|
www.bonanza.pl Forum miłośników serialu Bonanza
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 2:21, 16 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XI
Dzienniki Jeana Chroniqueura
1 lipca 1855 r. c.d.
Po przeczytaniu artykułu na temat Benedetta od razu odświeżyła mi się pamięć. Wiedziałem już doskonale, skąd znałem imię nieślubnego syna pana de Villefort i pani Danglars. Przypomniało mi się również, jak szykowałem artykuły na temat procesu tego nikczemnika. Chyba nawet na jednej sesji sądu nad nim się osobiście zjawiłem i zapisywałem relację z tego wszystkiego, co widziałem na własne oczy. Poszukałem w kolekcjonowanych przeze mnie gazetach mojej relacji z tego procesu. Nie musiałem dość długo szukać, bowiem szybko udało mi się osiągnąć cel i znaleźć to, co było przedmiotem mego pożądania. Po zapoznaniu się z tym, co napisałem na temat procesu Benedetta wiedziałem już, dokąd powinienem się udać po nowe informacje na temat hrabiego Monte Christo. Nowa droga stała przede mną otworem. Musiałem tylko się pospieszyć. Z wiadomości na temat procesu wynikało, że Benedetto ma zostać ścięty jutro w południe na placu Greve około południa. Istniała zatem nadzieja, że uda mi się uzyskać rozmowę z nim przed jego egzekucją. Miałem przynajmniej taką nadzieję.
Błogosławiona moja pamięć, która w ostatniej chwili odtworzyła w mojej głowie wspomnienia dotyczące faktu, iż pisałem na temat Benedetta i jego procesu. I błogosławiona również moja próżność. To ona sprawiała, że z zamiłowania do podziwiana swojej twórczości kolekcjonowałem gazety, w których zamieszczono moje artykuły. Dzięki temu mogłem znowu je przeczytać i odnaleźć kolejny etap mej podróży. I zrobiłem to na czas. Nieco później, a nie zdążyłbym go odnaleźć. Ucięliby mu głowę, a wiadomości na temat hrabiego Monte Christo zabrałby ze sobą do grobu.
Postanowiłem pojechać, mimo dość późnej pory, do Franza d’Epinay. Poproszę go o to, by wymógł na Lucjanie Debray rozmowę z ministrem sprawiedliwości i uzyskanie dla mnie rozmowy z Benedettem tuż przed jego egzekucją. Oby mi się udało.
***
Błyskawicznie narzuciłem na siebie płaszcz oraz kapelusz, po czym wskoczyłem do najbliższej dorożki i pojechałem prosto do domu barona d’Epinay. Miałem szczęście, że zastałem go w nim. Zwykle bowiem o tej porze szanowny pan baron brał udział w przyjęciach i rautach urządzanych przez swoich, licznych zresztą, przyjaciół. Dlatego miałem wielkie szczęście, że tego wieczoru pan d’Epinay nigdzie się wybierał i pozostał w domowym zaciszu. Mogłem więc z nim swobodnie porozmawiać.
- Ach! To pan Chroniqueur! Jakże mi miło, że pana widzę. Co pana do mnie sprowadza? Kolejny wywiad?
Zaśmiałem się do niego wesoło.
- Nie, panie baronie. Nie tym razem. W tym wypadku chodzi o coś znacznie innego, choć moim zdaniem równie ważnego.
Uśmiechnął się do mnie i pokazał mi dłonią fotel, na którym się wygodnie usadowiłem.
- Proszę mi więc wyjaśnić, co pana do mnie sprowadza.
Wyjaśniłem mu w kilku zdaniach, o co mi dokładnie chodzi. Baron d’Epinay odpowiedział mi, że moja prośba jest ze względu na jego przyjaźń z Lucjanem Debrayem jak najbardziej możliwa do spełnienia, po czym powiedział, że jeśli chcę na jutro odbyć rozmowę z Benedettem, to musimy się spieszyć.
- Im szybciej porozmawiamy z ministrem Debrayem, a on ze swoim kolegą z ministerstwa sprawiedliwości, to będzie większa pewność, że pan osiągnie to, czego pan chce.
- Tylko gdzie teraz może być pan Debray?
- Na pewno tam, gdzie wszyscy ministrowie teraz. Na balu w ambasadzie angielskiej. Jedźmy więc tam czym prędzej.
Jego entuzjazm był wielki, ale jednak mnie się on nie do końca udzielił. Miałem poważne wątpliwości co do skuteczności tego planu, dlatego też musiałem je wyrazić.
- Ale czy nas tam wpuszczą? W końcu nie jesteśmy chyba zaproszeni.
Franz d’Epinay zaśmiał się jednak przy tym wesoło.
- To bynajmniej nie jest żadna trudność, mój przyjacielu – powiedział – Jeśli pójdziesz ze mną, to droga do każdego salonu stoi przed tobą otworem.
I chociaż optymizm mojego rozmówcy budził we mnie poważne wątpliwości, to jednak postanowiłem mu zaufać. Co innego zresztą mi pozostało?
***
W niecały kwadrans ja i pan d’Epinay dojechaliśmy do angielskiej ambasady. Tam zaś bal trwał sobie w najlepsze. Miałem więc poważne wątpliwości co do tego, byśmy się mogli tam dostać. Na szczęście okazało się, że naprawdę nazwisko barona d’Epinay otwiera drzwi na wszystkie salony. Ledwo więc mój towarzysz powiedział kim jest, natychmiast go wpuszczony. Ja zaś wszedłem za nim pełen obaw, że z powodu braku urzędu lub arystokratycznego tytułu mnie wyrzucą. Okazało się jednak, iż kompan barona d’Epinay jest poważany tak samo jak on sam.
"Dobra nasza", pomyślałem sobie. Oby tylko tak dalej. Teraz wystarczy tylko znaleźć Lucjana Debray i ministra sprawiedliwości, a bitwa będzie wygrana.
W tłumie gości trudno było jednak znaleźć tego jednego, konkretnego człowieka, który był celem naszych poszukiwań. Jednak Franz d’Epinay po raz kolejny okazał się być nieocenionym towarzyszem podróży. Przeszedł się ze mną kilka razy po sali, rozejrzał dookoła i już po chwili odnalazł Lucjana Debray. Wskazał mi go palcem.
- Jest tutaj! Obok tej kobiety, która mogłaby być jego matką - powiedział to z prawdziwą ironią, którą ja, mówiąc szczerze, podzielałem jak najbardziej.
- A kim jest ta damulka, jeśli wolno spytać? – zapytałem z trudem powstrzymując się od śmiechu kpiny z powodu tego, co widziałem.
- A jak ci się wydaje, mój młody przyjacielu? – odpowiedział mi pytaniem na pytanie baron d’Epinay – To żona jednego z naszych ambasadorów. Zdaje się, że pruskiego. Mężuś siedzi w Berlinie i założę się o co tylko chcesz, iż na pewno nie żyje tam w celibacie. Żona więc nie chce być gorsza od niego. A słomiana wdówka to cel w sam raz dla naszego ministra spraw wewnętrznych.
- Obawiam się, że będziemy musieli przerwać jego flirty, gdyż sprawa, której się poświęciłem, jest niecierpiąca zwłoki. Jak mówili starożytni Rzymianie periculum in mora.
- Święte słowa, przyjacielu. No cóż…. Pan minister będzie musiał popracować nawet na balu. Ale trudno. Za coś mu w końcu muszą płacić. Chodźmy.
Podeszliśmy do pana ministra i ukłoniliśmy mu się grzecznie. Lucjan Debray był wściekły, co jednak starannie próbował ukryć pod wymuszonymi dobrymi manierami. Przeprosił on damę, z którą właśnie rozmawiał i podszedł do nas.
- Czego chcesz, d’Epinay? I co tu robisz z tym dziennikarzyną?
Ten dziennikarza to oczywiście byłem ja. Nie spodobały mi się jego słowa, postanowiłem jednak zachować to dla siebie. Potrzebowałem pomocy tego człowieka i nawet, jeśli go nie lubiłem, to jednak musiałem go tolerować takim, jakim był.
- Pan minister jest jak zwykle niezwykle miły – odpowiedziałem z wymuszonym uśmiechem, choć tak naprawdę miałem ochotę wpakować mu pięść między zęby.
- Być może – rzekł z kpiną Debray – Za chwilę jednak przestanę być miły, panie Chroniqueur. Wydaje mi się bowiem, że wszystko już dzisiaj panu opowiedziałem, co panu jest do artykułu potrzebne. Czemu więc mnie pan teraz prześladuje na balu w ambasadzie? Nie wiem nic więcej o hrabi Monte Christo i nie zdołam panu w żaden sposób więcej pomóc.
Baron d’Epinay jednak przejął inicjatywę i powiedział:
- Wybacz, Lucjanie, ale jednak jesteś w stanie pomóc panu Chroniqueurowi. Z całą pewnością zdołasz mu jeszcze pomóc.
- O! A w jakiż to sposób mogę mu jeszcze pomóc? Czyżby udzielaniem kolejnego wywiadu? Może tym razem na temat mojej ciężkiej pracy?
Miałem poważne wątpliwości co do „ciężaru” jego pracy, ale jednak ten komentarz, tak jak i inne na jego temat zachowałem dla siebie. Wolałem nie obrażać człowieka, od którego zależało powodzenie mojej misji.
- Mój przyjaciel, pan Chroniqueur chce rozmawiać z człowiekiem, który jutro ma zostać ścięty na placu Greve.
- Poważnie? – zdziwił się Debray słuchając słów barona – A o kogo konkretnie chodzi?
- O człowieka nazywanego Benedetto – odpowiedziałem.
Debray poszukał głęboko w zakamarkach swojej pamięci i już po chwili wiedział o którego człowieka chodzi. Uśmiechnął się radośnie.
- Ach tak! Chodzi o tego recydywistę? No to proszę bardzo, niech sobie z nim rozmawia. Ale co mnie do tego?
Baron spojrzał na mnie, ja zaś postanowiłem wyjaśnić swoją motywację.
- Widzi pan, panie ministrze…. Chodzi o to, że ta rozmowa zależy tylko i wyłącznie od pana ministra sprawiedliwości.
- To prawda. Więc tym bardziej rozumiem, dlaczego do mnie się pan zwrócił.
- Otóż… nie znam nikogo w ministerstwie sprawiedliwości. Co za tym idzie nie mam kogo poprosić o tę przysługę.
Franz d’Epinay pokiwał głową i dodał:
- I właśnie dlatego zwracamy się do ciebie Lucjanie. Ponieważ znasz wszystkich ministrów, to na pewno możesz przekonać ministra sprawiedliwości, by uczynił to dla naszego przyjaciela. Ostatecznie przecież to tylko taki drobiazg.
- Ładny mi drobiazg, rozmawiać z kryminalistami – mruknął Debray – Ale niech i tak będzie. Porozmawiam z nim. Stoi właśnie tam. Poczekajcie chwilę, a będziecie mieli, czego chcecie.
Po czym poszedł w stronę człowieka, który (jak się domyślałem) musiał być ministrem sprawiedliwości. Porozmawiał z nim przez chwilę, wskazując przy tym na miejsce, w którym staliśmy ja i baron d’Epinay. Chyba rozmowa szła pomyślnie, gdyż pan minister sprawiedliwości natychmiast poprosił o pióro i papier, po czym skreślił kilka słów i podał papier Lucjanowi. Ten zaś ukłonił mu się i podszedł do nas.
- Proszę, przyjacielu. To dla ciebie – powiedział podając mi z uśmiechem lekkiej wyższości, jaką wyraźnie czuł nade mną, ów papier, który przed chwilą wręczył mu minister sprawiedliwości – Mam nadzieję, że przyda ci się to na coś.
- Dziękuję, panie ministrze – odpowiedziałem kłaniając się Debrayowi co chwilę – Bardzo panu dziękuję. Bardzo dziękuję.
- No dobra, dobra – mruknął Debray – Ponieważ masz już pan to, czego chciałeś, to pozwolisz pan, że wrócę do pewnej damy, która na mnie czeka.
- Ależ naturalnie, panie ministrze – rzekłem bardzo zadowolony.
- Dziękujemy, że zechciałeś poświęcić nam chwilkę – dodał baron d’Epinay – Życzymy ci miłej zabawy.
To ostatnie wypowiedział z lekką ironią. Po cichu zaśmiałem się pod nosem na dźwięk tych słów, po czym razem z baronem d’Epinay udaliśmy się do dorożki, która na nas czekała.
- Dziękuję panu, panie baronie, jeszcze raz za to, co pan dla mnie zrobił – powiedziałem radośnie – Będę mógł dalej szukać wszelkich wiadomości na temat hrabiego Monte Christo. I to wszystko dzięki panu.
- Zawsze do usług, panie Chroniqueur – odpowiedział skromnie d’Epinay.
Następnie pożegnaliśmy się, a ja wróciłem do domu.
2 lipca 1855 r.
Po śniadaniu udałem się do więzienia, w którym przebywał Benedetto. Musiałem się spieszyć, gdyż w południe miano tego nędznika ściąć i jeśli chciałem się dowiedzieć od niego czegokolwiek, musiałem go przesłuchać nim odda głowę pod nóż gilotyny. Miałem nadzieję, że mi się to uda.
Ledwo zjawiłem się pod bramą więzienia, od razu pokazałem zezwolenie na odwiedzenie więźnia o imieniu Benedetto skazanego dzisiejszego dnia na ścięcie. Strażnik uśmiechnął się do mnie swoim niezbyt przyjemnym uśmiechem, po czym dał mi ręką znak, bym poszedł za nim. Zrobiłem to, choć musiałem przyznać, iż przechodziły mnie ciarki, kiedy mijałem cele, zza drzwi których dobiegały jęki więźniów niczym z piekła Dantego. W końcu jednak dotarliśmy do miejsca przeznaczenia i strażnik otworzył mi drzwi, po czym wpuścił mnie do środka.
- Tylko nie zamarudźcie tam za długo, panie dziennikarzu – powiedział swoich ochrypłym głosem strażnik – Ten pan jest dzisiaj w południe umówiony… na spotkanie z katem! Nie może się spóźnić!
Po czym wybuchnął diabelskim śmiechem i zostawił nas samych zamykając za sobą drzwi.
Spojrzałem na więźnia, który widocznie był poszukiwanym przeze mnie Benedettem. Nie wiedziałem jednak, jak mogę w odpowiedni sposób zacząć z nim rozmowę, by przekonać go jakoś do siebie. Zapytałem więc:
- On zawsze ma taki?
Miałem oczywiście na myśli strażnika.
Benedetto spojrzał na mnie obojętnym wzrokiem, po czym równie obojętnie odpowiedział:
- Nie! Dzisiaj wyjątkowo tryska humorem.
Ale jednak zaczął się lekko uśmiechać, co wziąłem za dobrą monetę.
"Dobra nasza", pomyślałem sobie. "Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Idź dalej, Jean. Nie przerywaj szturmu".
- Panie Benedetto… nie interesuje pana, w jakiej sprawie tu przyszedłem?
Benedetto usiadł na swojej pryczy i dopiero teraz mogłem mu się dobrze przyjrzeć. Był to człowiek dobiegający powoli czterdziestego roku życia, ale jednak niewyglądający wcale staro. Co prawda zarost i długie włosy spowodowane miesięcznym pobytem w więzieniu nie działały na niego najlepiej, ale jednak i tak trzymał się lepiej niż ktokolwiek inny na jego miejscu. Prawdopodobnie dlatego, że dyszał on nienawiścią do całego świata, a nienawiść to ponoć najlepsza motywacja na całym świecie. Dodaje sił i sprawia, że nie chcemy umierać, póki nie ukarzemy tych, którzy (w naszym mniemaniu, rzecz jasna) uczynili nam krzywdę. Widać było jednak, że jest on synem pani Danglars. Miał jej oczy oraz wywierał na mnie podobne wrażenie, co ona sama. Czyli mieszaninę współczucia i niechęci.
- Niech zgadnę. Na księdza mi pan nie wygląda, więc zakładam, że jest pan pewnie dziennikarzem.
Podziwiałem jego przenikliwość. Widocznie to, że zawsze musiał sobie sam radzić na świecie, uczyniło go bardzo sprytnym i bystrym.
- Ma pan rację, to prawda – odpowiedziałem – Jestem dziennikarzem i nazywam się Jean Chroniqueur.
Benedetto zaśmiał się z kpiną w głosie.
- Chroniqueuer? Jeśli dobrze znam język francuski, to słowo znaczy „Kronikarz”.
- Dobrze pan zna francuski – pochwaliłem go.
- A pan sobie wybrał bardzo głupi pseudonim literacki. Kronikarz… też mi pomysł... Pisze pan kroniki czy co?
- Kroniki towarzyskie, ale to tylko czasami. Głównie zajmuję się sprawami sensacyjnymi.
- I z tego względu zainteresował się pan moimi losami?
- Nie tylko dlatego, panie Benedetto.
Benedetto ponownie zaśmiał się z kpiną.
- Panem to ja przestałem być z chwilą, gdy mnie wsadzono do paki. Teraz jestem jedynie „ty”. Ale mniejsza z tym. Mam panu opowiedzieć moje życie? Wolno wiedzieć dlaczego?
Postanowiłem grać z nim w otwarte karty. Powiedziałem więc prawdę:
- Zbieram informacje o hrabim Monte Christo.
