruszona. Chodziło tutaj o sprawę mego dziennikarskiego śledztwa. Jeśli bowiem się nie myliłem, moja ukochana znała następną osobę, którą powinniśmy odwiedzić w celu poznania jak najwięcej informacji na temat hrabiego Monte Christo. Tą osobą była Eugenia Danglars.
- Jest tak, jak mówię, mój drogi – wyjaśniała mi Marta powoli jedząc śniadanie – Panna Eugenia i jej nauczycielka muzyki, Ludwika d’Armily, podróżują razem po świecie robiąc wielką karierę artystyczną. Występują w przedstawieniach teatralnych, dają pokazy muzyczne, śpiewają napisane przez siebie utwory muzyczne itp. Na Wenus… czego one już nie robiły? Kobiety wyzwolone. Byleby tylko wszystko zawdzięczać sobie, a nic mężczyznom. Nie mówię, że robią źle. Mają w sobie coś, co sprawia, że czuję do nich swego rodzaju podziw, ale jednak ja sama nie umiałabym tak żyć, zapewniam cię.
- Wierzę ci na słowo, Martusiu – uśmiechnąłem się do niej delikatnie.
Powoli kontynuowałem jedzenie spoglądając jej w oczy.
– Ale nie uważasz, że to dość szokujące? Dwie kobiety podróżujące same po świecie bez asysty mężczyzny? W naszym pełnym manier i etykiety świecie takie coś jest praktycznie niemożliwe. Przynajmniej tak mi się jak dotąd wydawało.
- I dobrze ci się wydawało – odpowiedziała Marta kiwając uważnie głową – Zapominasz jednak o czymś niezmiernie ważnym. Przebranie...
Uśmiechnąłem się do niej, gdyż od razu przypomniałem sobie to wszystko, co mi wczoraj mówiła.
- Wspominałaś coś niecoś, że jedna z tych pań przebiera się podczas tej podróży za mężczyznę. Tylko niestety nie pamiętam, która.
- Eugenia – podpowiedziała mi Marta.
- No właśnie... Eugenia udaje zatem mężczyznę i brata Ludwiki, prawda?
- Prawda. Na tym to właśnie polega. Na dwie podróżujące samotnie kobiety każdy zwróciłby uwagę, a w ich przypadku skandal oznaczałby koniec kariery artystycznej i publiczny ostracyzm.
- W rzeczy samej. A jako brat i siostra nie budzą już chyba żadnych podejrzeń. Poza tym gdyby ojciec lub matka chcieliby odnaleźć Eugenię po tym, jak uciekła z domu, to łatwo by namierzyli dwie samotnie podróżujące kobiety.
- A tak udało im się zmylić pościg.
- Otóż to. Tylko jak one dokładnie działają?
- No cóż… podróżują jako brat i siostra. A kiedy są już na miejscu zatrudniają się tu i ówdzie, czasami ujawniając swoją prawdziwą tożsamość, a czasami nie. Dzięki temu mącą trop ewentualnych osób, które by chciały je śledzić.
- To trzeba przyznać, jest całkiem sprytne.
- A i owszem, bardzo sprytne. Choć akurat jak ja je poznałam, występowały one obie pod swoimi prawdziwymi postaciami. Ale to oczywiście mało istotny szczegół. Ciekawy, ale jednak mało istotny.
Uśmiechnąłem się delikatnie do Marty i powoli kontynuowałem śniadanie, jednocześnie nie odrywając od niej wzroku.
- Ale wiesz… skoro udają rodzeństwo, to równie dobrze mogą udawać małżeństwo – zwróciłem jej na to uwagę – Dlaczego więc, skoro i tak są kochankami jak sama twierdzisz…
- A wątpisz w moje słowa?
Żachnąłem się, po czym szybko odpowiedziałem:
- Ależ broń mnie Panie Boże. Wcale nie wątpię w prawdziwość twoich słów. Jedynie to jest historia tak niezwykła, że aż chwilami trudno pomyśleć, że to wszystko się dzieje naprawdę. Przecież to historia jakby żywcem wyjęta z nieco kiepskiego romansu.
- Romanse zwykle są kiepskie, więc to akurat żadna nowina. Ale masz rację. Zachowują się jak bohaterki jakiegoś nędznego romansidła, których swego czasu naczytałam się zbyt wiele.
Zaśmiałem się lekko słysząc te słowa. Nie były one bowiem dla mnie niczym niezwykłym. Wydawało mi się czymś normalnym to, iż kobiety zaczytują się w nawet najgorzej napisanych romansach, gdyż ich romantyczna natura ciągnie ich do takich książek jak wilka do lasu. Mimo wszystko ucieszyło mnie to, że Marta, choć sama kiedyś takie książki lubiła, to te czasy uwielbienia takich dzieł minęły już bezpowrotnie.