Benedetto popatrzył na mnie wzrokiem, którego nie umiałem nazwać. Po czym rzekł:
- Hrabia Monte Christo. Tak… doskonale znam tego pana. Prawdę mówiąc, to jemu zawdzięczam moją obecną sytuację. Chociaż nie… gwoli ścisłości zawdzięczam ją samemu sobie, gdyż ten człowiek chciał mi pomóc, podczas gdy ja chciałem uczynić mu jedynie samo zło. Dał mi szansę, lecz ja ją zmarnowałem. Jeśli kogoś mogę winić o to, że za dwie godziny nie będę żył, to tylko siebie samego. Niech pan to sobie dobrze zapamięta, panie Chroniqueur. Niech pan nigdy nie obwinia innych o swoje nieszczęścia. Niech pan zawsze widzi winnego w swojej własnej osobie.
Usiadł wygodniej na pryczy i pokazał mi wielkopańskim gestem miejsce na pryczy naprzeciwko. Spełniłem jego życzenie sadowiąc się na niej, po czym zapytałem, czy zechce uczynić mi ten zaszczyt i opowiedzieć o hrabim Monte Christo. On jednak ponownie obdarzył mnie ironicznym uśmieszkiem, a następnie odpowiedział:
- Jest pan ciekaw moich kolei losu jedynie dlatego, że wielką w nich rolę odegrał ten tzw. hrabia? Muszę przyznać, że to niezwykle szlachetne z pana strony. I bardzo altruistyczne. Naprawdę.
Po czym wybuchnął ironicznym śmiechem, który trwał kilkanaście sekund. W końcu jednak uspokoił się i powiedział:
- Cóż… skoro on tak pana ciekawi, podzielę się z panem swoją wiedzą. Szkoda bowiem marnować czasu, którego zresztą nie mamy zbyt dużo. Z góry zaś przepraszam za jakość mego opowiadania i braki w jego stylu. Nie jestem najlepszym narratorem.
Radośnie wyjąłem dziennik oraz ołówek, po czym zacząłem notować to, co on mówił.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Nie 1:36, 26 Sty 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 17:13, 16 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Czyli miałam rację, ministrowie trzymają się razem
Przyznaję, że jestem zaskoczona (na plus) tym, że Benedetto niejako "przejrzał na oczy". Ludzie, którzy obwiniając świat, rzadko są w stanie zauważyć, a już tym bardziej przyznać, że wina jest po ich stronie. Na pewno poprawi to jakość jego opowiadania na korzyść obiektywizmu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 2:29, 18 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XII
Opowieść Benedetta
Urodziłem się w nocy z 27 na 28 września 1817 roku, w miejscowości Auteuil pod Paryżem. Moim ojcem był nieżyjący już prokurator Gerard de Villefort, matką zaś Herminia de Nargonne. Zostałem spłodzony w chwili, kiedy mój tatuś był już wdowcem, a mama wciąż mężatką, choć można było ją śmiało nazwać słomianą wdówką. Korzystała bowiem z okazji, gdy jej mąż przebywał daleko od domu i wpuszczała mego tatusia do siebie, wiadomo w jakim celu. Ich romans pozostawał w ukryciu, gdyż dom w Auteuil, gdzie odbywały się ich schadzki, należał do rodziców nieżyjącej już żony mego ojca, a który to dom oddali mu oni pod opiekę. Służby tam było mało lub nawet wcale. Mieli więc pełną swobodę. Nie myśleli jednak o konsekwencjach tego romansu, co oczywiście musiało się skończyć tak, jak się skończyło.
Oczywiście wieść o ciąży mojej matki nie była dla mego ojca przyjemna. Powiem nawet więcej – ledwo usłyszał, że spodziewa się ona dziecka, wpadł w szał. Wiedział doskonale, że takie dziecko może poważnie zaszkodzić jego urzędniczej karierze. A tę cenił on sobie najbardziej, na równi ze swoim dobrym imieniem. Co za tym idzie jeśli miał na sumieniu jakąś plamę musiał ją czym prędzej zmazać. Nawet krwią, jeśli będzie trzeba. W końcu co to znaczy zabić człowieka dla kogoś, kto przyczynia się miesięcznie do wielu wyroków śmierci? Zaplanował więc pozbycie się dowodów swego romansu gdy tylko to będzie możliwe.
Ojciec mój oczywiście nie mógł zdradzić się ze swoimi planami wobec mnie. Dlatego też skutecznie udawał przed moją matką troskliwość i czułość, jaką należy okazywać kobiecie w odmiennym stanie. Troszczył się o nią najlepiej jak tylko mógł. Opiekował się i dbał o nią, cały czas jednak czekając chwili, kiedy przyjdę na świat. Miał już bowiem gotowy plan działania. Kiedy się więc urodziłem, tatuś mój wziął mnie szybko na ręce i stwierdził, że muszę być martwy, bo nie oddycham. Poszło mu to tym łatwiej, że nie było wtedy w domu żadnej służby. Rodzice bowiem nie mogli sobie pozwolić na to, aby ktokolwiek znał ich sekret. Poród odbył się w ścisłej tajemnicy, bez pomocy kogokolwiek, zwłaszcza akuszerki. Chociaż… ponoć towarzyszyła mojej matce stara i wierna służąca, ale co do tego nie mam pewności.
Tak czy inaczej mojemu ojcu łatwo przyszło wmówić mojej matce, że urodziłem się martwy, a więc co za tym idzie, lepiej mnie szybko zakopać i zatuszować całą sprawę. Matka uwierzyła mu, choć było to dla niej niezwykle bolesne. Przystała na jego pomysł zakopania mnie w ogródku domu, w którym przyszedłem na świat. Owinęła mnie jedynie w pieluszki z monogramem H.N. i oddała mojemu ojcu. On zaś wsadził mnie do skrzynki, którą następnie zakopał w ogrodzie. Mylił się jednak sądząc, że ma mnie z głowy. Traf bowiem chciał, że mój tatuś naraził się pewnego Korsykaninowi o nazwisku Giovanni Bertuccio. Ojciec nie zgodził się bowiem szukać zabójców jego brata, wyśmiewając całkowicie jego problem. Bertuccio przysiągł mu więc vendettę i teraz przyszedł ją dotrzymać. Rzucił się na mego ojca z nożem i dźgnął go nim kilka razy, po czym wykopał skrzynkę ze mną i zabrał ją ze sobą. Myślał, że są tam jakieś wielkie skarby, lecz znalazł mnie wciąż żyjącego. Pewnie był zawiedziony, ale mimo to szybko mnie reanimował i zacząłem oddychać. Nie wiedząc co ma ze mną zrobić, odstawił mnie do sierocińca, zabierając ze sobą jedynie połowę mej pieluszki. Kilka dni później wdowa po jego bracie, której opowiedział całą historię, przyszła do sierocińca z połową owej pieluszki i poprosiła o oddanie mnie, podając się za moją matkę. Uwierzyli jej i oddali mnie.
Dobra ta kobiecina zabrała mnie do siebie i zaopiekowała się mną jak rodzonym dzieckiem. Dbała o mnie, wychowywała w miłości i dobrobycie. Niestety rozpieściła mnie zbyt mocno, a w dodatku charakter mego tatusia odezwał się z całą mocą i nie okazałem najmniejszej wdzięczności mojej przybranej matce ani tym bardziej Bertucciowi, który stał się mym przybranym ojcem. Byłem podły, arogancki i bezczelnie pewny siebie. Zawsze dostawałem to, czego chciałem. A czego nie dostałem, ukradłem. Pamiętam swego czasu, jak ukradłem pieniądze mej przybranej matce, żeby kupić sobie małpkę. A kiedy Bertuccio zmył mi za to głowę, zwróciłem mu niezbyt grzecznie uwagę, że powinien pilnować własnego nosa, zważywszy na fakt, iż nie jest moim ojcem i nie ma prawa mi rozkazywać. Zapyta pan, skąd wiedziałem, iż nie jest on moim ojcem? Nie wiem. Właściwie to chyba zawsze wiedziałem. To było takie dziwaczne przeczucie, które mówi nam co i jak. Zna pan to uczucie, prawda?
Bertuccio przez cały ten czas zajmował się przemytem. Chciał mnie wciągnąć do swojej branży. Ostatecznie wtedy bym pracował. Nielegalnie, bo nielegalnie, ale przynajmniej pracował. Ja jednak wolałem pasożytować na nim i jego kochanej bratowej. Więc on pojechał na robotę, a ja tymczasem siedziałem sobie spokojnie w domku i spędzałem czas na błogim nieróbstwie. Wciąż jednak potrzebowałem pieniędzy na moje zachcianki. A moja przybrana matka, nabuntowana przez Bertuccia, nie chciała mi nimi więcej służyć. Wówczas zebrałem kilku moich kolegów i wpadliśmy do domu mojej mamusi. Przywiązaliśmy ją do krzesła i zaczęliśmy torturować. Ona nie puściła pary z ust, więc jeden z moich kolegów użył jako argumentu podpalonego polana. Negocjacje się nieco przeciągnęły i moja przybrana matka wraz z całym domem zaczęła się palić. My oczywiście wzięliśmy nogi za pas i uciekliśmy. Nie pamiętam, czy ostatecznie wzięliśmy te pieniądze czy też nie. Wiem jednak, że biedna kobiecina nie przeżyła tego piekła, które jej zgotowaliśmy.
Miałem wtedy około dwunastu lat i pierwsze morderstwo na koncie. Wszedłem wówczas na szlachetną drogę przestępstwa, która wreszcie zaprowadziła mnie tam, gdzie moje miejsce, czyli na galery. Trafiłem tam jakieś cztery lata po tym wydarzeniu za włamanie do willi jakiegoś polityka. Nie pamiętam już, kto to był, ale musiała to być gruba ryba, bo zajęto się tym szybko i sprawnie. Byłem już wówczas profesjonalnym złodziejem i fałszerzem, a czasami również i zabójcą. Żadnego z tych czynów mi jednak nie udowodniono i pewnie dlatego dostałem jedynie pięć lat galer za włamanie. Gdyby udowodniono mi pozostałe winy dostałbym czapę lub w najlepszym przypadku dożywocie. A tak miałem szczęście i trafiłem jedynie na pięć lat do Tulonu, najcięższego więzienia w całej Francji. Siedziałem w nim skuty łańcuchem z niejakim Kacprem Caderoussem, byłym karczmarzem, który siedział za zabójstwo z premedytacją pewnego bankiera. Podobno poszło o jakiś diament czy coś... a zresztą niewiele mnie to obchodziło. Chcąc nie chcąc obaj zostaliśmy kompanami, choć prawdę mówiąc nie darzyliśmy się nawzajem sympatią.
Minęło prawie pięć lat od mego uwięzienia i wszystko wyglądało na to, że po odsiedzeniu wyroku wyjdę na wolność, ale z piętnem zbrodniarza na czole i żółtym paszportem w kieszeni. A co to w naszym kraju dla człowieka oznacza, nie muszę panu chyba tłumaczyć. Więźniowie wypuszczeni na wolność mają o wiele gorsze życie niż ci, który sami skrócili sobie swój wyrok. Pewnie dlatego wielu z nas tak często ucieka. Nie każdemu się jednak udaje. Ale mnie się udało, o czym zaraz się pan dowie.
W roku 1838, gdy zostało mi do odsiedzenia jeszcze kilka miesięcy, zwrócił na mnie uwagę jakiś Anglik, niejaki lord de Wilmore. Zwiedzał on twierdzę więzienną, w której byłem uwięziony. Uznał, iż mam w sobie wielki potencjał i potajemnie przysłał mi pilnik ukryty w chlebie. Stary numer, ale jak widać, wciąż skuteczny. Rozciąłem nim łańcuch swój i Caderousse’a, po czym oboje uciekliśmy. Prawdę mówiąc nie chciałem zabierać ze sobą tego draba, ale ten zmusił mnie, bym pozwolił mu uciec ze sobą grożąc, że w przeciwnym wypadku podniesie alarm. Nie miałem wyboru i zgodziłem się. Po ucieczce ja spotkałem się z lordem, a Kacper poszedł swoją drogą. W rozmowie ze mną lord stwierdził, iż jestem synem włoskiego zubożałego arystokraty, majora Bartolomeo Cavalcanti i mam na imię Andrea. Przysłał mnie więc do swego znajomego, hrabiego Monte Christo, by ten pomógł mi znaleźć mego rzekomego ojca. Przybyłem więc do Paryża z listem polecającym do niego. Hrabia przyjął mnie godnie i przedstawił memu rzekomemu ojcu, którego przysłał mu niejaki ksiądz Busoni. Major i ja szybko zorientowaliśmy się, że całe spotkanie to jedna wielka mistyfikacja przygotowana specjalnie dla nas. Nie mieliśmy pojęcia, jakiemu celu ona służyła, ale była opłacalna i tylko to się liczyło. Nie zadawaliśmy więc zbędnych pytań. Hrabia Monte Christo powiedział mi, że major będzie przeze mnie wypłacał mi comiesięczną rentę, żebym miał za co żyć w Paryżu. Hrabia również zobowiązał się do wprowadzenia mnie na paryskie salony. Taki układ jak najbardziej mi pasował, więc przystałem na niego.
Moja promocja odbyła się w domu hrabiego Monte Christo w Auteuil. Był to ten sam dom, w którym przyszedłem na świat. Traf chciał, że na przyjęciu wśród gości byli również mój ojciec i matka. Oczywiście wtedy nie miałem o tym pojęcia. Przyjęcie było wspaniałe, hrabia zaś opowiedział wszystkim zmyśloną przez siebie historyjkę, w której to rzekomo znalazł w ogrodzie skrzynkę ze szkieletem noworodka, znaczy się mnie. Moja mamusia przerażona pobladła jak trup, a tatuś przeraził się jeszcze bardziej. Mnie jednak też nie było do śmiechu. Gdy wracałem z przyjęcia do swego powozu, okazało się, że ktoś już bezceremonialnie wpakował się do niego i żądał rozmowy ze mną. Tym kimś był Kacper Caderousse. Okazało się, iż dowiedział się o mym obecnym powodzeniu i zażądał swojej doli od mej comiesięcznej renty. Zagroził mi donosem na policję, jeśli nie spełnię jego żądań. Wściekły dałem mu wyznaczoną przez niego sumę i obiecałem płacić tyle samo co miesiąc. Caderousse wziął pieniądze i poszedł sobie, a ja miałem spokój. Przynajmniej na razie.
Hrabia Monte Christo tymczasem zaczął mnie przedstawiać samym znakomitym osobistościom. Wśród nich był baron Danglars, który chciał wydać córeczkę Eugenię bogato za mąż. A tak się złożyło, że ja byłem najbogatszą partią w okolicy, więc szybko zostałem jej narzeczonym. W międzyczasie zacząłem się interesować osobą hrabiego Monte Christa. W końcu opłacał on jakiegoś oszusta, by udawał mego ojca. Zacząłem sobie zadawać pytanie, po co to wszystko? Zacząłem podejrzewać, że to on jest moim ojcem, a wszystkie czynności hrabiego względem mnie tylko zdawały się to potwierdzać. Nieoficjalnie Monte Christo nawet zasugerował, że będę jego spadkobiercą. Tym bardziej więc uwierzyłem w swoją teorię.
Jednakże znowu w moim życiu zjawił się Caderousse. Po upływie miesiąca miał on otrzymać swoją dolę od mojej comiesięcznej renty. O dziwo jednak nie przyjął pieniędzy przeznaczonych dla niego i wezwał mnie do siebie. Mieszkał w jakieś obskurnej oberży. Kiedy się zjawiłem zaprosił mnie na rozmowę i wyjaśnił, o co mu chodzi. Chciał więcej pieniędzy, aby mieć możliwość wynajęcia sobie służącej. Dowiedział się o mym protektorze i wpadł na pomysł obrabowania jego domu. Poparłem ten plan sugerując, że Monte Christo jest moim ojcem, a więc jeśli on go zabije, to ja odziedziczę po nim spadek. Narysowałem mu więc plan domu hrabiego, a potajemnie napisałem do Monte Christa list z ostrzeżeniem o napadzie. Monte Christo więc się przygotował i zaczekał na tego drania. Zaś Caderousse i ja w nocy poszliśmy pod jego dom. Caderousse wszedł do środka, a ja stałem na czatach. Myślałem, że może przy odrobinie szczęście pozbędę się obu moich problemów na raz. W końcu niewiele wystarczyło, by obaj ludzie, z których jeden mnie szantażował, a drugi stał na mej drodze do majątku zabili się nawzajem. Niestety wszystko poszło nie tak. Ten idiota Monte Christo puścił Kacperka wolno. Zrozumiałem, że muszę wziąć sprawy w swoje ręce i kiedy tylko to bydlę szantażujące mnie przelazło z powrotem przez mur na moją stronę, zadźgałem go i uciekłem.
Wkrótce potem miały się odbyć moje zaręczyny z panną Eugenią Danglars. Niestety podczas nich Monte Christo opowiedział o śmierci Caderousse’a pod swoim domem i o tym, że ten bydlak wskazał mnie jako swego mordercę. Do tego jeszcze samą uroczystość przerwało pojawienie się żandarmów z nakazem mojego aresztowania. Przerażony nie czekając na dalszy rozwój wypadków uciekłem. Schowałem się w przydrożnej oberży, ale niestety zjawili się tam żandarmi. Zacząłem uciekać, a oni mnie ścigali. Uciekłem wówczas na dach, ale i tam mnie wypatrzyli. Musiałem wejść do środka przez jeden z kominów i schronić się w jakimś pokoju, by mnie nie znaleźli. Wybrałem jedyny kominek, w którym się nie dymiło (nie muszę chyba dodawać, iż nie pisała mi się śmierć w formie zwęglenia moich szacownych członków). Wskoczyłem do kominka, lecz miałem pecha. Wpadłem przez niego do jednego z pokoi, a w nim zaś w najlepsze spędzały czas na miłosnych igraszkach albo Pan Bóg raczy wiedzieć na czym, dwie panienki. Jedną z nich była moja niedoszła żona, która uciekła z domu tego samego dnia, gdy moja tożsamość przestała być tajemnicą. Eugenia i jej koleżanka narobiły takiego wrzasku, że żandarmi od razu wiedzieli, gdzie mnie szukać. Nim się spostrzegłem, byłem już skuty i wsadzony do karetki więziennej.