- No, ale sama przyznasz, że lepiej im jest udawać małżeństwo. Zawsze to mniej wzbudza podejrzeń niż rodzeństwo. Czemu więc właśnie tę drugą opcję wybierają? Lubią ryzyko czy co?
Marta wzruszyła ramionami.
- Mnie o to nie pytaj, przyjacielu. Nie jestem kochająca inaczej jak Safona, żeby w jakikolwiek sposób móc pojąc ich dziwaczny sposób myślenia. Może wolą kazirodztwo niż małżeństwo? A zresztą co mnie to obchodzi. Ja mam ciekawsze rzeczy na głowie niż rozważania na temat tego, jak myślą takie ptasie móżdżki jak one.
- A dlaczego, kochana moja, uważasz je za ptasie móżdżki? – zapytałem ciekawy patrząc na nią, popijając herbatę z filiżanki i dojadając bułką.
Marta także powoli kończyła śniadanie i uśmiechnęła się do mnie delikatnie swoim rozkosznym uśmiechem.
- No bo powiedz mi sam, mój drogi. Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach woli inną kobietę w łóżku zamiast cudownego, wspaniałego mężczyzny, który ma w sobie tyle tego… tego…
Zarumieniła się nie chcąc powiedzieć dokładnie, co ma w sobie mężczyzna, co budziło jej przyjemne myśli i rumieniec na twarzy, ale jednak doskonale się mogłem domyślać, o co chodzi.
- Co tego, kochanie? – zapytałem głosem niewiniątka.
Ona ponownie zarumieniła się niczym piwonia, po czym zaczęła kontynuować swoją myśl:
- Naprawdę nie rozumiem, jak można zamiast tego wszystkiego, co mężczyzna posiada, pożądać ciała takiego samego, jakie się samo ma? Ja bym nigdy nie umiała tak z inną kobietą…
Wykrzywiła się na samą myśl o tym, że mogłaby coś takiego zrobić.
- Nie! Nie! I jeszcze raz nie! Ja bym tak nie potrafiła. I naprawdę nie pojmuję takiego sposobu rozumowania oraz nigdy go pojąć nie zdołam. Dlatego właśnie nie miej do mnie żalu, że nazywam takie kobiety ptasimi móżdżkami. Bo niczym innym one nie są, jak tylko głupimi babami. Niczym więcej.
Śmiałem się delikatnie, kiedy usłyszałem jej słowa. Naprawdę były dość zapalczywe i nieco przemądrzałe. Nie mogłem jednak wątpić w szczerość jej słów. Tym bardziej, że wczorajszej nocy Marta dobitnie mi udowodniła, jaka to płeć ją interesuje. I choć w głębi serca podzielałem jej zdanie nie mogłem się oprzeć jednak twierdzeniu, że przemawia przez nią nieco brak tolerancji połączonej z brakiem zrozumienia dla kobiet, które są inne niż ona. Dlatego nie mogłem się oprzeć od komentarza do całej sprawy i powiedziałem:
- Tak to już zwykle bywa, moja droga, że zwykle wyśmiewamy lub uważamy za głupie coś, czego wcale nie rozumiemy.
Ledwo wypowiedziałem te słowa, a Marta popatrzyła na mnie wzrokiem bazyliszka. Czułem wówczas, że gdyby spojrzenie mogło zabijać, to ja już bym leżał na podłodze hotelowej restauracji bez ducha, a ona stałaby nade mną z mściwą satysfakcją patrząc na swoje dzieło. Na całe szczęście tak jednak nie było, gdyż wciąż żyję. Patrząc tak na mnie Marta cicho powiedziała, a raczej wręcz wysyczała:
- A ty takich ludzi rozumiesz, kochasiu?
Uśmiechnąłem się do niej wesoło i uspokajająco zarazem.
- Nie mówię, że ich rozumiem. Ale jednak ich nie wyśmiewam. Myślę, że takim ludziom najlepiej jest dać spokój i pozwalać im zadowalać się tym, czym chcą się zadowalać.
Marta oparła się o oparcie krzesła.
- Może i masz rację. Trzeba być tolerancyjnym. Ostatecznie gdyby wszyscy byli tacy sami, świat stałby się strasznie nudnym i dość ponurym miejscem.
- To jedna prawda. A druga jest taka, że wszyscy różnimy się od innych ludzi na świecie. Różnimy się dosłownie wszystkim począwszy od wyglądu, a skończywszy na charakterze. Nie ma nigdzie ludzi jednakich. I być może to nawet i lepiej. Nie sądzisz?
- Być może i masz rację.
Marta oparła się uważnie o swoje krzesło i przez chwilę milczała, jakby rozważała dokładnie moje słowa. W końcu jednak przerwała ciszę i zapytała mnie:
- Skończyłeś już jeść śniadanie?
Połknąłem ostatni kawałek bułki i popiłem go herbatą.
- Owszem, już skończyłem.
Marta uśmiechnęła się lekko do mnie zadowolona widocznie z mojej odpowiedzi.
- To doskonale. A zatem zakładam, że chcesz ze mną odwiedzić te dwie pannice?
- Nie inaczej. Bardzo tego chcę.
- A zatem ruszajmy.
- Ruszajmy.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 1:43, 21 Lut 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 20:40, 29 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
kronikarz56 napisał: | Myślę, że takim ludziom najlepiej jest dać spokój i pozwalać im zadowalać się tym, czym chcą się zadowalać. |
O, to, to, to, to...
I w drogę. Marta mu sporo wywiadów załatwia
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 3:05, 30 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXIII
Dzienniki Jeana Chroniqueura
15 lipca 1855 r. c.d.
Udaliśmy się z Martą na poszukiwanie panny Eugenii Danglars i panny Ludwiki d’Armily. Moja towarzyszka podróży doskonale znała ich obecny adres zamieszkania, gdyż w dniu, w którym przybyła do Rzymu spotkała je przypadkiem na spacerze i porozmawiała z nimi trochę. Dowiedziała się więc, że przybyły one tutaj na występy w miejscowej operze. Zatrzymały się w jednym z hoteli. Mniejszej kategorii, innym niż nasz. Ten w którym mieszkaliśmy ja i Marta był hotelem najwyższej jakości oraz co za tym idzie najdroższym. Zaś obu paniom nie wiodło się najlepiej, dlatego nie stać było ich na najlepszy hotel w całym świecie. Musiały się zadowolić hotelem niższej klasy mając nadzieję, że podczas występów zarobią tyle, by pozwolić sobie na życie w luksusie, do którego obie przywykły.
- Miejmy tylko nadzieję, że nie zmieniły miejsca zamieszkania – powiedziała Marta, gdy jechaliśmy powozem do hotelu – Bo inaczej to szukaj wiatru w polu.
- Może niezupełnie wiatru i niezupełnie w polu. Ale na pewno szukania będzie co nie miara – odpowiedziałem z uśmiechem.
W końcu dotarliśmy do hotelu, w którym mieszkały poszukiwane przez nas obie panny. Zapytaliśmy portiera, czy mieszka tutaj rodzeństwo d’Armily. Dowiedzieliśmy się, że pan Eugeniusz d’Armily i jego siostra Ludwika mieszkają w tym hotelu w pokoju numer 7. Udaliśmy się tam i zapukaliśmy do drzwi owego pokoju. Po krótkiej chwili otworzyła nam pewna dość jeszcze atrakcyjna kobieta, która prawdopodobnie nie przekroczyła czterdziestu lat.
- Marto! Witaj! – zawołała na widok mojej towarzyszki panna Ludwika (gdyż to właśnie była ona).
Wpuściła nas oboje do środka, po czym złapała Martę mocno w objęcia i ucałowała w oba policzki.
- Witaj, Ludwiko! – odpowiedziała Marta oddając jej pocałunek.
Ludwika d’Armily ledwo skończyła się z nią witać popatrzyła na mnie nieco podejrzliwym wzrokiem.
- A kim jest ten młodzieniec, który ci towarzyszy?
- Jestem Jean Chroniqueur, proszę panienki – odpowiedziałem – Jestem dziennikarzem.
- Wiem. Czytałam pańskie artykuły – powiedziała panna Ludwika z uśmiechem na twarzy – Są naprawdę bardzo interesujące. Co was tu sprowadza, moi mili?
- Potrzebujemy informacji od twojego „brata” – rzekła Marta z ironią zaznaczając ostatnie słowo.
Ludwika lekko pobladła jakby ujrzała własną śmierć.
- Od Eugeniusza? – zapytała z przerażeniem.
Marta zirytowała się lekko słysząc jej odpowiedź.
- Proszę cię, tylko bez głupich żartów z twojej strony – powiedziała złowrogo – Obie doskonale wiemy, że pan Eugeniusz d’Armily, twój starszy brat nie istnieje i nigdy nie istniał. Zaś pod tym nazwiskiem ukrywa się Eugenia Dan….
Ludwika zatkała jej usta.
- Cicho bądź, proszę cię… Na miłość boską, nie krzycz tak głośno. Jeszcze ktoś usłyszy.
- Więc pozwól nam z nią porozmawiać – wydyszała moja towarzyszka, kiedy już dłoń panny Ludwiki puściła jej usta.