Trafiłem do więzienia. Tam współwięźniowie kpili sobie ze mnie, kiedy im opowiedziałem o moim potężnym protektorze, hrabim Monte Christo. Nawet chcieli mi spuścić manto za to moje wywyższanie się, ale darowali to sobie, kiedy przyszedł mnie odwiedzić w imieniu hrabiego Bertuccio. Zapowiedział mi, że zna możliwość ocalenia mnie od gilotyny – wystarczyło tylko, abym ośmieszył prokuratora, który prowadzi mą sprawę, a zostanie ona odłożona na późniejszy termin. Da mi to czas na ucieczkę. Następnego dnia przyszedł znowu razem z papierami mówiącymi o mym pochodzeniu. Przeczytałem je dokładnie i nauczyłem się ich treści na pamięć. Dowiedziałem się z nich, że pan de Villefort to mój ojciec. Tożsamość mojej matki była jednak dla mnie nieznana. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że jest nią pani Danglars. Co za tym idzie, Eugenia była moją siostrą. Nieomal dodałem do moich, licznych już zresztą zbrodni, akt kazirodztwa. Niesamowite, nie uważa pan?
Poznawszy więc historię mojego tatusia i dowiedziawszy się, jak chciał mnie zabić, gdy byłem niemowlęciem, nie miałem już najmniejszych skrupułów, żeby go zniszczyć. Na procesie byłem pewny siebie i spokojny. Na pytania sądu odpowiadałem uczciwie, zachowując jednak swoje imię i nazwisko na koniec. Sąd zadawał mi liczne pytania, a gdy zapytali o me nazwisko, przyznałem uczciwie, że go nie mam, ale znam nazwisko mego ojca – to Gerard de Villefort, prokurator królewski. Ujawniłem również całą historię moich narodzin. Mój kochany tatuś nawet nie protestował, kiedy to mówiłem. Wygrażał mi jedynie pięścią stojąc blady jak trup. A gdy zapytano go, czy mówię prawdę, odpowiedział, że tak. Proces oczywiście odłożono. Zgodnie z obietnicą hrabia ułatwił mi ucieczkę, jednakże rok później wpadłem znowu próbując obrabować na ulicy w biały dzień człowieka, który okazał się być komisarzem policji. Miałem pecha. Zaprowadził mnie on na komisariat, a tam rozpoznali mnie jako Benedetta i wsadzili ponownie do więzienia. Dowiedziałem się tam, że jeszcze tego samego dnia, kiedy wyznałem przed sądem prawdę o mym pochodzeniu, mój ojciec postradał zmysły i został zamknięty w szpitalu dla wariatów. Ze względu na jego zły stan zdrowia pozwolono mi go odwiedzać i opiekować się nim. Rzecz jasna, pod strażą.
Opiekowanie się moim ojcem początkowo mi się nie podobało. Potem jednak obaj zdołaliśmy się ze sobą zaprzyjaźnić. Ojciec opowiedział mi o tym, jak tego samego dnia, kiedy miał miejsce ten fatalny dla niego mój proces, jego żona – podła trucicielka – zamordowała ich synka, a potem samą siebie. Kilka dni wcześniej otruła zaś jego córkę, Walentynę. Nic dziwnego, że mój ojciec zwariował. Po czymś takim szaleństwo było już tylko formalnością. Zacząłem mu współczuć i starałem się umilić mu jakoś ostatnie dni, jakie przed nim zostały. Co ciekawe, mój ojciec uważał, że za jego rodzinną tragedię odpowiada hrabia Monte Christo. Na łożu śmierci całkowicie odzyskał zmysły i wymógł na mnie przysięgę, że pomszczę się za niego na hrabim Monte Christo. Przysięga ta stała się celem mego życia.
Po śmierci mego ojca mój proces ruszył pełną parą. Wyrok był pewny – gilotyna. Matka jednak potajemnie przysłała mi do celi dwadzieścia tysięcy franków, abym miał za co sfinansować ucieczkę. Oferując część tych pieniędzy strażnikowi przekonałem go, by mnie puścił w swoim mundurze, po czym zabiłem go i poszedłem na gród rodziny de Villefort i de Saint-Meran. Podając się za lorda de Wilmore wszedłem do środka i odciąłem trupowi mego ojca prawą dłoń. Używałem jej odtąd jako talizmanu. Martwa ręka prowadziła mnie prostą drogą do hrabiego Monte Christo, którego poprzysiągłem zniszczyć.
Szybko załatwiłem sobie w portowej tawernie wyjazd statkiem do Rzymu. Stamtąd zaś planowałem kolejny krok, choć wciąż nie wiedziałem, jakby on mógł dokładnie wyglądać. W Rzymie zamieszkałem w hotelu, gdzie spotkałem mojego starego znajomego, barona Danglarsa, obecnie pracującego w tym hotelu jako portier. Danglars rozpoznał mnie, ale jednak po krótkiej rozmowie obaj postanowiliśmy wspólnie pracować. W tym samym hotelu zatrzymała się moja matka. Notabene wtedy jednak jeszcze nie wiedziałem, że ona nią jest. Jednak jej obecność mnie nieco zaniepokoiła i kazałem Danglarsowi ją szpiegować. Dowiedziałem się od niego, że planuje ona porwanie swojej córki, która rozpoczęła poniżającą w jej mniemaniu karierę artystyczną. Jako, iż poczułem wielkie przywiązanie emocjonalne do panny Eugenii, nie dopuściłem do tego. Napisałem list do pani Danglars podając się w nim za hrabiego Monte Christo. Jako taki zagroziłem jej poważnymi konsekwencjami, jeśli ośmieli się ona porwać swoja córkę. Babsko struchlało i zaniechało swego planu. Ja zaś przy najbliższej okazji wpadłem do jej pokoju z bronią w ręku i odebrałem jej wszystkie pieniądze, jakie miała przy sobie. Gdy ze łzami w oczach wyznała mi, iż to ona umożliwiła mi ucieczkę z więzienia, łaskawie zostawiłem jej owe dwadzieścia tysięcy franków, jakie mi przysłała oraz wprowadziłem do pokoju jej męża, aby się pogodzili i zaczęli żyć razem. Tak się jednak nie stało. Niewiele mnie to jednak obchodziło, gdyż w międzyczasie los zaczął się do mnie uśmiechać.
Okazało się bowiem, że dyrektor hotelu, w którym się zatrzymałem, współpracuje potajemnie z bandą słynnego rozbójnika Luigiego Vampy. Dyrektor znał mnie jako sekretarza hrabiego Monte Christo. Powiadomił więc o mej obecności bandytów, którzy, jak się okazało, mieli z hrabią jakieś konszachty. Jeden z nich, Peppino zwany Rocca Priori odwiedził mnie i chciał się upewnić, czy jestem tym, za kogo się podaję. Szybko rozpoznał we mnie oszusta, ale grając na jego uczuciach religijnych wmówiłem mu, iż hrabia sprofanował ciało Villeforta obcinając mu prawą dłoń, którą ja potem wykradłem i używam obecnie jako talizmanu. Chyba mi uwierzył, gdyż umożliwił mi spotkanie z Vampą. Ten jednak nie był taki łatwowierny i chciał mnie wykończyć. Ja jednak byłem sprytniejszy i wmówiłem jego ludziom, że Vampa chce za cenę własnego życia i wolności sprzedać całą swoją bandę policji. Ci naiwni idioci uwierzyli we wszystko, co im powiedziałem i sami wydali Vampę żandarmom. Ja zaś stanąłem na ich czele i wraz z nimi ruszyłem w pościg za hrabią Monte Christo statkiem skradzionym w porcie. Naszym sternikiem został Danglars, który również dyszał żądzą zemsty na hrabim za to, iż ten przyczynił się do jego bankructwa.
Los jednak szybko odwrócił od nas swoją twarz. Na morzu wybuchła burza i nasz okręt poszedł na dno z prawie całą załogą. Przeżyłem jedynie ja i Peppino. Udało się nam dwojgu w ostatniej chwili wskoczyć do szalupy i uciec z miejsca katastrofy. Cała banda Vampy zapłaciła za zdradę swego herszta śmiercią. Danglars zaś (choć sądziłem, że jest inaczej), przeżył trzymając się złamanej belki i dopłynął do brzegów Francji. Ja i Peppino dotarliśmy zaś szalupą do Marsylii. Po drodze nasza dwójka ocaliła od utonięcia Alberta de Morcerf, którego okręt również zatonął. Albert zaś zabrał nas do domu swej matki zajmującej się obecnie handlem rybami. Oboje nie wiedzieli kim jestem ja i Peppino ani jaki cel nas prowadzi. My zaś ostrożnie przemilczeliśmy go przed nimi. I słusznie zrobiliśmy, gdyż okazało się, że Albert i jego matka żywią do hrabiego wielką przyjaźń. Gdyby więc dowiedzieli się, co planujemy uczynić, zrobiliby wszystko, aby nas powstrzymać. Ja i Peppino milczeliśmy więc i przy najbliższej okazji odpłynęliśmy do Wenecji. Tam zaś zebraliśmy bandę największych zabijaków w okolicy i czekaliśmy. Mieliśmy nadzieję, iż hrabia zjawi się wkrótce w tym mieście, gdyż mieszkał w nim jego dobry znajomy, pewien doża o nazwisku, którego niestety nie pomnę. Nasze nadzieje szybko się spełniły, gdyż hrabia z żoną i ich malutkim dzieckiem przybyli do Wenecji na bal u wyżej wspomnianego doży. Ja zaś miałem już plan działania. Najpierw zjawiłem się na balu pod maską i straszyłem hrabiego przypominając mu o rodzinie de Villefort. Nieco później podstawiony przeze mnie człowiek podając się za Cygana wróżył ich dziecku z dłoni i przepowiedział mu straszną przyszłość, której jednak można było rzekomo uniknąć biorąc udział w tzw. uczcie biedaków. Podczas tej uroczystości każdy z biedaków powinien wziąć dziecko na ręce i ucałować je w czoło. Miało to odciągnąć od niego wszelkie zło tego świata. Na tę uroczystość miałem zaś zaplanowaną niesamowitą atrakcję.
Początkowo miałem zamiar sprawić, by dziecko pocałował jakiś człowiek chory na trąd lub inną chorobę. Szybko jednak zmieniłem zdanie, gdyż hrabia jako człowiek bogaty i mający wielką wiedzę łatwo mógł znaleźć lekarstwo na wszelkie choroby. Postanowiłem więc podczas tej tzw. ceremonii porwać dziecko i zmusić za jego pomocą hrabiego do zrobienia tego, czego zechcę. Plan zadziałał, a dziecko szybko znalazło się w moich rękach. Powierzyłem je Peppinowi, któremu najbardziej z moich ludzi ufałem. Później się okazało, że był to poważny błąd. Ale o tym potem.
Hrabia dostał ode mnie wiadomość, że jeśli chce odzyskać swego dzieciaka, musi zjawić się na wyspie Monte Christo sam jeden i oddać się w moje ręce. Hrabia uczynił to. Ja zaś miałem go w ręku i mogłem z nim zrobić co tylko zechcę. I zrobiłem. Oznajmiłem mu, dlaczego oraz w czyim imieniu się na nim mszczę. Wyznałem mu również, że nigdy nie ujrzy swego dziecka, a w dodatku moi ludzie teraz porwali jego ukochaną żonkę. Na dowód, że mówię prawdę, przyprowadzili ją do groty, w której rozmawialiśmy. Radości mej nie było końca. Miałem moich wrogów na swojej łasce. Zamierzałem teraz zostawić ich w grocie i wysadzić w powietrze wejście do niej, by zmarli z głodu i pragnienia. Wówczas jednak stało się coś, czego się nie spodziewałem. Hrabia bowiem okazał się nie być wcale takim głupcem, za jakiego go brałem. Zwerbował na swoją stronę włoskich przemytników, którzy w trakcie, gdy my toczyliśmy rozmowę w jaskini, otoczyli po cichu Monte Christo i w błyskawicznej walce wybili wszystkich moich ludzi. Zostałem sam na łasce hrabiego. Ale wciąż to ja miałem w ręku najwyższą kartę – życie ich wszystkich. Widząc, co się dzieje, podpaliłem lont miny, jaką założyłem w grocie i uciekłem. Wybuch zgodnie z moimi przewidywaniami zawalił wejście do jaskini i moi wrogowie zostali pogrzebani żywcem. Tak przynajmniej wtedy sądziłem.
Wróciłem do mojej kryjówki, w której czekał na mnie Peppino. Miał on pilnować dziecka hrabiego Monte Christo, podczas gdy ja rozprawiałem się z jego tatusiem. Dla tego małego potworka przygotowałem bowiem coś specjalnego. Jednakże i z tego planu musiałem zrezygnować, gdyż zastałem Peppina poturbowanego i związanego, zaś cały dom zdemolowany. Okazało się, że pod moją nieobecność ludzie hrabiego wpadli tutaj, pobili mego człowieka i odzyskali dziecko. Byłem wściekły, ale cóż mogłem zrobić? Uznałem, że moja zemsta i tak się dokonała – hrabia Monte Christo nie żyje, jego żona i wierni mu przemytnicy także. Wszyscy zostali pogrzebani żywcem w zasypanej grocie na wyspie Monte Christo. Mogłem więc spokojnie wrócić do Francji i odłożyć na miejsce martwą rękę, która już do niczego nie była mi potrzebna. Udałem się więc z Peppinem do Paryża, a stamtąd do grobowca rodu de Villefort i de Saint-Meran. Zostawiłem Peppina na zewnątrz, sam zaś wszedłem do środka i odłożyłem do trumny mego ojca jego prawą dłoń. Gdy chciałem wyjść usłyszałem demoniczny śmiech i grobowiec nagle został zamknięty. Dobijałem się i próbowałem wołać na pomoc Peppina, on jednak zniknął. Znalazłem się w pułapce. Godzinę później wyciągnęli mnie stamtąd żandarmi, których ktoś powiadomił o mojej obecności w Paryżu. Wsadzono mnie do więzienia, gdzie miałem mnóstwo czasu na rozmyślania. Wiedziałem, że zostałem zdradzony, ale przez kogo? Przez Peppina? Prawdopodobnie tak. Nie wiedziałem jednak, po co on to zrobił. Szybko jednak poznałem odpowiedź na to pytanie.
W celi odwiedził mnie ksiądz Busoni, by udzielić mi ostatniego namaszczenia. Nie miałem najmniejszej ochoty się spowiadać, dlatego chciałem wyrzucić tego głupiego klechę za drzwi. Zmieniłem jednak zdanie, kiedy Busoni zdjął perukę oraz sztuczny nos i okazało się, że jest nim sam hrabia Monte Christo we własnej osobie. Byłem w szoku. Hrabia Monte Christo. Ten sam hrabia Monte Christo, którego ja pogrzebałem żywcem na tej jego przeklętej wyspie stał teraz przede mną i uśmiechał się szyderczo. Wyznał mi również, w jaki sposób zdołał mnie pokonać. Okazało się, że zdradził mnie Peppino, ale jego zdrada była większa, niż się spodziewałem. Od samego początku stanął po mojej stronie jedynie po to, aby w odpowiednim momencie uniemożliwić mi zemstę na hrabim Monte Christo. To on sprowadził swemu panu na pomoc włoskich przemytników i dobrowolnie oddał im dziecko hrabiego, które ja nierozważnie mu powierzyłem. Bym nie nabrał podejrzeń kazał się związać i zakneblować, a dom, w którym przebywał, przewrócić do góry nogami. W ten sposób był on ostatnim człowiekiem, którego mógłbym podejrzewać o zdradę. Gdy zaś przybyliśmy do Paryża i udaliśmy się na cmentarz, kazałem mu czekać na zewnątrz. Mój błąd, gdyż dał on znak pewnym dwóm grabarzom, którymi okazali się być przebrani hrabia Monte Christo i dowódca wiernie służących mu przemytników. To oni zamknęli mnie w grobowcu, a potem sprowadzili żandarmów, aby mnie aresztowali.
Hrabia powiedział mi to wszystko dodając również, że nie pogrzebałem ich wcale żywcem, albowiem wejście do groty na Monte Christo miało kilka wejść i ja bynajmniej nie znałem ich wszystkich. Kiedy ja zasypałem jedno wyjście, ci łajdacy najspokojniej w świecie wyszli sobie innym wyjściem. Moja zemsta się nie udała, a ja miałem iść na gilotynę nie spełniając przysięgi złożonej memu ojcu. Hrabia jednak oznajmił mi, iż wstawiła się za mną jego żona. Ta sama żona, którą ja chciałem razem z nim pogrzebać żywcem, a której dziecko miałem zamiar zabić w okrutny i bolesny sposób. Ta sama hrabina de Monte Christo wstawiła się za mną i ocaliła moje życie. Hrabia bowiem umożliwił mi ucieczkę z więzienia podczas jazdy na miejsce straceń. Ja zaś stałem się dłużnikiem człowieka, którego chciałem zniszczyć. Nie jestem człowiekiem wierzącym, ale jednak poczułem, że nie jestem w stanie ponownie podnieść na niego ręki. Dałem więc sobie spokój i postanowiłem rozpocząć nowe życie wolne od osoby hrabiego Monte Christo. Nim to się stało Bertuccio, który również pracował dla mego nemezis, zaprowadził mnie do kościoła świętej Agaty, gdzie przebywała niejaka siostra Herminia. Okazało się, że jest to była pani Danglars. Kobieta ta wyznała, że jest moją matką i wie już o wszystkim, co się stało. Wie, że dzięki hrabi Monte Christo moje życie zostało ocalone, a ja muszę ruszyć w świat, aby zgubić pościg francuskiej policji. Chciała mnie pożegnać i pobłogosławić przed drogą. Pozwoliłem jej na to, jednocześnie czując po raz pierwszy uczucie, które dotąd było mi zupełnie obce – wstyd. Albowiem wstydziłem się tego, że w Rzymie okradłem ją ze wszystkich pieniędzy, jakie posiadała, zostawiając jej łaskawie jedynie marne drobniaki, za które mogła jedynie wstąpić do klasztoru. Było mi głupio, że tak ją potraktowałem i miałem nadzieję, że kiedyś mi to wybaczy.
Po rozmowie z matką otrzymałem od Bertuccia sporą sumkę pieniędzy i paszport na nowe nazwisko. Mogłem więc spokojny o własne życie ruszyć w szeroki świat oraz rozpocząć uczciwe życie. Tak by się stało, gdyby nie moja zachłanność oraz brak umiejętności zrobienia czegokolwiek zgodnie z prawem. Ponownie zszedłem na złą drogę, która prostą drogą zaprowadziła mnie do tego więzienia, a za godzinę zaprowadzi mnie na łono Abrahama.
Jeśli wierzyć panu de Monte Christo, to samo niegdyś zgubiło Caderousse’a posyłając go na galery, a potem pod mój nóż. Teraz to samo stało się przyczyną mojego upadku i obecnie siedzę w celi oczekując wykonania na mnie wyroku śmierci. Poniosę zatem śmierć mając niecałe trzydzieści osiem lat. Lecz tym razem nie mogę o to winić nikogo, nawet hrabiego Monte Christo. Za swoje zmarnowane życie mogę winić już jedynie samego siebie.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 2:24, 28 Sty 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 15:28, 18 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Ciekawe... zawiłe... bogate... Wydaje się, że narrator ma już sporo informacji - a przecież, znając książkę, wiemy, ilu się jeszcze nie doszukał!
Dochodzi jeszcze żona, dziecko... I pytania
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Wto 1:05, 19 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XIII
Dzienniki Jeana Chroniqueura
2 lipca 1855r. c.d.
Benedetto uśmiechnął się do mnie, po czym zakończył swoją opowieść jednym zdaniem:
- I na tym właśnie kończy się moja opowieść, szanowny panie. Nie wiem, czy pana ona zajęła czy też nie. I nie mam pojęcia, czy się ona panu na coś przyda czy też nie przyda, lecz tak właśnie wygląda całe moje życie. Życie, które za jakąś godzinę, może półtorej, się skończy na placu Greve. Może się pan zjawić i popatrzeć. Zapraszam serdecznie. Rozrywka gwarantowana.
Jego wisielczy humor nieco mnie przerażał, ale starałem się tego nie okazać. Kiedy już skończyłem zapisywać historię mojego rozmówcy, zamknąłem dziennik i powiedziałem:
- No cóż… być może się zjawię, panie Benedetto. Co prawda nie lubię takich rozrywek, ale jednak…
- Ale jednak wielmożnego pana ciekawi, jak wygląda ścięcie znanego recydywisty, prawda? – zakpił sobie Benedetto rozkładając się ponownie na swojej pryczy.
Pominąłem milczeniem jego ostatnie słowa, po czym wstałem i zapytałem:
- Mam jeszcze jedno pytanie do pana, panie Benedetto.
- Już panu mówiłem, panie Jak Się Tam Pan Nazywasz, że nie jestem żadnym „panem”. Nie jestem i nigdy nie byłem. Ale mniejsza z tym. Czego pan jeszcze ode mnie chce?
W innej sytuacji wyszedłbym nie zaszczycając w ogóle odpowiedzią mego rozmówcę. Ten jednak przypadek był wyjątkowy, dlatego zniosłem cierpliwie jego złośliwe uwagi i zaspokoiłem jego ciekawość.
- Chodzi mi o to, czy nie orientuje się pan, kogo powinienem był teraz odwiedzić?
Benedetto spojrzał na mnie z kpiną.
- A co ja jestem? Biuletyn informacyjny? A może kronika towarzyska?
- Nie, raczej wygląda mi pan na bezczelnego bandytę, który za niedługo odda głowę pod nóż. Ale mniejsza z tym. Zbieram wszelkie możliwe informacje na temat hrabiego Monte Christo i wszystkie mi są potrzebne. Dlatego też pytam, dokąd mógłbym się teraz udać.
Mój rozmówca zastanowił się przez chwilę, po czym odpowiedział:
- Danglars!
- Baron Danglars?
- Taki z niego baron, jak ze mnie wicehrabia Cavalcanti. Tytuł kupił, podobnie jak wszystko, co tylko kiedykolwiek posiadał. Pieniądze, proszę pana, to jest potęga, która rządzi tym światem. Dzisiaj za nie można dostać dosłownie wszystko, nawet miejsce na cmentarzu obok papieża. Słyszał pan kiedy o złotej zasadzie?
- Nie. A jak ona idzie?
- Kto ma złoto, ten dyktuje zasady. Tak więc pan Danglars, zarobiwszy sporą sumkę, mógł kupić sobie co tylko chciał, łącznie z szacunkiem ludzi. A gdy pieniążków zabrakło, wtedy… sam pan rozumie.
Po czym rozłożył ręce w znaku bezradności, jednocześnie uśmiechając się przy tym głupkowato. Ja natomiast z całą powagą słuchałem jego słów analizując je dokładnie punkt po punkcie.
Danglars… jedna z ofiar hrabiego Monte Christo. A zatem człowiek, który powinien posiadać szereg naprawdę solidnych informacji na temat tego pana. Jeśli więc mi się uda z nim porozmawiać, to może na tym moja misja się zakończy. I będę mógł napisać artykuł, którym zdobędę sławę na resztę życia, a może nawet i dłużej.
- Gdzie znajdę tego zbankrutowanego baronka?
Benedetto zachichotał wesoło i wskazał palcem na ścianę po lewej.
- Tutaj, proszę pana.
Pomyślałem, że sobie kpi ze mnie. Szybko jednak się okazało, że mówi całkiem poważnie.
- Nie rozumiem.
- No jest tutaj, proszę pana. Siedzi w tym samym więzieniu, co i ja. Z tym, że nie czeka go gilotyna. Gnije tu za jakieś oszustwa i machlojki finansowe. Parę cel dalej na lewo. Ma pan jeszcze godzinkę do mojej egzekucji, więc zdąży pan sobie z nim omówić wszystkie sprawy i jeszcze zdążyć na widowisko.
Podziękowałem mu i zastukałem do drzwi celi. Strażnik natychmiast otworzył mi drzwi i wypuścił mnie. Miałem jeszcze godzinę do egzekucji Benedetta. Zastanawiałem się czy iść czy też nie iść na to skądinąd interesujące widowisko. Ostatecznie jednak postanowiłem na nie pójść. Nie wiem, co we mnie zwyciężyło, dziennikarska ciekawość czy też wyjątkowość tej sytuacji. Tak czy inaczej postanowiłem pójść zobaczyć ścięcie tego nędznika. Lecz nie z zamiłowania do publicznych kaźni. W przeciwieństwie bowiem do wielu Paryżan mnie samego nigdy nie bawiły publiczne egzekucje i obserwowanie czyjeś śmierci.
Osobiście nie rozumiem, dlaczego ludzi fascynuje widok człowieka, którego wsadza się w tę okrutną maszynę będącą symbolem rewolucyjnego terroru, jaki rozpętali w naszym kraju Robespierre, Danton i Marat. Nie wiem, dlaczego nadal po zmianie ustroju zachowano jeszcze ten bestialski wynalazek. Chociaż gwoli ścisłości to jest sporo prawdy w tym, że gilotyna dość szybko ścina wszelkiego rodzaju kończyny bez zbędnego znęcania się nad skazańcem. Jej twórca naprawdę wiedział jak oszczędzić skazanemu cierpienia. Jednakowoż i tak gilotyna nigdy mi się chyba nie będzie dobrze kojarzyć ze względu na to, iż zbyt często była używana podczas Wielkiej Rewolucji. Zakładam, że już do końca świata gilotyna, maszyna do humanitarnego i niemalże bezbolesnego amputowania kończyn, stanie się symbolem zbrodni i morderstwa na masową skalę oraz pozbawionego jakichkolwiek hamulców moralnych i etycznych. Symbolem terroru, zbrodni i okrucieństwa, na co bynajmniej ta maszyna, jak i jej twórca nie zasłużyli sobie.
Cóż... tak już bywa, że bardzo łatwo ulegamy symbolom tworzonym w naszej wyobraźni przez wiele lat, po czym trudno się nam od nich odzwyczaić. Od początku świata ludzie wytwarzali symbole tego i owego. Przykładowo taka sowa. Stała się ona symbolem mądrości i wiedzy. Lis stał się symbolem sprytu, wąż zła, a gilotyna terroru rewolucyjnego.
A hrabia Monte Christo? Czego symbolem jest hrabia Monte Christo? Czy jest on symbolem czegokolwiek? A jeśli tak, to czego? Co on w ogóle reprezentuje? Prawo? Sprawiedliwość? A może bezprawie? W końcu ma znajomości w świecie przemytników i bandytów włoskich, opiekuje się galernikami i promuje ich na wielkich panów. Pytanie tylko, po co? Nadal nie widziałem w tym wszystkim najmniejszego sensu. Działania hrabiego nie miały nawet najmniejszej logiki. Po co zaopiekował się tym nic niewartym pasożytem, którego jedynym talentem jest to, że umie świetnie udawać? Po co ta cała maskarada z uczynieniem go wicehrabią Cavalcanti? Hrabia zrobił sobie z tego wszystkiego przedstawienie teatru amatorskiego. Przerażające, choć muszę przyznać, że nawet ciekawe.
Mimo wszystko wciąż nie widziałem najmniejszego sensu i logiki w tym wszystkim, co hrabia uczynił. Nie mogłem tego człowieka zrozumieć. Żeby tego dokonać, potrzebowałem więcej informacji. Co za tym idzie, musiałem znaleźć nowych informatorów. To z kolei prowadziło do konkluzji, że muszę porozmawiać z baronem Danglarsem, który na moje własne szczęście siedział w tym samym więzieniu, co Benedetto. Musiałem więc porozmawiać z tym człowiekiem. Tylko jak to zrobić?
Strażnik odprowadzał mnie do wyjścia, kiedy nagle zatrzymałem się i zapytałem:
- Panie strażniku... W której celi siedzi baron Danglars?
Strażnik zachichotał ironicznie.
- Baron Danglars, dobre sobie. Jak się pan o nim miło wypowiada. Zwykły złodziejaszek i oszust, a nie żaden baron. Taki z niego baron, jak ze mnie brytyjska królowa.
Rzeczywiście, strażnik bynajmniej nie wyglądał na brytyjską królową. Więc najprawdopodobniej Danglarsowi również daleko było do barona. Zwłaszcza, jeśli rzeczywiście kupił sobie tytuł arystokratyczny, jak mi to powiedział Benedetto. To jednak nie miało najmniejszego znaczenia.
- Zapewne ma pan rację, ale gdzie on siedzi?
- Cela numer 5. A co?
Postanowiłem zagrać ze strażnikiem w otwarte karty. Okłamywanie go raczej by mi tutaj w niczym nie pomogło.
- Muszę porozmawiać z tym człowiekiem.
Strażnik wyglądał na zdumionego.
- A to niby po co? – zapytał.
- Bo jestem dziennikarzem, a ten człowiek może mieć niezwykle ważne dla mojej gazety informacje. Szkoda by było, żeby się zmarnowały.
- Przykro mi, ale cywile nie mogą tutaj tak sobie przebywać. Musi pan już iść.
Przypomniałem sobie, że mam przecież zezwolenie od ministra sprawiedliwości. Powiedziałem o tym strażnikowi. On jednak bezradnie rozłożył ręce.
- Szanowny panie… owszem, posiada pan przepustkę na rozmowę z więźniem, ale jednym. Słownie „jednym” więźniem z naszego zakładu. W dodatku w zezwoleniu od pana ministra wyraźnie jest zaznaczone, jak się ten więzień nazywa. A nazywa się Benedetto. Pan zaś z tym Benedettem już rozmawiał, nieprawdaż? No właśnie. Więc przykro mi bardzo, ale zezwolenie nie opiewa na inne osoby niż pan Benedetto. Gdyby pan miał przepustkę pozwalającą panu na rozmowę z panem Danglarsem, to co innego. Ale tak…. Sam pan rozumie. Przepisy są przepisami i nic na to nie poradzę. Albo przepustka albo pan musi stąd wyjść.
"Poczekaj, drabie. Już ja ci dam przepustkę", pomyślałem sobie, po czym wyjąłem z kieszeni portfel i wcisnąłem draniowi do ręki banknot stufrankowy.
- A teraz co pan powie? – zapytałem z ironią.
Strażnik spojrzał na mnie nieco zdziwiony, po czym powiedział nieco się jąkając:
- Przepisy są przepisami, szanowny panie, ale......
Obejrzał sobie dokładnie banknot, czy nie jest aby fałszywy, a kiedy się już upewnił do jego autentyczności, dokończył:
- Na pana szczęście posiada pan odpowiednią i jak najbardziej ważną przepustkę. Może więc pan wejść.
I szybko wcisnął sobie banknot do kieszeni, po czym zaprowadził mnie do celi numer 5 i otworzył ją.
- Ma pan godzinę. Więcej dać panu nie mogę – powiedział.
- Spokojnie, proszę pana. Więcej mi nie trzeba – odpowiedziałem z uśmiechem i wszedłem do środka.
Gdy drzwi od celi się za mną zamknęły, oczom moim ukazał się człowiek w podeszłym wieku, cały siwy i pełen zmarszczek, ale wciąż pełen sił życiowych. Widząc mnie zdziwił się mocno, po czym zapytał opryskliwym tonem:
- Czego?
- Może trochę grzeczniej, panie baronie? – powiedziałem urażonym tonem - Przyszedłem tutaj na rozmowę z panem baronem Danglarsem. To pan, zdaje się?
Uznałem, iż jeśli będę nazywał go „panem baronem” uda mi się jakoś połechtać jego próżność i osiągnę w ten sposób swój cel. Widocznie nie omyliłem się w swoich podejrzeniach, gdyż ledwo nazwałem go "panem baronem", to od razu uśmiechnął się do mnie w sposób odrażający.
- A! Skoro na rozmowę z moją szanowną osobą, to zupełnie co innego – powiedział siadając na pryczy – Proszę! Niech pan siada, panie…. Jak godność szanownego pana?
- Nazywam się Jean Chroniqueur – odpowiedziałem siadając na pryczy znajdującej się naprzeciwko.
Danglarsa widocznie zdziwiło moje nazwisko, gdyż powiedział:
- Jean Chroniqueur? Dziwne nazwisko. Zawód?
- Jestem dziennikarzem.
- Dziennikarzyna... – powiedział z kpiną Danglars – No proszę. Zatem sprowadza pana do mnie ciekawość i chęć zrobienia wywiadu z największym nieszczęśnikiem na świecie?
- Można by to tak określić, panie baronie.
Ex-bankier zachichotał ironicznie ukazując przy tym szereg całkiem zdrowych zębów.
- Tym lepiej, panie dziennikarzyno. Tym lepiej. A więc dostanie pan to, czego pan chce.
Poprawiłem się nieco na swoim miejscu. Prycza więzienna nie należała do miłych siedzisk. Jeśli więc chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce, musiałem dość szybko przejść do konkretów.
- Cieszy mnie to, że chce pan iść mi na rękę, panie baronie – powiedziałem kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowa – Ale widzi pan.... muszę posiadać przede wszystkim jak najwięcej informacji o pewnym człowieku, który naszą gazetę szczególnie interesuje.
- A ja go znam? Tego człowieka?
- Znałeś go pan, panie baronie. Kiedyś.
- No to bardzo jestem ciekaw kto to jest?
- Hrabia Monte Christo.
Gdybym mu powiedział, że jutro ma nastąpić koniec świata, to chyba nie przeraziłby się tak bardzo jak teraz, kiedy wymieniłem nazwisko poszukiwanego tego człowieka. Danglars cały pobladł, a na jego twarzy widoczny był strach połączony z nienawiścią. Jeszcze nigdy żadna twarz nie budziła we mniej takiej odrazy i przerażenia jak twarz tego człowieka, z którym właśnie rozmawiałem. Wyraźnie nie darzył on hrabiego Monte Christo sympatią.
- Czy panu coś się stało, panie baronie? – zapytałem udając troskliwość.