Panna d’Armily jednak nie dała się zbić z pantałyku.
- Dlaczego tak bardzo chcecie z nią porozmawiać?
- Chodzi o pewne wiadomości – odpowiedziałem – Dotyczące hrabiego Monte Christo.
- I uważacie, że mój brat…
Marta spojrzała na nią groźnie, więc Ludwika zamarła w pół słowa i szybko się poprawiła:
- Pardon… uważacie, że Eugenia je posiada?
- Właśnie tak uważamy – rzekłem.
- Nie wiem, dlaczego sądzicie, że moja towarzyszka może wam pomóc, ale jeśli tak bardzo chcecie z nią porozmawiać, to proszę bardzo. Zaraz ją zawołam. Ale uprzedzam, zadowolona z tego nie będzie. To więcej niż pewne.
- Zdziwiłabym się, gdyby była zadowolona – mruknęła Marta.
Usiedliśmy oboje w fotelach i zaczekaliśmy. Ludwika zniknęła zaś w garderobie, z której po chwili dobiegły niezbyt miłe słowa, a następnie na naszą znajomą posypał się grad paru naprawdę potężnych przekleństw. Widocznie panna Eugenia Danglars nie była zadowolona z naszego przybycia do tego stopnia, że oskarżała swoją towarzyszkę o Bóg wie co. Niewiele z tego, co obie panny mówiły (a raczej krzyczały) zrozumiałem, ale wywnioskowałem z tego wszystkiego jedną myśl. Mianowicie taką, iż Marta miała rację mówiąc, że tacy ludzie normalni nie są. A przynajmniej panna Eugenia do takowych się nie zaliczała.
Po dłużej nieco chwili drzwi garderoby się otworzyły i do pokoju weszła panna Eugenia Danglars. Nie była ona piękna i najwidoczniej nigdy nie można ją było nazwać urodziwą. Miała w sobie zbyt wiele z mężczyzny, natomiast z kobiety nie pozostawało jej wiele. Męski strój zatem pasował do niej jak ulał. Do tego jeszcze te obcięte na krótko ciemne włosy...
Okropność i makabra, pomyślałem sobie. Że też takie kobiety przychodzą na świat. Toż to kompletna paranoja i wbrew naturze.
Panna Danglars popatrzyła na mnie i na Martę, po czym rzekła mocno zirytowanym tonem.
- Jestem Eugenia Danglars.
- O! To już nie jesteś panem Eugeniuszem d’Armily? – zakpiła sobie bezczelnie Marta.
Miałem wielką ochotę jej powiedzieć, żeby ugryzła się w język. Jeśli zrazi do nas naszą informatorkę, to niczego się od niej nie dowiemy. Ale cóż, najwidoczniej pannie Eugenii ton mej towarzyszki wcale nie przeszkadzał, gdyż powiedziała:
- Jestem nim tylko wtedy, kiedy tego potrzeba. Was również mogłabym oszukiwać i próbować wmówić, że jestem kimś, kim nigdy nie będę, ale wolę być z wami szczera. Zwłaszcza, że jak mówi moja przyjaciółka, wiecie już doskonale, kim naprawdę jestem.
- To prawda – rzekłem.
- Wiemy to doskonale – dodała mrukliwym tonem Marta.
- Z tego tylko względu mówię wam prawdę – dokończyła swoją przemowę Eugenia Danglars, po czym usiadła naprzeciwko nas – Co was do mnie sprowadza, jeśli wolno wiedzieć?
- Chcemy spisać historię pani życia – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- A na co wam historia mojego życia?
- Chodzi o pewne informacje dotyczące hrabiego Monte Christo.
Eugenia Danglars wpatrywała się we mnie i w Martę takim wzrokiem, jakby chciała nas nim zabić wypuszczając z tych groźnych oczu błyskawice i inne okrutne dla ludzi zjawiska pogodowe.
- Hrabia Monte Christo? Ten nędzny i pozbawiony większego rozumu człowiek, który sprowadził do Paryża i wypromował na salony tego mojego narzeczonego od siedmiu boleści? Przez niego mój równie głupi ojciec chciał mnie wydać za tego łotra i łajdaka, galernika o imieniu Benedetto. Już samo jego imię budzi mój wstręt, a co dopiero wspomnienie.
- On już nie żyje, moja panno – powiedziałem przerywając jej tę jakże patetyczną przemowę.
Panna Danglars popatrzyła na mnie zdziwiona, ale widocznie też i uradowana.
- Jak to? Nie żyje? Jesteś pan tego pewien?
- Jestem pewien, gdyż sam byłem świadkiem jego śmierci.