Danglars widocznie dał się na nią nabrać, gdyż odpowiedział:
- Owszem! Stało się, szanowny panie. Stało się to, że szukasz pan człowieka, przez którego ja tu siedzę.
Słowa te zdumiały mnie zupełnie. Co prawda sam Danglars nie wzbudzał mego zaufania, ale jednak dziwiło mnie oświadczenie, że tego oszusta posłał do więzienia osobiście sam hrabia Monte Christo. Bynajmniej nie pasował mi on na kogoś, kto posyła kogokolwiek do więzienia. Raczej wyciąga z niego ludzi, to już prędzej. Ale wysyłać do więzienia? To raczej nie w jego stylu.
Aby jednak Danglars nie zniechęcił się do mnie, postanowiłem podać mu powody mojego zainteresowania hrabią Monte Christo. Miałem nadzieję, że po ich poznaniu będzie bardziej skory do współpracy.
- Widzi pan, panie baronie – zacząłem – Chcę napisać artykuł o tym człowieku. Żeby jednak to zrobić, potrzebuję informacji. Dużo informacji. Praktycznie im więcej, tym lepiej. Dowiedziałem się, że pan, panie baronie, wie o nim więcej niż ktokolwiek z żyjących obecnie ludzi.
Słysząc moje słowa Danglars wybuchnął ironicznym śmiechem, po czym przechylił się lekko w moją stronę i rzekł:
- Pyta pan, czy ja wiem coś na temat pana hrabiego Monte Christo? Słodziutki, ja wiem o nim tyle, żeby ci się wszystkie włosy zjeżyły na głowie, jakbyś je pan usłyszał. Hrabia Monte Christo, też mi coś. Wielki mi pan hrabia. Żałosny utracjusz, który dorobił się na jakiś szemranych interesach, o których nikt nie wie nic pewnego. Oto kim jest ten pan.
Omal nie wybuchnąłem śmiechem słysząc te słowa. Proszę, proszę. I kto to mówi? Człowiek, który chyba nigdy nic uczciwego w życiu nie zrobił? Łajdak i oszust, który siedzi teraz na oszustwa finansowe, jak mi powiedziano? On będzie oceniał sposób zdobycia majątku przez hrabiego Monte Christo? To się nazywa mieć tupet, nie ma co.
Tak właśnie wyglądały moje myśli wtedy. Zachowałem je jednak dla siebie. Ostatecznie obrażanie Danglarsa nie przyniosłoby niczego pożytecznego, a wręcz same problemy. Jeśli go obrażę, łajdak zamknie się w sobie jak ostryga i nic mi nie powie, do czego nie mogłem dopuścić. Musiałem więc zachować swoje myśli dla siebie. Poza tym doświadczenie dziennikarskie nauczyło mnie, że informatorowi należy jak najwięcej schlebiać, żeby w zamian za to dostać jak najwięcej informacji, które nas interesują. Zasada coś za coś króluje w tym fachu jak w mało którym. Dlatego też trzeba było zważać na wszystko, co się tylko mówi.
Wyjąłem więc dziennik i ołówek.
- Czy może mi pan opowiedzieć, panie baronie, o sobie i swoich koneksjach z hrabią Monte Christo?
Danglars nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko ironicznie, po czym rozparł się w sposób wielkopański na swojej pryczy.
- Zgoda, chętnie panu opowiem co i jak – odpowiedział – Ale niech pan nie będzie zaskoczony, jeśli usłyszy pan o tym całym hrabi jakieś niemiłe słowa z moich ust. Na pewno pańscy poprzedni informatorzy wypowiadali się o tym panu w samych superlatywach, ale ja nie zamierzam tego robić. Ja, szanowny panie, będę mówił tylko samą prawdę. Jak na świętej spowiedzi.
Uśmiechnąłem się wesoło.
- Właśnie tego od pana oczekuję, panie baronie.
Danglars kontynuował swój monolog. Widać samotność sprawiła, że musiał się komuś wygadać. Spróbowałem znieść to w miarę cierpliwie. On tymczasem mówił dalej.
- Inni być może mieliby powody, by wybielić przed panem tego człowieka, ale ja takiego zamiaru nie mam. Dlatego też ode mnie usłyszy pan jedynie szczerą prawdę, proszę pana.
Po czym położył się na pryczy i był już gotów do rozmowy.
Uśmiechnąłem się lekko i zanurzyłem rysik ołówka w ustach.
- Więc niech pan opowiada, panie baronie.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 22:21, 31 Sty 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Wto 13:53, 19 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Jak miło, że kolejny świadek dosłownie pod ręką I wszelkie przepustki w kieszeni
Zapowiada się mocno zaciemniony portret hrabiego (nie w sensie logiki, ale nastawienia), tylko ile Danglars tak naprawdę o nim wie? Utracjusz... szemrane interesy... Ile Danglars wie, a ile dośpiewa sam?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 2:50, 20 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XIV
Opowieść Danglarsa
Widzi pan, Szanowny Panie, moja historia zaczyna się w dawnych czasach, kiedy jeszcze byłem, jak się to mówi, piękny i młody. Uczyłem się buchalterii, ale mierzyłem o wiele wyżej. Miałem bowiem zdolności w wielu dziedzinach, ale oczywiście nikt nie raczył tego zauważyć. Byłem jednym z wielu młodych zdolnych, którzy nie mają najmniejszej możliwości się wybić ponad swój stan. Musiałem trzymać się swojej pozycji społecznej i możliwości, jaką mi ta pozycja dawała.
Jako młody chłopak zatrudniłem się w firmie morskiej „Morrel i syn”. Byłem po szkołach, więc dostałem posadę buchaltera na statku „Faraon”. Nie muszę chyba panu mówić, iż moje ambicje i możliwości pozwalały mi na objęcie znacznie lepszej fuchy, ale niestety mój pryncypał całkowicie to lekceważył. Nic go nie obchodziło to, że jestem stworzony do znacznie wyższych celów. Obsadził mnie na stanowisku buchaltera i nie chciał nawet słyszeć o możliwości mego awansu. Pomimo tego niezbyt sprawiedliwego traktowania mej skromnej osoby wiernie wykonywałem swoje obowiązki i ani na małą literkę od nich nie odszedłem. A jednak znalazł się jakiś młody narwaniec, który wmówił sobie, że ja rzekomo dopuściłem się paru nadużyć i sfałszowałem księgi rachunkowe. Że rzekomo zagarnąłem część pieniędzy dla siebie i dałem mniejsze zyski w księgach niż były naprawdę. Ale to bzdura, zapewniam pana.
Ten młody zapaleniec, który złożył na mnie donos, nazywał się Edmund Dantes. Miał on wtedy 19 lat, a więc o pięć mniej niż ja. Był II oficerem „Faraona”. A puszył się z tego powodu i chodził dumny jak paw uważając, iż statek należy do niego. Wywyższał się ponad wszystkich innych, dokuczał, robił z siebie wielkie panisko. Znosiłem to wszystko cierpliwie aż do chwili, kiedy ten śmieć oskarżył mnie o fałszowanie ksiąg rachunkowych. Wówczas doszło między nami do kłótni. Mieliśmy ją rozstrzygnąć pojedynkiem na wyspie Monte Christo, ale odmówiłem. Bo co? Miałem się bić z tym zabijaką Dantesem? On przecież rozpłatał na szable lepszych niż ja. Po co miałem swoje życie narażać? Chciałem sobie pożyć, więc odmówiłem, co on oczywiście uznał za tchórzostwo. Idiota jeden.
W międzyczasie doszło do bardzo smutnego wydarzenia. Dowódca okrętu „Faraon”, kapitan Leclere, ciężko zachorował. To było zapalenie mózgu. Poprosił Dantesa, by zatrzymał statek na Elbie, gdzie wówczas przebywał pod czujnym okiem Hiszpanów ex-cesarz Francji Napoleon Bonaparte wraz ze swoim dworem. Leclere bowiem był niegdyś bonapartystą i jak się zdaje nadal zachował swoje ekstremistyczne sympatie. Statek więc na jego polecenie skierował się na Elbę, ale jednak kapitan nie dożył tego, gdyż po długiej agonii zmarł. Dantes zatem zszedł na ląd zamiast niego. Kapitan przed śmiercią wręczył mu mały pakiet listów do generała Bertranda, marszałka dworu Napoleona oraz nakazał odebrać jakieś inne pismo , przynieść i wysłać je pod wskazany adres. Edmund polecenie wykonał skrupulatnie, a potem bezczelnie i nie pytając nikogo o zdanie objął dowództwo nad „Faraonem”. Nie muszę chyba dodawać, że nie podobało mi się to w ogóle.
Dopłynęliśmy do portu w Marsylii, gdzie czekał na nas nasz pryncypał, pan Morrel. Uczciwie złożyłem mu raport na temat niesubordynacji Dantesa, lecz on nie przejął się niczym, a samowola tego młokosa wywarła na nim wręcz podziw. W dodatku jeszcze ten młodzik został mianowany nowym kapitanem „Faraona”. Rozzłoszczony tym wszystkim poszedłem do oberży się napić. Wcześniej jednak spotkałem mego kompana, szewca Kacpra Caderousse’a. Zaprosił mnie on na szklanicę, a ja się zgodziłem. Wkrótce dołączył do nas młody Katalończyk, Fernand Mondego. Miał on pewne kłopoty przez naszego kochanego Dantesa. Dokładniej mówiąc chodziło o to, że był on nieszczęśliwie zakochany w swojej kuzynce, Mercedes Herrrera, ale ona nie odwzajemniała tego uczucia, gdyż kochała Edmunda. Fernand przyszedł się więc nam wypłakać. Ja i Caderousse współczuliśmy mu bardzo. Zrobiło mi się żal tego chłopaka i postanowiłem utrzeć nosa naszemu słodkiemu Edmundowi. Opowiedziałem więc mym kompanom o tym, że dostrzegłem list od marszałka dworu Napoleona u Dantesa oraz byłem świadkiem (mimowolnym, rzecz jasna) jego rozmowy z kapitanem. Zaproponowałem zrobienie Edmundowi małego kawału. Wie pan, takiego subtelnego dowcipu. Wziąłem pióro, papier i atrament, po czym napisałem donos na Edmunda Dantesa, w którym oskarżyłem go, że jest agentem bonapartystów. Jako dziennikarz wie pan doskonale, że władze robiły wtedy prawdziwą nagonkę na stronników upadłego cesarza. Caderousse’owi niezbyt się ten żart spodobał i zaczął głośno przeciwko niemu protestować. Więc ja dla świętego spokoju zgniotłem kartkę i wyrzuciłem ją, po czym obaj poszliśmy w swoją stronę. Nie miałem pojęcia, iż Fernand Mondego weźmie mój list i wyśle go na pocztę.
Nie muszę chyba mówić, że na skutki mego nieszczęsnego żartu nie trzeba było długo czekać. Następnego dnia odbyły się zaręczyny Edmunda i Mercedes. Pamiętam je doskonale. Było to wspaniałe święto. Wszyscy piliśmy, żartowaliśmy sobie i tańczyliśmy. Wesołą zabawę przerwało nam jednak zjawienie się żandarmów z rozkazem aresztowania Edmunda Dantesa. Chłopak poszedł na spotkanie z królewskim prokuratorem. Od razu wiedziałem, co było tego przyczyną. Rzecz jasna czułem się głupio, że z powodu mojego żałosnego, sztubackiego żartu stało się takie nieszczęście. Wszyscy jednak liczyliśmy na to, iż ta cała nieprzyjemna sytuacja szybko się wyjaśni. Niestety tak się nie stało. Całą sprawę badał zastępca królewskiego prokuratora, niejaki Gerard de Villefort. Podczas przesłuchania wyszło na jaw, iż Edmund był bonapartystą i to już od dłuższego czasu. Cóż to był za cios dla nas wszystkich – nasz kochany Edzio okazał się być szpiegiem. I to szpiegiem wyjątkowo niebezpiecznym. Został więc skazany na dożywocie, a wkrótce potem zmarł w więzieniu. Pan Morrel interweniował w jego sprawie, ale niestety nic to nie dało. Pamiętam, jaki był załamany – Dantes miał zostać nowym kapitanem „Faraona”. Z braku innych odpowiednich na to stanowisko kandydatów ja nim zostałem. Nareszcie ktoś mnie docenił.
Niestety, sytuacja nie była dla mnie korzystna. Po stu dniach Napoleona i jego ostatecznym upadku Gerard de Villefort, który w międzyczasie został prokuratorem, zrobił na bonapartystów prawdziwą nagonkę. Wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspólnego z cesarzem byli podejrzani. Nie chcąc mieć z tym nic wspólnego opuściłem stanowisko kapitana i zacząłem inwestować pieniędzmi, jakie wcześniej zarobiłem. Miałem głowę do interesów, więc doskonale sobie radziłem. Otrzymawszy rekomendację od pana Morrela wyjechałem do Hiszpanii i tam rozpocząłem pracę u miejscowego bankiera, z którego córką później się ożeniłem. Zacząłem również dorabiać sobie na dostawach do wojska, w czym pomógł mi przypadkowo spotkany w Hiszpanii Fernand Mondego, który zrobił karierę w wojsku (gdy go spotkałem, był już pułkownikiem).
Kiedy moja żona zmarła ożeniłem się powtórnie z panią Herminią de Nargonne, młodą wdową po tym znanym arystokracie. Urodziła mi ona córkę, Eugenię. Potem udało mi się założyć własny bank, a potem nawet otrzymałem tytuł barona. Prócz tego w roku 1829 użyczyłem wysokiej pożyczki samemu królowi Karolowi X, za co otrzymałem Legię Honorową oraz miejsce w Izbie Deputowanych. Stałem się wielkim panem i nareszcie ktoś mnie docenił.
O ile jednak w życiu biznesowym odnosiłem sukcesy, to jednak w życiu osobistym już nie. Moja żona niestety okazała się być istotą żałosną i nędzną. Tylko się bawiła i przepuszczała moje ciężko zarobione pieniądze. Ona i jej gach, ten pożal się Boże sekretarz ministra spraw wewnętrznych, przepuszczali wszystko, co tylko zarobiłem. W dodatku jeszcze kochanek mojej żony miał czelność podrzucać mi pomysły na inwestycję. Początkowo nie chciałem go słuchać, jednak w końcu zaryzykowałem i szybko odkryłem, iż jego pomysły na inwestycje są genialne. Zacząłem więc odtąd słuchać wszelkich jego rad, a nawet pozwoliłem żonie grać na giełdzie. Jak się później okazało, nie przyniosło mi to niczego pożytecznego, ale o tym potem.
W kwestii formalnej muszę panu wyjaśnić, iż romans mojej żony z człowiekiem tak żałosnym jak pan Lucjan Debray bynajmniej mi nie odpowiadał. Mimo wszystko jednak akceptowałem go jako zło konieczne. Żona nigdy mnie nie kochała i po urodzeniu mi córki odsunęła mnie od swego łoża. Cóż miałem robić? Publicznie ujawnić to, że jestem rogaczem i rozwieść się? Mogłem to zrobić, oczywiście. Ale zamiast tego wolałem zająć się robieniem pieniędzy, by zabezpieczyć przyszłość naszego dziecka. A ponieważ żona i jej kochanek swoimi trafnymi radami co do inwestycji pomnażali mój kapitał, dałem im swoje błogosławieństwo.
Pewnego dnia, a był to rok 1838, do mego banku zgłosił się niejaki hrabia Monte Christo, któremu w moim banku słynny bank „Thomson i French” wyrobił kredyt nieograniczony. Monte Christo mógł brać z mego banku tyle pieniędzy, ile tylko chciał i kiedy tylko tego zapragnął. Mimo początkowej niechęci przystałem na to. Nie chciałem tracić tak znakomitego klienta, poza tym kredyt wyrobiony przez „Thomsona i Frencha” mówił za siebie. Zgodziłem się więc na warunki mego znakomitego klienta. Oprócz wzięcia u mnie pożyczki hrabia pozbawił mnie pewnego kłopotu. Mianowicie moja żona posiadała zaprzęg zwany ze względu na swoją maść siwo-jabłkowitym. Konie z tego zaprzęgu były piękne, ale niestety narowiste. Aż strach było nimi jeździć. Więc kiedy Monte Christo zaproponował mi, że kupi ode mnie te konie, zgodziłem się bez wahania. Niestety moja żona na wieść o tym wpadła w histerię, a hrabia, nie chcąc robić jej przykrości, zwrócił jej cały zaprzęg za darmo, dodając do każdej uprzęży diament. Cóż za rozrzutność. Wkrótce potem moja żona pożyczyła konie żonie prokuratora Villeforta, co dla owej damulki nie skończyło się zbyt dobrze, ale cóż.... znowu do akcji wkroczył hrabia Monte Christo, który ocalił ową damę z opresji, w zamian za co ona umożliwiła mu wejście na paryskie salony.