- Jak zginął?
- Poszedł na gilotynę. Został ścięty na placu Greve jakiś tydzień temu, jeśli nie mylę się w rachubie.
Panna Danglars uśmiechnęła się w taki sposób, który nie tylko mnie, ale również i Marcie, lekko zmroził krew w żyłach.
- Jakże to dla mnie przyjemna wiadomość – powiedziała z uśmiechem pełnym jadu – A co do moich szacownych rodziców... Czy o nich też pan coś wie?
- Tak – odparłem czując coraz bardziej niechęć do tej panny – Pan baron Danglars siedzi w więzieniu za długi, malwersacje i oszustwa finansowe, że o przywłaszczeniu cudzych pieniędzy nie wspomnę.
Eugenia klasnęła radośnie w dłonie, po czym zaśmiała się w diabelski sposób.
- OCH TAK! To kara wręcz doskonała dla niego i najlepsza zarazem! – śmiała się – Bydlak zasłużył sobie na to. Choćby za to, jak traktował moją matkę. I za to, jak potraktował mnie! O tak! Doprawdy, panie Chroniqueur, przyniósł mi pan niesamowicie pomyślne wieści. A co z moją matką, baronową Danglars?
- Nie żyje.
Słowa te musiały mocno nią wstrząsnąć, choć jak się domyślałem z opowieści śp. siostry Herminii matka i córka nie darzyły się zbyt wielkim uczuciem.
- Jak to? Jak to nie żyje?
- Tak to. Umarła tego samego dnia, kiedy został ścięty pan Benedetto.
Chociaż smutny los niedoszłego męża oraz ojca wcale nie wzruszył panny Danglars, to jednak śmierć matki mocno nią wstrząsnęła.
- Pan sobie ze mnie żartuje, prawda?
- Z takich tematów jak ludzka śmierć się nie żartuje, panno Danglars. Pani matka nie żyje.
Eugenia Danglars opadła załamana w głąb kanapy, na której siedziała. Panna Ludwika pochwyciła natychmiast jej dłoń i delikatnie ją ścisnęła.
- Jak umarła moja matka?
- Na zawał serca.
- Czy bardzo cierpiała umierając?
- Raczej nie. Śmierć nastąpiła natychmiast. Tak przynajmniej stwierdził lekarz, który ją oglądał w chwili zgonu.
- Pojmuję.
Eugenia Danglars wyjęła chusteczkę i otarła nieco swoje oczy. Widząc ją w tej sytuacji poczułem się niezwykle smutno. Pomyślałem, że może źle oceniłem zachowanie tej panny. Widać nie była wcale osobą bez serca, jak ją o to posądzałem.
Nasza rozmówczyni popatrzyła na mnie i na Martę, po czym zapytała:
- Jestem panu niezmiernie wdzięczna za dostarczenie mi tych informacji. Jak mogę się panu za nie odwdzięczyć?
Uśmiechnąłem się delikatnie.
- Opowiadając mi o swoim życiu, panno Danglars kładąc przy tym nacisk na wszelką pani wiedzę o hrabim Monte Christo.
Popatrzyła na mnie nieco zdumiona.
- A niby dlaczego interesuje pana moje życie? W końcu jestem tylko osobą, która ledwo znała pana Monte Christo. Zaledwie parę razy go widziałam. Jeśli pan się nim interesuje, niech pan zapyta o niego mojego ojczulka. Oni byli w lepszej komitywie.
- Już go pytałem. Ale jednak potrzebuję więcej informacji.
- Nie wiem, co bym mogła jeszcze dodać do opowieści mego ojca.
- Całe swoje życie. Być może ma ono w sobie tylko na pozór nic nieznaczące szczegóły, które jednak są niezmiernie ważne dla mojego dziennikarskiego śledztwa.
Spojrzała się na mnie w sposób, który dowodził raczej wątpliwości w tej sprawie.
- O ile wiem szukacie tego swojego pseudo-hrabi, prawda? – bardziej stwierdziła, niż zapytała.
- To prawda – rzekła Marta.
- Tak właśnie jest – dodałem.
Zauważyłem wówczas, że gdy Marta usłyszała słowo „pseudo-hrabi” lekko się wykrzywiła ze złości i zacisnęła palce w pięść. Jakby kpina z pana Monte Christo mogły ją zaboleć. Nie miałem jednak pojęcia, dlaczego by tak niby miało być. Postanowiłem się jednak tym nie przejmować.
Marta pochyliła się w jej stronę i zapytała patrząc jej w oczy.
- Pomożesz więc nam czy nie?