Muszę podkreślić, mój drogi panie, iż z hrabią Monte Christo nigdy nie łączyły mnie żadne bliższe stosunki. Poza interesami, rzecz jasna. Niestety wtedy zaczęło się moje bankructwo. A wszystko przez tego Debraya. Polecił mi kupno hiszpańskich obligacji. Potem jakiś idiota telegrafista podał do Paryża fałszywą wiadomość o ucieczce z więzienia Don Carlosa, ex-króla Hiszpanii. Przeraziłem się nie na żarty, gdyż to oznaczało, że zainwestowałem w wojnę domową. Sprzedałem więc natychmiast wszystkie hiszpańskie obligacje, jakie tylko posiadałem. Ponieważ na giełdzie wybuchła panika, sprzedałem je praktycznie za bezcen. Następnego dnia zaś okazało się, że tak naprawdę nie ma żadnej rewolty w Hiszpanii, a Don Carlos najspokojniej w świecie siedzi nadal w więzieniu. Akcje hiszpańskie znowu poszły w górę, a ja straciłem sporą sumę pieniędzy. Wiedziałem doskonale, czyja to sprawka. Mojej żony i jej gacha, a przede wszystkich rządów tej pary w świecie moich finansów. Postanowiłem, że dłużej tej sytuacji tolerować nie mogę. Poszedłem więc do mojej żony i dałem jej jasno do zrozumienia, że lepiej niech pan Debray nie popełnia na przyszłość podobnych pomyłek, bowiem nie będę sobie życzył jego dalszych wizyt w moim domu. I zażądałem, by moja żona dzieliła ze mną nie tylko zyski, ale i straty. Ona oczywiście wybuchła płaczem. Na moją głowę posypały się wówczas wyzwiska typu „prostak” i „brutal”. Ale panie złoty.... czy ja udawałem, że jestem inny przed ślubem? Więc skąd nagle takie pretensje?
Z powodu jednej nieudanej inwestycji popadłem w poważne kłopoty finansowe. Jedynym ratunkiem było dla mnie wydanie córki za mąż, rzecz jasna bogato. Pozostało tylko pytanie, za kogo? Najpierw myślałem o Albercie de Morcerf, synu Fernanda de Morcerf. A właściwie to Fernanda Mondego, który po swojej przygodzie w Grecji został mianowany hrabią i zmienił nazwisko na de Morcerf. Poważnie myślałem, by wydać córkę za jego syna, ale szybko zmieniłem zdanie. Pomyślałem sobie, że w końcu co to dla mnie za partia? Niech pan nie myśli jednak, że wynosiłem się ponad swój stan. W końcu sam zaczynałem od zera. Ale ja miałem tę jedną przewagę, że przynajmniej mogłem powiedzieć, iż nazywam się Danglars. A to żałosne panisko już nie mogło powiedzieć, iż nazywa się de Morcerf. O nie, drogi panie! Nazywał się Mondego, a tytuł oraz majątek zdobył w nie do końca jasnych okolicznościach.
Gdy teraz o tym mówię, to przypominam sobie, iż podczas rozmowy z hrabią Monte Christo wypowiedziałem kilka zdań na ten temat. Monte Christo zdawał się być szalenie zainteresowany tym, co mówię i zaproponował mi, bym się dowiedział jak najwięcej w tej sprawie. Dzięki temu mogłem zyskać powód, aby nie przyjmować więcej u siebie pana de Morcerf. Spodobał mi się ten pomysł i przyjąłem go. Wkrótce przyszły wieści z Janiny, z którymi podzieliłem się natychmiast z panem de Monte Christo. On jednak dał je do gazety niejakiego Alfonsa de Beauchamp. Na mieście od razu wybuchł skandal. A młody Albert jak nie wpadnie w szał! Przybiegł do mnie z tym swoim kumplem, dziennikarzyną od siedmiu boleści i wyzywa mnie na pojedynek twierdząc, że to niby ja ośmieszyłem jego ojca ściągając z Janiny kompromitujące go wiadomości. Ja jednak uczciwie powiedziałem mu, że i owszem – to ja zdobyłem wszelkie informacje na temat jego rozkosznego tatusia, ale ich nie opublikowałem, gdyż uczynił to jego przyjaciel, hrabia Monte Christo. Ocaliłem w ten sposób skórę, gdyż ten furiat był mi gotów zrobić krzywdę nawet bez pojedynku. Albert wyzwał więc hrabiego, ale szybko się oni pogodzili, choć nie mam pojęcia, dlaczego.
Jak już mówiłem, moja sytuacja finansowa była nie do pozazdroszczenia. Musiałem szybko znaleźć córce bogatego męża. Wybór mój padł na młodego Włocha, wicehrabiego Andreę Cavalcanti, nad którym to opiekę roztaczał w Paryżu właśnie hrabia Monte Christo. Wicehrabia nie miał nic przeciwko temu i szybko odbyły się zaręczyny. Jednakże przerwali je żandarmi, którzy ogłosili, iż znaleziono martwego Kacpra Caderousse’a, a przy nim był list do mnie. Zaś w liście tym była mowa o tym, że ten cały Cavalcanti to zwykły oszust, łajdak, złodziej i zbiegły galernik, a od niedawna również i zabójca – w końcu to on tak pięknie wyprawił na tamten świat starego Kacpra. Chciałem więc wydać córkę za kryminalistę. Zostałem ośmieszony. Cóż z tego, że tego łotra złapali i skazali? Przedtem zdążył jeszcze ośmieszyć prokuratora de Villeforta, który okazał się być jego ojcem.
Skandal związany z niefortunnymi zaręczynami mojej córki wybuchł i nic nie było w stanie go powstrzymać. Musiałem więc pogodzić z moim bankructwem i czym prędzej opuścić Paryż z resztką pieniędzy, jaka mi została. Spłaciłem jeszcze moich ostatnich wierzycieli – w tym hrabiego Monte Christo, po czym uciekłem do Włoch z resztką moich uczciwie zarobionych pieniędzy. Ale tam dopadli mnie zbóje Luigiego Vampy. Złapali mnie oni w chwili, gdy opuszczałem bank „Thomson i French” zdeponowawszy moje wszystkie czeki, jakie miałem przy sobie. Wsadzili mnie do lochu i trzymali w nim bez słowa wyjaśnienia. O dziwo, nie zażądali nawet za mnie okupu. Kiedy poprosiłem o jedzenie i picie okazało się, że muszę za nie zapłacić i to jakieś bajońskie sumy. Nie chciałem z początku się na to zgodzić, ale w końcu musiałem ulec – głód mnie do tego zmusił. Zapłaciłem raz. Potem drugi. Ale z natury jestem nieco chciwy i nie chciałem wydawać reszty moich pieniędzy, więc zrobiłem sobie głodówkę. Co oczywiście nie wyszło mi na zdrowie.
Kiedy już myślałem, że przyszedł na mnie kres, zjawił się nagle hrabia Monte Christo, który przewodził tym bandytom. Okazało się, że chciał on się na mnie zemścić za śmierć Edmunda Dantesa, ponieważ był jego krewnym czy kimś tam. Przybył do Paryża specjalnie po to, by zniszczyć ludzi, którzy przyczynili się do upadku Dantesa. Zaczął oczywiście od płotki czyli Caderousse’a, którego zadźgał ten fałszywy wicehrabia Cavalcanti. Potem na ruszt poszedł Fernand Mondego, który wysłał mój donos na pocztę – został on ośmieszony i popełnił samobójstwo. Następny w kolejce był prokurator de Villefort, który skazał Dantesa na dożywocie – został on również ośmieszony i stracił zmysły. Ostatni byłem ja, rzekomy pomysłodawca całej tej intrygi. Zostałem ośmieszony, straciłem pieniądze i szacunek ludzi. W dodatku hrabia kazał tym zbójom zagłodzić mnie na śmierć, bowiem podobno w taki sam sposób umarł Ludwik Dantes, ojciec Edmunda. Ale ostatecznie ów hrabia ulitował się nade mną i puścił mnie wolno, zostawiając mi resztkę mych pieniędzy. Jego bandyci nakarmili mnie do syta, a następnie wyrzucili gdzieś przy potoku – w tym samym miejscu, z którego mnie wcześniej porwali. Pamiętam nawet, że gdy zajrzałem do jeziora, to zobaczyłem, iż całkowicie osiwiałem. Byłem siwy jak gołąb, a w kieszeni miałem zaledwie drobną sumkę. Ale jednak byłem wolny i mogłem rozpocząć nowe życie.
Zacząłem pracować w hotelu jako portier. Traf chciał, że po roku pracy tam wśród jednych z gości rozpoznałem mego niedoszłego zięcia, który uciekł z więzienia. On również mnie rozpoznał i w poufnej rozmowie wyznał mi, że zamierza zniszczyć hrabiego Monte Christo, a ja mogę mu w tym pomóc. W zamian za to umożliwił mi spotkanie z żoną i pogodzenie się z nią. Niestety rozmowa z Herminią nic nie dała. Ta głupia kobieta nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Uważała, że podle postąpiłem uciekając przed wierzycielami do Rzymu i zostawiając ją ze wszystkimi problemami na głowie. Nie chciała słuchać żadnych moich wyjaśnień. Darowałem więc sobie godzenie się z nią i spotkałem się z moim niedoszłym zięciem, który zebrawszy spory oddział bandytów postanowił wyruszyć w morską podróż i odnaleźć hrabiego Monte Christo, a następnie zemścić się na nim. Zaoferowałem się, że mogę płynąć z nim jako sternik, gdyż doskonale znam się na nawigowaniu statkami. Zgodził się, ale nasza podróż nie trwała długo. U brzegów Marsylii nasz okręt poszedł na dno wraz z całą załogą. Jedynie mój niedoszły zięć oraz jeden z jego ludzi przeżyli tę katastrofę. Przeżyłem ją również i ja, ale oni o tym nie wiedzieli. Uczepiony belki dopłynąłem do brzegu i próbowałem rozpocząć życie od nowa, rzecz jasna pod zmienionym nazwiskiem. Niestety pech mnie dalej prześladował i szybko zostałem rozpoznany. Wsadzono mnie do więzienia dla dłużników, ale szybko się z niego wydostałem za pomocą starego jak świat sposobu – postanowiłem zostać policyjnym konfidentem. Nie chciano mnie początkowo mnie przyjąć na tym stanowisko, ale ostatecznie dzielni stróże prawa ulegli mym namowom i przyjęli mnie.
Dobrze mi szło w mym nowym fachu, ale tylko do czasu. Szybko bowiem naraziłem się kilku niezwykle ważnym osobom w tzw. półświatku. Musiałem więc ruszyć w świat, by zgubić pościg. Panie złoty… Co ja w tym wielkim świecie robiłem, jakie przygody przeżyłem, to nie starczyłoby dnia, żeby to wszystko opowiedzieć. Poprzestanę jedynie na tym, co może pana zainteresować. Rok temu prowadziłem interesy na Kaukazie i wówczas dostrzegłem w grupie ludzi podróżujących po tych pięknych górach naszego starego znajomego – hrabiego Monte Christo. Wędrował on po okolicy z jakąś grupką amatorów przygód. Oczywiście starałem się zejść mu z drogi i nie wdawałem się z nim w dyskusję, co na pewno pan rozumie. W końcu po tym wszystkim, co ten człowiek mi zrobił, nie miałem mu nic do powiedzenia. Podobno niedługo po tym spotkaniu hrabia został postrzelony przez jakiś bandytów. Nic mu się nie stało (jak widać, złego diabli nie biorą), ale oczywiście to właśnie mnie oskarżono o tę zbrodnię. Jego ludzie pochwycili mnie i na pewno zlinczowaliby mnie na miejscu, gdyby sam hrabia ponownie nie ulitował się nade mną.
Po tym wydarzeniu wróciłem do mojej ukochanej Francji z drobną sumką w kieszeni, dzięki której zamierzałem znowu wrócić do świata wielkiej finansjery. Nieszczęście mnie jednak, jak widać, nie opuściło, gdyż dość szybko ponownie źle ulokowałem swój kapitał, w efekcie czego wtrącono mnie tutaj za rzekome oszustwa finansowe. Prawdopodobnie już się z tego nie wygrzebię. A wszystko to zasługa tego pańskiego hrabiego Monte Christo i jego zakichanej zemsty. Przez jego to działalność straciłem wszystko, co jest mi drogie: bank, rodzinę, dobre imię, szacunek do samego siebie. I gniję w tej zatęchłej celi, w której spędzę zapewne resztę swego życia. A wszystko to przez pana de Monte Christo.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 2:43, 14 Maj 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 18:05, 20 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Cóż za niewiniątko!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 1:33, 21 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XV
Dzienniki Jeana Chroniqueura
2 lipca 1855 r. c.d.
Kiedy Danglars skończył już swoją opowieść, to przyznać muszę, iż z prawdziwą przyjemnością opuściłem jego celę. Nie sprawiało mi bowiem najmniejszej nawet przyjemności przebywanie sam na sam z tym człowiekiem. Podobnie jak Benedetto ten nędzny ex-bankier budził we mnie uczucie niechęci połączone z pogardą. Choć co do Benedetta, to było mi go w pewnym sensie żal. W końcu nigdy nie zaznał on miłości od swoich rodziców, a ojciec chciał go pochować żywcem. Nie pochwalałem jego pełnego niegodziwości życia, ale jednak czułem, że pogodził się on na swój sposób ze śmiercią i jest na nią gotów, a ponadto nie uważa siebie jedynie za niewinną ofiarą podłego losu, tak jak Danglars. No bo Danglars, ta nędzna szumowina i złodziejaszek, choć nigdy osobiście nikogo nie zabił, to jednak budził we mnie o wiele większą odrazę niż morderca Benedetto. Ten drugi bowiem miał wyrzuty sumienia i swego rodzaju kodeks moralny. Danglars miał tylko jedną zasadę, której trzymał się całe życie – dążyć do celu za wszelką cenę, nie licząc się przy tym z nikim. W dodatku, pomimo tego, iż popełnił tak liczne podłości, a nadto zgubił niewinnego marynarza Edmunda Dantesa (nie wierzyłem bowiem zapewnieniom tego żałosnego pokurcza, że nie miał on z tym nic wspólnego), to jeszcze siebie uważał za niewinną ofiarę innych ludzi. Co za ohyda. Zdecydowanie Danglars stoi u mnie niżej nawet od Benedetta.
Pod pewnymi względami jednak obaj ci podli ludzie wydawali mi się niezwykle do siebie podobni. Przede wszystkim dlatego, że obaj byli po prostu zwykłymi nędznikami. Mieli okazję zostać uczciwymi ludźmi, a jednak tę okazję zmarnowali z własnej, nieprzymuszonej przez nikogo woli. Co za tym idzie o swoją obecną sytuację mogli winić jedynie samych siebie. I Benedetto winił. Za to Danglars z kolei już nie, uważając że przyczyną jego jakże zasłużonych nieszczęść jest hrabia Monte Christo. Nie chciało mi się w to wierzyć, jak i również w to, co myślał on o mścicielu Edmunda Dantesa. Chciał siebie wybielić, łajdak. Ale to mu się nie udało. Oj nie!
Wychodząc z więzienia zauważyłem, jak kilku strażników wyprowadza Benedetta. Był on w spodniach i białej koszuli, a ręce miał skrępowane z tyłu. Posadzili go na wóz, który ruszył powoli przez ulice Paryża.
"No tak, prowadzą go na egzekucję", pomyślałem sobie. "Teraz pytanie, pojechać tam czy nie pojechać? Patrzeć na jego śmierć czy też nie patrzeć?" Miałem mały dylemat, ale musiałem szybko go rozwiązać, bo jak tak dłużej się będę zastanawiał, to jego zetną i los sam za mnie zdecyduje. Dlatego dość szybko podjąłem decyzję, co robić.
Wskoczyłem do powozu, który czekał na mnie pod bramą więzienia i zawołałem:
- Na plac Greve! Ale błyskawicą!
Woźnica zdzielił konie biczem i pognaliśmy we wskazane przeze mnie miejsce. Miałem nadzieję, że zdążę tam przyjechać na czas. Nie spieszyłem się jednak po to, by koniecznie popatrzeć sobie, jak obcinają człowiekowi głowę. Prawdę mówiąc sam nie wiem, co mnie tam gnało. Ale jednak czułem, że jeśli się na placu nie zjawię na czas, to będę tego już zawsze żałował. Stąd też właśnie mój pośpiech.
***
Zjawiłem się na placu Greve o czasie. Zeskoczyłem z powozu, po czym powolnym krokiem wmieszałem się w tłum, który stał przed szafotem. Na szafocie zaś stała już uszykowana wielka gilotyna, a przy niej kat w czarnym stroju z kapturem na głowie. Obok niej mnich czekający na to, by udzielić skazanemu ostatniego namaszczenia. Skazańca jeszcze nie było widać. Ale po chwili się zjawił. Przywieźli na odkrytym wozie. Ludzie na jego widok zaczęli bojkotować i wrzeszczeć, okazując swoją niechęć do niego. Widocznie paryżanie nie żywili do Benedetta sympatii, o co jednak trudno było mieć do nich żal.
Benedetto prowadzony przez strażników zszedł z wozu i został wprowadzony na szafot. Szedł spokojnie i z opanowaniem. Widać było, że pogodził się już ze śmiercią, a można by nawet pomyśleć, że jej oczekuje z niecierpliwością. Patrzyłem na niego, jak staje przed gilotyną, zaś woźny sądowy odczytuje wyrok sądu oraz zarzuty postawione skazanemu.
- Obecny tutaj Benedetto de Villefort, syn Gerarda de Villeforta i nieznanej matki za swoje liczne zbrodnie z woli sądu staje teraz na szafocie. Winy jego są ciężkie, także wymienimy tylko te najpoważniejsze: zabójstwo swego wspólnika w zbrodni Kacpra Caderousse’a, zabójstwo funkcjonariusza policji, kradzieże, defraudacja, podpalenia, porwania, oszustwa, udawania wicehrabiego Cavalcanti, profanacja grobów, rozbójnictwo, piractwo, korupcja et cetera, et cetera. Za swoje wszystkie przewiny z woli Wielce Miłościwie Nam Panującego cesarza Napoleona III zostaje on skazany na śmierć przez ścięcie na gilotynie.