Panna Daglars zastanawiała się nad jej pytaniem, ale w końcu powiedziała tylko ZGODA, po czym posłała do kuchni pannę Ludwikę w celu przygotowania herbaty. Sama zaś rozsiadła się w fotelu i powiedziała:
- A zatem.... słuchaj pan uważnie, panie Chroniqueur.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 23:19, 21 Lut 2014, w całości zmieniany 5 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 15:30, 02 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
To czekamy na kolejną opowieść... A narrator faktycznie jakby nie chciał pewnych rzeczy widzieć
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Wto 2:46, 03 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XXIV
Opowieść Eugenii Danglars
Nazywam się Eugenia Danglars. Moimi rodzicami są baronostwo Danglars. Mój ojciec poślubił moją matkę, gdy była ona wdową po panu de Nargonne. On sam również był wówczas wdowcem. Moją matkę poślubił jedynie dlatego, że po śmierci swego pierwszego męża była ona niezwykle zamożną kobietą. Był to więc dla niego świetny interes, a pan baron Danglars umiał robić wyjątkowo trafne interesy. Kiedy urodziłam się ojciec przestał spełniać swe małżeńskie obowiązki i zajął się, jak łatwo się domyślić, pomnażaniem swego kapitału za wszelką cenę. Niczego bowiem poza pieniędzmi nie umiał kochać. Moja matka więc, zawiedziona w swych nadziejach, wdawała się w romans z sekretarzem ministra spraw wewnętrznych, Lucjanem Debrayem. Było to w moich oczach żałosne, gdyż człowiek ten był w takim wieku, że mógłby być jej ojcem. Pomimo tego nie komentowałam tego, gdyż wiedziałam, iż i tak nic to nie da. Matka była nim zaślepiona. Ojciec zaś z kolei zaślepiony był robieniem pieniędzy.
Jak zatem widać wychowałam się w rodzinie, w której miłość można było znaleźć tylko w bibliotece za pomocą literatury romantycznej. Romansidła mojej szanownej pani matki pełne były takich pięknych skądinąd miłostek, jednak w prawdziwym życiu żadna z nas nie znalazła nawet namiastki tego uczucia, o którym czytałyśmy w książkach. Bo oczywiście żałosne zaloty pana Lucjana Debraya do mojej matki trudno było nazwać prawdziwą miłością. Jego późniejsze zachowanie wobec tego jasno dowiodło.
Ojciec też nie był w tym wypadku lepszy. Matka moja może i była nieuleczalnie chorą romantyczką, a ponadto żałośnie płytką kobietą pozbawioną poczucia własnej godności, ale przynajmniej się mną interesowała i obdarzała mnie czymś, co mogę nazwać uczuciem. Co do ojca zaś... no cóż… Interesować się mną, to on oczywiście się interesował. Ciekawiło go, kiedy wreszcie wyjdę za mąż i odciążę w ten sposób jego rodzinny budżet. Dlatego też starał mi się za wszelką cenę znaleźć odpowiedniego męża, ma się rozumieć, bogatego. Byłam, jakby to ująć, towarem przetargowym w jego interesach. Z tego też względu zadbał on o to, żebym miała jak najlepsze wykształcenie i wychowanie, a także o to, aby moja uroda była jak najbardziej godna podziwu. W końcu kto zechce kupić towar wybrakowany? Raczej nikt. O wiele bardziej atrakcyjną dziewczyną jest dla mężczyzn taka, która jest piękna, mądra, wykształcona i ma obycie w świecie kultury. Ojciec wiedział więc, co robi. Zainwestował we mnie sporo i po jakimś czasie byłam już całkowicie gotowa na sprzedaż.
Pierwszym chętnym był młody wicehrabia Albert de Morcerf. Miły nawet chłopak, lecz nie umiałam go pokochać, ani tym bardziej on mnie. Pomimo tego nasi ojcowie ustalili ślub pomiędzy nami, więc cóż było robić? Co ciekawe jednak ojciec mój najwyraźniej nie spieszył się do tego ślubu. Widocznie czuł, że może mi się trafić znacznie lepsza partia.
Właśnie wtedy w roku 1838 pojawił się w Paryżu hrabia Monte Christo, którym tak się pan interesuje. Zawarł on znajomość z moim ojcem i wziął u niego w banku kredyt nieograniczony. Kupił również siwojabłkowity zaprzęg od mojej matki. Konie były bardzo narowiste, więc mój ojciec z radością je sprzedał. Jednakże matka na wieść o tym wpadła w histerię, że jej ukochane koniki zostały sprzedane i to bez jej wiedzy. Zaś Monte Christo, gdy tylko się o tym dowiedział, natychmiast oddał jej konie nie żądając zań zwrotu pieniędzy. Oprócz tego dodał do uprzęży każdego konia po diamencie. Zwykła chęć popisywania się przed innymi, ale cóż… ten człowiek widocznie to lubi.
Jeśli mowa o mnie, to hrabia wywarł na mnie nawet pozytywne wrażenie, ale jednak nie wydawał mi się osobą specjalnie przyjazną. Miał w sobie coś tak jakby diabelskiego i tajemniczego zarazem. Zresztą niewiele mnie on interesował. W ogóle mnie mężczyźni nigdy w żaden sposób nie interesowali. Nie tak, jakby tego wszyscy mogli oczekiwać od kobiety. W ten wiadomy dla nas wszystkich sposób zainteresowała mnie jedynie moja ukochana Ludwika d’Amirly, którą ojciec najął, by uczyła mnie muzyki. Była to wtedy młoda i piękna dziewczyna, a do tego mądra i rozsądna. Obie więc szybko znalazłyśmy nić porozumienia. Potem okazało się, że czujemy do siebie coś więcej niż tylko przyjaźń. Kiedy to nastało, nie wiem Ale jestem pewna, że nie zamieniłabym jej na żadnego mężczyznę.
Pamiętam, jak hrabia Monte Christo urządził bal w swoim domu w Auteuil pod Paryżem. Było to niezwykle ciekawe przyjęcie. Tam właśnie poznałem mojego niedoszłego męża, pana wicehrabiego Andreę Cavalcanti. Był to młody włoski arystokrata. Przybył tu wraz z ojcem, majorem Bartolomeo Cavalcanti.
Podobno nazwisko Cavalcanti jest tak znane, że wspominał o nich Dante w swojej „Boskiej komedii”. Nie pamiętam, czy to prawda, ale możliwe. Nigdy jednak nie byłam specjalistką w średniowiecznej literaturze. Prawdę mówiąc to zawsze bardziej wolałam muzykę niż książki.
Pan i panicz Cavalcanti przybyli do Paryża i wstąpili do hrabiego Monte Christo, który zaprosił ich do siebie na bal. Młody Andrea miał zostać w stolicy naszej ukochanej Francji, zaś hrabia pomóc mu wejść na salony. Jako, że był on przyjacielem jego ojca, miał mu wypłacać pensję w imieniu majora. Możliwe nawet, że pan Monte Christo czynił to z własnej kieszeni. Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było. Ostatecznie lubił się popisywać, a nadto był bajecznie bogaty.
Jak już wspominałam, hrabia wywarł na mnie dość niezwykłe wrażenie. Pamiętam, że podczas przyjęcia oprowadzał nas po domu i przy jednym z pokoi matka moja zemdlała i trzeba było ją cucić, czego dokonała pani de Villefort. Nie był to jednak koniec atrakcji. Później było jeszcze ciekawiej. Hrabia zaprosił nas do ogrodu i powiedział, że swego czasu jego ludzie przekopali ten ogródek i wydobyli z niego skrzynię, w której był szkielet noworodka pochowanego tutaj żywcem. Moja matka pobladła wówczas, a de Villefort zrobił się blady jak trup. Zwłaszcza wtedy, gdy ktoś (już nie pamiętam kto) zapytał, jaka kara spotyka dzieciobójców. Ojciec mój odpowiedział wówczas, że zwyczajnie obcina się takiemu łeb. Było to prostackie, ale w gruncie rzeczy słuszne stwierdzenie. Bo w końcu niby czego oczekiwać może nędzny dzieciobójca?
Nie miałam zbyt wielkiego kontaktu z hrabią podczas jego pobytu w Paryżu. Pamiętam jednak, że w międzyczasie mój ojciec zaczął bankrutować na wskutek tego incydentu z hiszpańskimi obligacjami. Nie wiem, czy pan o tym słyszał. Otóż Lucjan Debray, kochanek mojej matki, doradził jej, aby wraz z ojcem nabyli dużo hiszpańskich obligacji. Podobno miały one wielką wartość. Ja się tam na giełdzie nie znam, więc nie wiem, czy to prawda, czy też nie. Debray natomiast niejeden raz służył mojej matce i ojcu radami w sprawach giełdy i teraz też tak było. Kilka razy ojciec poszedł za jego radą i zawsze wychodził na tym z zyskiem. Więc i teraz niczego nie podejrzewając nabył hiszpańskie obligacje. Po jakimś czasie jednak przyszła wiadomość telegraficzna, że ex-król Don Carlos uciekł z więzienia i wkroczył do Hiszpanii, w niej zaś wybuchła rewolucja wspierająca go. Debray powiedział o tym matce, a matka ojcu. On zaś z miejsca sprzedał wszystkie swoje hiszpańskie obligacje za połowę ceny, a niektóre wręcz za bezcen, byleby tylko pozbyć się kłopotliwego balastu. Jednakże następnego dnia okazało się, że ta historia o wojnie domowej w Hiszpanii była wyssaną z palca plotką. Źle odczytano bowiem telegram z powodu mgły. Nie było żadnej wojny, w Hiszpanii panował pokój. Obligacje hiszpańskie znowu skoczyły w górę, a ojciec stracił i to bardzo dużo. No cóż... Czasami pośpiech jest niewskazany.