Woźny skończył czytać, a ja wówczas usłyszałem rozpaczliwy płacz kobiecy. Nie mogłem jednak dostrzec osoby, która ten płacz z siebie wydawała. Tłum był zbyt wielki.
Benedetto wysłuchał spokojnie wyroku i uklęknął przed mnichem, który podał mu krucyfiks do ucałowania. Gdy skazaniec go pocałował zaczęło się. Benedetto podniósł się i zawołał:
- Matko, żegnaj mi i przebacz synowi swemu jego liczne zbrodnie. Ojcze, czekaj na mnie. Przybywam do ciebie. Wszechwładny hrabio Monte Christo… dziękuję ci, że dałeś mi szansę na uczciwe życie. Lecz, jak widać, nie było mi ono pisane.
Kat podniósł ostrze gilotyny, głowa skazańca została umieszczona w otworze tej zabójczej maszyny. Wówczas to Benedetto zawołał głośno:
- Szatanie, przyjmij mą dusze w swym królestwie, gdyż w raju na pewno nie ma dla mnie miejsca! Żegnaj, moja szlachetna matko. Żeg….
Nie dokończył, gdyż ostrze gilotyny spadło na jego głowę oddzielając ją od reszty ciała. Patrzyłem na to wszystko uważnie i w szoku. Pierwszy raz w życiu byłem świadkiem czyjejś śmierci. Kat zaś podszedł do głowy Benedetta i podniósł ją za włosy w górę. Tłum zareagował na to rykiem zadowolenia, ale w tej samej chwili ten ryk został zagłuszony przez dziki skowyt rozpaczy. Spojrzałem natychmiast w jego stronę i ujrzałem, kto go z siebie wydał. Tłum się rozstąpił i ujrzałem jakąś kobietę ubraną w szaty siostry miłosierdzia. Kobieta łkała jak szalona, a po chwili padła bez przytomności na ziemię. Podbiegłem do niej i pochyliłem się nad nią. Z miejsca ją rozpoznałem. Była to pani Danglars. Nie wiadomo jak, ale jednak dowiedziała się, kiedy i gdzie zostanie stracony jej syn i przyszła mu towarzyszyć w ostatnich jego chwilach.
Uklęknąłem przy niej i dotknąłem jej dłoni. Była zimna jak lód. Nie byłem lekarzem, ale nie musiałem nim być, aby wiedzieć, że kobieta umarła. Widocznie jej serce nie było w stanie wytrzymać widoku śmierci syna i pękło z rozpaczy. Kiedy kilku ludzi podeszło do mnie zainteresowanych, kim jest ta kobieta i co z nią, odwróciłem się w ich stronę i powiedziałem:
- Nie żyje.
Wstałem zrozpaczony wpatrując się wciąż w zwłoki pani Danglars pełen bardzo sprzecznych myśli.
- Kim jest ta siostra miłosierdzia? I czemu umarła w chwili śmierci tego nędznika? – zapytał jakiś człowieka.
Spojrzałem na niego ze smutkiem w oczach i odpowiedziałem:
- Była to matka tego nędznika, Benedetta. Jedyna kobieta, która szczerze go kochała. Musiała umrzeć razem z nim, gdyż nie była w stanie go pochować.
***
Wydarzenia, których byłem świadkiem mocno mną wstrząsnęły i przez wiele godzin nie byłem w stanie przestać o nich myśleć. Ścięcie Benedetta połączone jednocześnie ze śmiercią pani Danglars było dla mnie wielkim szokiem. Nie darzyłem tego nędznika oraz jego mamusi sympatią, ale jednak musiałem przyznać, iż ich śmierć była niesamowicie smutna i piękna zarazem. Miałem wielką nadzieję, że sprawiedliwy osąd ich czeka, gdy oboje staną przed najwyższym trybunałem, aby wytłumaczyć się z tego, co się stało.
Dopiero po jakimś czasie udało mi się uspokoić moje myśli i oderwać je od tych tragicznych wydarzeń, których właśnie byłem świadkiem. Nie było to łatwe, ale jednak w końcu udało mi się przypomnieć o mojej misji, czyli poszukiwaniu wszelkich wiadomości na temat hrabiego Monte Christo.
Musiałem przyznać, że mimo dość szokującego zakończenia mojej misji w więzieniu udało mi się zdobyć wiele pożytecznych informacji. Otrzymałem bowiem odpowiedzi na liczne pytania dotyczące postaci hrabiego Monte Christo. Zrozumiałem też bardzo wiele. Zrozumiałem, że zniszczenie Villeforta, Danglarsa i Mondego nie było dziełem przypadku i miało nie tylko wiele wspólnego z hrabią, ale było wręcz jego dziełem. A wszystko to stało się za sprawą zdrady, jakiej ci trzej występni ludzie dopuścili się wobec Bogu ducha winnego Edmunda Dantesa. Hrabia chciał jedynie pomścić jego śmierć. Jeśli oczywiście słowa Danglarsa były prawdziwe. Ale brzmiały prawdziwie. Gdybym tylko miał możliwość potwierdzenia tych informacji. Ale obawiam się, że nikt poza owym ex-bankierem nie będzie mi już mógł odpowiedzieć na moje pytania. W końcu Caderousse i Mondego nie żyli. Villefort zmarł w szpitalu dla wariatów.
Nie wiedziałem, dokąd mam ruszyć teraz. Informatorzy mi się skończyli. Co teraz robić? Mogłem oczywiście poprzestać na tym, co wiedziałem i napisać z tego, co wiem, artykuł. Ale jednak czułem, że nie nadszedł jeszcze na to czas. Musiałem zdobyć więcej informacji. Pytania bowiem wciąż pozostały. Przede wszystkim ciekawiło mnie, czy Danglars powiedział mi prawdę? Czy rzeczywiście tylko przypadkiem przyczynił się do upadku Edmunda Dantesa? Czy Dantes był rzeczywiście bonapartystą? Dlaczego hrabia Monte Christo chciał pomścić jego śmierć? Kim był dla niego? Krewnym? Przyjacielem? Co go z nim łączyło? I gdzie on teraz jest?
Te oto pytania krążyły po mojej głowie niczym rój much. A ja nie wiedziałem, w jaki sposób mogę sobie na nie odpowiedzieć. Jechałem powozem przed siebie ulicami Paryża, a pytania wciąż mnie dręczyły swoim brakiem odpowiedzi.
***
Wpadłem na genialny pomysł, w jaki sposób mogę zdobyć następne informacje na temat hrabiego Monte Christo. Pojechałem do biblioteki i przejrzałem gazety z roku 1838. Interesowały mnie szczególnie wiadomości na temat prokuratora de Villefort. Chciałem się dowiedzieć, w jakim on szpitalu został zamknięty. Dość szybko udało mi się to odkryć. Ojciec Benedetta został umieszczony w szpitalu św. Cyryla na ulicy Pięknej 6. Postanowiłem natychmiast tam pojechać.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Po przybyciu na miejsce udałem się do ordynatora szpitala i poprosiłem go o chwilę rozmowy. Ledwo mu się przedstawiłem, a ten radośnie mnie powitał.
- Pan Chroniqueur! Jakże się cieszę, że mogę pana widzieć. Czytałem pana artykuły i jestem pod ich wielkim wrażeniem. Ma pan wielki talent pisarski, muszę to panu przyznać.
Uśmiechnąłem się do niego skromnie, po czym wyjawiłem mu cel mojej wizyty.
- Chodzi o to, panie ordynatorze, że chcę napisać artykuł na temat hrabiego Monte Christo. Może słyszał pan o nim?
- Naturalnie. Chyba nie ma człowieka w Paryżu, który by o nim nie słyszał.
- No właśnie. I sęk w tym, że potrzebuję do tego wszelkich informacji, jakie tylko można zdobyć. A niestety nie wiem już, kogo mogę o wiadomości poprosić. Wszystkich, których mogłem odszukać, odszukałem. Nie mam pojęcia, kto jeszcze mógłby mi pomóc.
Ordynator uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.
- Rozumiem pana problem. Ale jednak wciąż nie wiem, co ja mam do tego? Przecież ja na temat hrabiego Monte Christo nic nie wiem.
- To zrozumiałe, ale jednak… chodzi mi o to, że… w pana szpitalu przebywał niejaki Gerard de Villefort.
Ordynator podrapał się po głowie i po chwili przypomniał sobie, o kim mowa.
- Ach tak! Rzeczywiście. Ten prokurator, co okazało się, że ma syna galernika?
- Nie inaczej, ten sam.
- I ten człowiek pana interesuje?
- Owszem, gdyż miał on wiele wspólnego z hrabią Monte Christo. I mógłby dużo wiedzieć na jego temat.
- Rozumiem pana doskonale, ale o ile się nie mylę, ten człowiek nie żyje.
- To wiem, panie ordynatorze, ale jednak… Chodzi o to, że ponoć przed śmiercią odzyskał on do końca zmysły. Czy to prawda?
Ordynator pokiwał twierdząco głową.
- Nie inaczej. Ma pan rację. Odzyskał przed śmiercią zmysły i świadomość tego, co się dzieje wokół niego.
- No właśnie. Interesuje mnie, czy kiedy odzyskał zmysły czy opowiadał komuś swoją historię?
- Obawiam się, że nie, drogi panie.
- A może zostawił coś po sobie? Coś w rodzaju pamiętnika? Albo jakieś zapiski jego osobiste?
Ordynator zastanowił się przez chwilę nad moimi słowami.
- Pamiętnika, powiada pan?
Po czym uśmiechnął się do mnie radośnie.
- Ma pan szczęście, gdyż de Villefort zostawił właśnie przed śmiercią coś w rodzaju pamiętnika.
To mówiąc lekarz otworzył szufladę od biurka i wyjął z niej małą stertę papieru, po czym podał mi ją do ręki. Schwyciłem ją zachłannie i zacząłem dokładnie oglądać. Było to kilka stron zapisanych drobnym, ale jednak czytelnym pismem. Widać, że było to pisane w pośpiechu, więc pismo nie było ani staranne ani symetryczne. Zerknąłem jednak na kilka słów i aż krzyknąłem z radości. To było wyznanie Villeforta. Całe jego życie spisane przez niego osobiście. Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście.
Popatrzyłem z wdzięcznością na ordynatora.
- Jak... skąd.... dlaczego?
Ordynator zaśmiał się, ale po chwili spoważniał i powiedział:
- Spisał je de Villefort na kilka dni przed swoją śmiercią. Czytałem to. Niezbyt ciekawa literatura, ale jednak, jeśli się nie mylę, jest tam co nieco wiadomości o hrabim Monte Christo. Więc niewykluczone, że się to panu przyda.
Ucieszyłem się jak małe dziecko, które otrzymało upragnioną zabawkę. Bardzo mnie korciło, żeby złapać tę stertę papieru i ruszyć z nią biegiem do domu, aby jak najszybciej ją przeczytać. Nie miałem jednak pewności, czy mogę ją zabrać ze sobą. Musiałem się upewnić.
- Czy mogę to zatrzymać?
Ordynator rozłożył ręce.
- A bierz pan. Mnie to i tak do niczego nie potrzebne. A panu się może przyda przy pisaniu tego artykułu, który pan ma napisać. Powodzenia panu życzę, panie Chroniqueur.
- Dziękuję panu, panie ordynatorze. Dziękuję z całego serca.
Płakałem z radości nie umiejąc zapanować nad emocjami, które mnie ogarnęły. Wstałem ze swego miejsca chowając ów bezcenny rękopis za pazuchę, po czym uścisnąłem rękę ordynatorowi i wybiegłem ze szpitala w kierunku mego powozu. Nim zaś pojechałem do domu jak najszybciej to możliwe. Nie mogłem się już doczekać, aby usiąść wygodnie w fotelu i przeczytać ten zbawienny dla mnie rękopis.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 4:10, 31 Sty 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 13:13, 21 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Jakże korzystny zbieg okoliczności z wyznaniem/zeznaniem Villeforta - ciekawe, jakie kolejne pytania przyniesie następna opowieść.
Scena stracenia Benedetto zaskoczyła mnie - bardzo pozytywnie Domykasz wątki, a jednocześnie zwłaszcza ta scena jest bardzo zbalansowana, nie za sucha i nie epatuje emocją. Odniosłam wrażenie, że jest napisane dokładnie to, co trzeba, i tyle, ile trzeba.
Podnosisz sobie poprzeczkę
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 20:52, 21 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
AMG napisał: | Jakże korzystny zbieg okoliczności z wyznaniem/zeznaniem Villeforta - ciekawe, jakie kolejne pytania przyniesie następna opowieść.
Scena stracenia Benedetto zaskoczyła mnie - bardzo pozytywnie Domykasz wątki, a jednocześnie zwłaszcza ta scena jest bardzo zbalansowana, nie za sucha i nie epatuje emocją. Odniosłam wrażenie, że jest napisane dokładnie to, co trzeba, i tyle, ile trzeba.
Podnosisz sobie poprzeczkę |
Cieszę się, że tak mówisz. Miałem nadzieję, że scena stracenia Benedetta będzie taka... jakby ją mógł napisać Dumas. Przyznam się, że chciałem stworzyć coś, co nie da się jednoznacznie ocenić jako dobre czy złe. Bo w końcu Benedetto to łajdak, który zasłużył na śmierć jak mało kto. Ale jednocześnie chciałem, by jego śmierć miała w sobie jakiś żal, jakiś smutek... coś z opisywanych przez Dumasa egzekucji np. egzekucji pana Moranda w TOWARZYSZACH JEHUDY Chciałem pokazać, że mimo, iż Benedetto to łajdak, to jednak narrator ma mieszane uczucia w chwili jego stracenia. I że jednak był ktoś, kto go kochał i kto cierpiał w chwili jego śmierci - jego matka. To też również swego rodzaju hołd dla matczynej miłości, którą uważam za jedną z najpiękniejszych i najtrwalszych uczuć na świecie - moja matka jest tego najlepszym przykładem.
Także... cieszę się, że ci się ona podoba i że cię nią nie zawiodłem. Co do podnoszenia poprzeczki... cóż.... nie lubię zbytnio iść na łatwiznę przy pisaniu książek Chcę stworzyć dzieło godne mistrza
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 1:20, 22 Lis 2013 Temat postu: Rozdział XVI |
|
|
Rozdział XVI
Opowieść Gerarda de Villefort
Nazywam się Gerard de Villefort. Przebywam obecnie w szpitalu dla wariatów, ale daleko mi do bycia szaleńcem. Odzyskałem zmysły, ale nie mam pojęcia, na jak długo. Nie mam również pojęcia, jak długo jeszcze przyjdzie mi żyć. Proszę cię więc, czytelniku mego rękopisu, abyś raczył zapoznać się z moim życiem i nie oceniał mnie zbyt nisko, kiedy już będziesz wiedział o mnie wszystko. Mam nadzieję, że jeśli nawet mnie nie zrozumiesz, okażesz mi miłosierdzie, choć ja nigdy nie umiałem okazać go nikomu, gdy jeszcze byłem pomiędzy zdrowymi i wolnymi ludźmi.
Kimkolwiek więc jesteś ty, który czytasz te słowa, zapoznaj się dokładnie z moją historią, zanim mnie poznasz.
Urodziłem się w szlacheckiej rodzinie, dzięki czemu mogłem od dziecka otrzymać staranne wykształcenie godne stanowiska, jakie miałem w przyszłości zajmować. Moje prawdziwe nazwisko brzmi de Noirtier de Villefort. Mój ojciec, Francois de Noirtier de Villefort miał burzliwą przeszłość polityczną. Najpierw należał do jakobinów, a po ich upadku ścigany przez Napoleona Bonaparte musiał się ukrywać, co jednak nie przeszkodziło mu potem zostać stronnikiem I cesarza Francji. Nie wiem, dlaczego zmienił poglądy. Ale jednak mówiono o nim, że stał się zaciekłym bonapartystą. I rzeczywiście nim był. Swego czasu, na dworze królowej Etrurii głosił swe bonapartystyczne poglądy z całą żarliwością. Kiedy cesarz upadł i został zesłany na Elbę mój ojciec planował wraz z wieloma innymi spiskowcami odbicie cesarza i ponowne powołanie go na tron. Był ważną osobistością wśród spiskowców, może nawet ich przywódcą. By jednak łatwiej prowadzić swoją działalność zrezygnował z drugiego członu swego nazwiska – czyli z członu „de Villefort”. Ja zaś zrezygnowałem z pierwszego, dzięki czemu nikt więcej nie mógł nas ze sobą powiązać. Pan Noirtier i pan de Villefort to byli dwaj zupełnie obcy sobie ludzie. Jednak ryzyko odkrycia tej tajemnicy zawsze istniało, a moja kariera zależała od tego, czy ten sekret ujrzy światło dzienne, czy też nie.