Po tym wydarzeniu ojciec mój zaczął bankrutować. Załamany chciał się ratować za wszelką cenę. Dlatego też postanowił jak najszybciej wydać mnie za podopiecznego hrabiego Monte Christo, pana Andreę Cavalcanti. Nie miałam na ten ślub najmniejszej ochoty, ale ojciec wezwał mnie na rozmowę i powiedział mi, jak się sprawy mają. Oświadczył mi więc, że dla ratowania budżetu domowego muszę się poświęcić i wyjść za pana Cavalcanti. Byłam zła, ale cóż miałam robić? Musiałam się zgodzić. Jednakże ze ślubu nic nie wyszło. Podczas zaręczyn, gdy miano podpisać intercyzę, hrabia Monte Christo przekazał memu ojcu list napisany przez niejakiego Kacpra Caderousse’a, ponoć dawnego znajomego ojca. Podobno ten cały Caderousse został zabity przez mojego narzeczonego i przed śmiercią zdążył o tym napisać do mego ojca i uprzedzić go, że mój przyszły mąż to zbiegły z więzienia w Tulonie galernik. Do tego jeszcze na sali zjawili się żandarmi i mój narzeczony salwował się ucieczką.
Po tym całym incydencie ojciec mój został ośmieszony, że o sobie nie wspomnę. Załamałam się i przez pewien czas nie miałam pojęcia, co mi czynić należy. Pociechę przyniosła mi dopiero obecność mojej ukochanej Ludwiki. Ona jedna umiała mi wtedy pomóc. Podczas rozmowy z nią podjęłam decyzję co do mojego dalszego życia. Postanowiłam uciec z domu i razem z Ludwiką ruszyć w świat. Ponieważ jednak dwie kobiety samotnie podróżujące po świecie zwracają na siebie zbyt dużą uwagę, przebrałam się za mężczyznę i do swego paszportu wpisałam się jako Eugeniusz d’Armily. Paszport ów notabene swego czasu pomógł mi wyrobić w jakimś celu (nie pomnę już, w jakim) nieświadomy mych prawdziwych intencji hrabia Monte Christo. Choć raz ten człowiek okazał się być użyteczny w moim życiu.
Po przebraniu się przeze mnie w męski strój obie ruszyłyśmy w drogę. Mam jak widać nieco męską urodę, więc tym łatwiej mi poszło udawanie młodego mężczyzny. Obie z Ludwiką uciekłyśmy więc i ruszyłyśmy w świat. Po drodze zdarzył się nam jednak pewien mały incydent. Mianowicie zatrzymałyśmy się w oberży i poszłyśmy spać. Nagle przez komin naszego pokoju jak sam diabeł wparował jakiś młodzieniec cały wytarzany w sadzy. Obudził nas i my oczywiście zaczęłyśmy krzyczeć. On próbował nas uspokoić i wtedy okazało się, że to mój niedoszły narzeczony, który właśnie uciekał przed policją. Przez chwilę chciałam mu nawet pomóc, w końcu sama byłam zbiegiem, ale krzyk, który obie z Ludwiką podniosłyśmy już swoje zrobił. Na naszych oczach zatem żandarmi skuli pana Cavalcanti w kajdanki i zabrali do więzienia. My zaś szybko ruszyłyśmy w dalszą drogę.
Od tamtej pory nie widziałam już tego człowieka. Mego ojca spotkałam przypadkiem jakiś czas później, kiedy pracował jako portier w hotelu, w którym się zatrzymałyśmy z Ludwiką podczas jednego z naszych występów. Nieco później w tym samym hotelu spotkałam przypadkowo moją matkę. Chciała mnie namówić na powrót do domu i porzucenie kariery artystycznej. Odmówiłam jej jednak, za co ona przeklęła mnie oświadczając, że nie ma już córki. To był ostatni raz, kiedy się obie widziałyśmy. Żałuję, że nie zdążyłyśmy się pogodzić.
Tak samo również żałuję, że nie mogę panu opowiedzieć więcej o sobie i o hrabim Monte Christo. Ale to wszystko, co wiem.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 1:00, 24 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 21:36, 04 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Czyli raczej potwierdzenia niż nowości... Ale zawsze to coś. Dokąd teraz?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|