W roku 1815 wydarzyło się coś, co już na zawsze zmieniło moje życie. Sprawowałem wówczas funkcję zastępcy prokuratora generalnego w Marsylii. Zaręczyłem się z panną Renatą de Saite-Meran, córką słynnego markiza i zaciekłego rojalisty. Obaj mieliśmy te same poglądy co do polityki, więc dobrze się nam układało. Wieczór moich zaręczyn odbył się niedługo przed powrotem Napoleona z Elby. Uroczystość tę przerwała wieść o aresztowaniu jakiegoś bonapartysty nazwiskiem Edmund Dantes. Był to młody marynarz, niewiele młodszy ode mnie. Jego zmarły dowódca nakazał mu przed śmiercią dostarczenie listu od Napoleona do jednego z jego agentów w Paryżu. Ponieważ na miejscu nie było prokuratora generalnego, ja sam musiałem zająć się tym młodzikiem. Wysłuchawszy jego opowieści doszedłem do wniosku, że nie jest on niczemu winien poza lojalnością wobec zmarłego dowódcy i chciałem go wypuścić. Niewątpliwie przyczynił się do mej oceny fakt, iż Dantes również miał tego dnia zaręczyny i to aresztowanie mu je przerwało. Postanowiłem więc go puścić wolno, odebrawszy mu wcześniej list. Zmieniłem jednak zdanie, kiedy odkryłem, że na kopercie owego nieszczęsnego listu jest adres tego agenta – którym okazał się być mój ojciec, pan Noirtier. Przeraziłem się. Zacząłem się zastanawiać, co robić w takiej sytuacji. Dantes znał adres. Co, jeśli powie o tym komukolwiek, a ktoś skojarzy nazwisko mego ojca z moim? Moja kariera, stanowisko, ślub z panną de Saint-Meran, wszystko zależało od tego, czy ta tajemnica kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Wiedziałem już, co muszę zrobić.
Czułem współczucie dla tego młodego człowieka, którego mój ojciec wciągnął w swoje chore pomysły i jeszcze bardziej chore spiski. On zawsze musiał kogoś w coś wciągnąć, żałosny egoista. Dantes miał w swoich rękach mój los. Mógł być co prawda tylko marionetką w rękach wielkich ludzi. Lecz biada temu, kto pozwoli sobie na bycie marionetką. Musi ponieść tego konsekwencje. Edmund Dantes również musiał za to zapłacić bez względu, czy naprawdę był bonapartystą czy też nie. Postawiłem na wadze losu swoją karierę i bezpieczeństwo oraz dobre imię przeciwko życiu tego żałosnego pokurcza, który znał nazwisko mego ojca i mógł mnie nim zniszczyć. Przeważyła moja kariera.
Wziąłem list do mego ojca i spaliłem go na miejscu. Następnie powiedziałem Dantesowi, aby pozwolił się odprowadzić do Pałacu Sprawiedliwości i że rano zostanie z niego zwolniony po załatwieniu przeze mnie wszystkich procedur. Serce mi się krajało, kiedy pomyślałem sobie, że jutro z samego rana ten biedny i naiwny chłopak, pokładający we mnie wielkie nadzieje wyląduje za moją sprawą w więzieniu na dożywocie. Ale cóż.... trzeba było wybierać. Albo on albo ja. Oczywiście więc, że wybrałem siebie. Któż by siebie nie wybrał? Chyba głupi. Może to było straszne to, co zrobiłem, ale w polityce nie ma sentymentów. Kto o tym nie wie, zostanie szybko zniszczony i to w bezwzględny sposób. Ja nie chciałem zostać zniszczony. Chciałem żyć.
Zostało mi tylko wymyślenie dla niego odpowiedniego miejsca odosobnienia. Chodziło przede wszystkim o takie miejsce, z którego nie tylko nie wyjdzie, ale i również nie będzie mieć żadnego kontaktu ze światem. Właśnie dlatego mój wybór padł na wyspę If. Znajdowała się tam twierdza zwana twierdzą If. Zamykano tam ludzi, których nazywano „więźniami politycznymi”. Przede wszystkim jednak umieszczano tam tych, którzy zostali skazani na zapomnienie. Tak jak właśnie Dantes, który został przeze mnie poufnym rozkazem skazany na dożywocie w twierdzy If. Biedny, naiwny, młody marynarz. Dostał okrutną nauczkę od losu. Ale przynajmniej na przyszłość będzie pamiętał, że nie wypełnia się ślepo rozkazów dowódcy.
Co ja bredzę? Na jaką przyszłość? Przecież on już i tak nie miał żadnej przyszłości przed sobą. W twierdzy If nie czegoś takiego jak „potem”, „później” czy nawet „przyszłość”. Takie słowa tam nie istnieją. W zamku If po prostu się żyje. O ile oczywiście tę nędzną egzystencję, jaką się tam wiedzie, można nazwać życiem.
Gdy już to wszystko zrobiłem wróciłem spokojnie jak gdyby nigdy nic wróciłem na swoje zaręczynowe przyjęcie z moją ukochaną Renatą. Po drodze spotkałem narzeczoną Edmunda. Pytała o niego. Słysząc jej wypowiedzi na temat tego młodzieńca poczułem dziwne uczucie w żołądku. Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Nie pamiętam również, co jej wtedy powiedziałem. Wiem jednak, że wtedy właśnie po raz pierwszy w swoim jakże żałosnym życiu poczułem wyrzuty sumienia. Szybko jednak je w sobie zdusiłem. Byłem młody, miałem karierę przed sobą. Co mnie teraz obchodził jakiś marynarz i jego narzeczona? Wtedy liczyłem się tylko ja.
Wróciłem na moje zaręczyny, ale tylko po to, by przeprosić za to, iż muszę natychmiast wyjechać do Paryża. Dość szybko dotarłem do stolicy naszej ukochanej Francji. Spotkałem się tam z królem Ludwikiem XVIII. Powiedziałem mu o całym spisku mającym na celu uwolnienie Napoleona. Nie uwierzył mi i prawdopodobnie kazałby mi iść sobie z Bogiem gdyby nie to, że chwilę po mojej rewelacji zjawił się u niego posłaniec z wieścią, że Napoleon uciekł z Elby i idzie w kierunku Paryża. Król dopiero wtedy poważnie zainteresował się moimi słowami. Pytał mnie o szczegóły, ale ja powiedziałem mu jedynie tyle, ile mogłem mu wyznać. Przemilczałem przed nim nazwiska spiskowców udając, że ich nie znam. Tak naprawdę jednak nie mogłem po prostu ich powiedzieć. Gdybym bowiem zdradził jedno nazwisko, musiałbym podać następne. A wówczas mógłbym zdradzić nazwisko swego ojca. Do tego zaś dopuścić nie mogłem. Nie po to zniszczyłem tamtego młodzika, żeby teraz tak po prostu wpaść. Całe szczęście, że król ani nikt inny nie dopytywał się o to zbytnio, więc nie było kłopotów. Otrzymałem order za zasługi oddane królowi i monarchii oraz możliwość awansu na prokuratora generalnego. Nieco później spotkałem się z ojcem. Opowiedziałem mu o tym, co dla niego zrobiłem, a także przekazałem mu fakt, iż wiem, że to on stał za zabójstwem barona d’Epinay, którego ciało dzisiaj rano znaleziono. Ojciec mój zapewniał mnie jednak, że owszem zabił barona, ale w uczciwym pojedynku. Dla pewności jednak, by nikt go nie rozpoznał, na moich oczach zgolił bokobrody, spalił swój strój i laskę, które zastąpił innym ubiorem i moją laską. Teraz był nie do rozpoznania. Obiecał mi również, że tego, co dla niego zrobiłem nie zapomni mi i okaże mi swe wsparcie, kiedy to będzie konieczne.
Wkrótce okazało się, że to wsparcie będzie mi naprawdę potrzebne. Bowiem wbrew temu, co przewidywali wszyscy rojaliści, Napoleon nie tylko dotarł zwycięsko do Paryża, ale i w ciągu kilku dni odzyskał władzę. Ludwik XVIII został zmuszony do ucieczki, a jego miejsce na tronie zajął upadły cesarz. Ja jako jeden z niewielu rojalistów nie musiałem się niczego obawiać. Dlaczego? Z tejże prostej przyczyny, że ojciec obiecał mi swe wsparcie i otrzymałem je. Dzięki panu Noirtier zostałem prokuratorem w Marsylii. Mój ojciec dotrzymał słowa. Choć był głupcem, to jednak zawsze uczciwym. Owszem, wierzył w te swoje utopie, ale miał swoje zasady. Był uczciwszy ode mnie. Może dlatego tak marnie skończył. W tym świecie bycie uczciwym równa się byciu martwym. Ja żyłem, więc nie byłem uczciwy.
Pełniłem swój urząd spodziewając się, iż Napoleon długo się nie utrzyma na tronie. Kiedyś rojaliści robili nagonkę na bonapartystów. Teraz bonapartyści robili nagonkę na rojalistów. Świat stanął na głowie. W tym samym czasie przyszedł do mnie pryncypał Edmunda Dantesa, pan Morrel, prosząc o łaskę dla swego pracownika. W końcu oskarżono go o bonapartyzm, który w chwili jego zamknięcia był czynem haniebnym. W chwili obecnej zaś był bohaterstwem. Morrel zresztą sam swego czasu był zwolennikiem Napoleona. Ja jednak dalej bałem się tego chłopaka. Już może nie tyle możliwości zniszczenia mojej kariery, co zemsty Dantesa za uwięzienie go. Podobno marynarze bywają strasznie mściwi i nigdy nie wybaczają, a ich zemsta bywa okrutna. Wolałem nie sprawdzać tej pogłoski w praktyce. Dlatego też powiedziałem Morrelowi, że rząd na chwilę obecną ma inne sprawy na głowie niż jego niesłusznie uwięziony pracownik. Jeśli zaś on domaga się jego uwolnienia, to niech napisze w tej sprawie podanie. Napisał więc podanie, ale za moją radą podkoloryzował je opowiadając w nim wyssane z palca opowieści na temat Dantesa i jego rzekomym udziale w walce o ich słuszną, bonapartystyczną sprawę. Po czym wręczył mi całość, ja zaś miałem je przekazać swoim zwierzchnikom. Jednakże nie zrobiłem tego. Schowałem podanie do biurka i czekałem. Wiedziałem, iż Napoleon dość cienko przędzie tę swoją politykę i długo nie utrzyma się na tronie. Jak się okazało, miałem rację. Pociągnął zaledwie sto dni. Potem wielkie lanie pod Waterloo i zesłanie na Wyspę Św. Heleny, gdzie spędził resztę życia. Na tron zaś powrócił Ludwik XVIII, a władzę znów przejęli rojaliści. Ja zaś za pomocą swoich własnych znajomości utrzymałem się na stanowisku. Dopiero wtedy przedstawiłem podanie Morrela o uwolnienie Dantesa swoim przełożonym. Zrozumiałe chyba, że w tej sytuacji politycznej nie było co nawet mówić o jego uwolnieniu. Byłem więc bezpieczny.
Poślubiłem wówczas Renatę de Saint-Meran. Wcześniej tego nie zrobiłem. Za radą mego ojca wolałem poczekać, albowiem nie miałem żadnej pewności, że bonapartyści się nie utrzymają u władzy. Gdyby się jednak utrzymali, ojciec znalazłby mi lepszą partię. Kiedy jednak rojaliści powrócili, ja zachowałem dla siebie otwartą furtkę, za pomocą której powróciłem do stronnictwa, z którym emocjonalnie byłem powiązany. Poślubiłem moją narzeczoną, która urodziła mi córkę Walentynę. Niedługo potem jednak moja żona zmarła, a ojcu pękła żyłka w mózgu, co spowodowało trwały i nieusuwalny paraliż całego ciała. Odetchnąłem wówczas z ulgą. Ten stary dziad już nigdy więcej się nie weźmie za politykę, myślałem sobie. Nędzny i głupi śmieć szargający moje nazwisko swymi utopiami już nigdy więcej mi nie zaszkodzi. Oczywiście odtąd musiałem się nim opiekować, ale była to i tak niska cena za moją wolność.
W tym samym czasie zacząłem pełnić funkcję prokuratora w Tuluzie. Pewnego dnia przyszedł do mnie pewien były przemytnik, Korsykanin nazwiskiem Giovanni Bertuccio. Przyszedł prosić o sprawiedliwość, bowiem jego brat został brutalnie zamordowany w czasie tzw. białego terroru. Człowiek ów chciał ukarania morderców swego brata. Jednakże nie przejąłem się tą skargą za bardzo. W końcu zabity był bonapartystą, a w dodatku przemytnikiem. Miałem na biurku znacznie ciekawsze i poważniejsze sprawy do załatwienia. Po cóż więc miałem się zajmować jakimś korsykańskim śmieciem? I tak zabijają się między sobą na masową skalę. Jeden mniej czy więcej, co to za różnica? Kazałem więc składającemu skargę wynosić się do wszystkich diabłów. On jednak był w gorącej wodzie kąpany i zapowiedział mi vendettę. Nie bardzo mi się chciało w te ich rodowe zemsty wierzyć, jednakże dla pewności nosiłem odtąd przy sobie pistolet.
Och! Gdybym wtedy wiedział, jakie konsekwencje będzie miała moja decyzja nie ścigania sprawcy tego zabójstwa, nigdy bym nie odmówił pomocy temu człowiekowi. Lecz ja głupi i zadufany w sobie nie wiedziałem o tym wszystkim i odtrąciłem go, za co później spotkała mnie kara od losu.
Wdałem się wówczas w romans z młodą mężatką, Herminią de Nargonne. Była ona przyjaciółką mojej żony. Poznałem ją na swoich zaręczynach jeszcze jako pannę de Salvieux. Jej mąż był stary i zmęczony, więc zaspokoić jej potrzeb nie potrafił. Ja za to potrafiłem. A kiedy tylko odkryłem, że kobieta darzy mnie sympatią, skorzystałem z okazji i proszę. Romans się zaczął. Spotykaliśmy się w domu w Auteuil, który moi teściowie zostawili mi po śmierci Renaty. Służby tam było bardzo mało, a w niektóre dni nawet wcale. Nasz romans więc mógł spokojnie kwitnąć. Jednakże jego efektem była całkowicie nieplanowana i jakże szkodliwa ciąża Herminii. Doprowadziła ona do przedwczesnej śmierci pana de Nargonne, który wrócił do domu i odkrył odmienny stan swojej żony, a nie mogąc znieść hańby, jaka się z tą ciążą wiązała, zszedł z tego świata.
Herminia została wdową. Naiwnie wówczas zaproponowała mi, żebyśmy się pobrali. Ostatecznie oboje byliśmy już wolni, a do tego mieliśmy mieć dziecko. Ona chyba całkiem wtedy oszalała. Nie pomyślała, że ślub z nią zaprzepaści całą moją karierę, o której rozkwit tak długo walczyłem? Do tego jeszcze ten bękart. On mógł mi wszystko zniszczyć. Musiałem się go pozbyć za wszelką cenę. Pozostało tylko pytanie, jak? Póki Herminia była w ciąży nie mogłem nic zrobić. Musiałem cierpliwie czekać, odgrywając przy tym oczywiście troskliwego kochanka i przyszłego ojca. Poszło mi to z łatwością. Zawsze umiałem grać, kiedy zaszła taka potrzeba.
Wreszcie dzieciak się urodził. Był to noworodek płci męskiej. Miałem więc syna. Niestety z nieprawego łoża. W innej sytuacji ucieszyłbym się bardzo, lecz w takiej sytuacji… Nie miałem innego wyjścia, musiałem zrealizować mój długo przygotowywany plan działania. Nazwisko de Villefot musiało pozostać czyste, bez skazy. Zniszczyłem Edmunda Dantesa, więc nie bałem się zniszczyć tego bękarta. Nikt się o tym nie dowie, myślałem sobie. Nikt. Moje brudy wypiorę we własnych czterech ścianach. Ponieważ poród odbył się w ścisłej tajemnicy, mogłem działać swobodnie.
Złapałem szybko dziecko i powiedziałem mojej kochance, że ono nie żyje. Uwierzyła, gdyż dziecko urodziło się nieprzytomne, nawet nie płakało. Za to ona płakała. Wręcz rozpaczała i rwała sobie włosy z głowy. Ja zaś udawałem współczucie jej cierpieniom, a w rzeczywistości drżałem w duchu na myśl o tym, co się stanie, jeśli dzieciak nagle się obudzi i zacznie się drzeć wniebogłosy zdradzając mnie przed nią? Na szczęście do tego nie doszło. Powiedziałem, że dziecko trzeba pochować. Owinęła je więc w pieluszki z monogramem H.N, ja zaś wyniosłem je na ogród. Tam zamknąłem bachora w skrzynce, którą zakopałem w ogrodzie.
Co czułem, kiedy to robiłem? Satysfakcję? Błogość? Radość? A może po prostu spokój ducha, że znowu mi się udało? Sam już nie wiem, co wtedy czułem. Wiem tylko jedno – byłem spokojny jak nigdy dotąd.
Mój spokój jednak nie trwał długo. W krzakach tego ogrodu siedział Giovanni Betuccio, który przybył dokonać na mnie swoją vendettę. Wyczuł dogodną okazję i rzucił się na mnie z nożem, po czym nieźle mnie nim zaprawił. Cudem chyba tylko uszedłem z życiem. Herminia odzyskawszy siły zastanowiła się, dlaczego tak długo nie wracam. Pobiegła na ogród i znalazła mnie. Zabrała mnie do domu i szybko wezwała pogotowie. Długo się kurowałem, a kiedy już opuściłem szpital przypomniałem sobie o zakopanej w ogrodzie skrzynce z moim nieślubnym dzieckiem w środku. Zrozumiałem, że nie będę spokojny, dopóki nie upewnię się, że ono tam jest. Że nikt go nie wydobył. Pomyślałem również, że ten ogródek nie jest najlepszym miejscem na ukrycie mojego wstydu przed światem. Dlatego też musiałem powrócić do Auteuil, odkopać skrzynkę i ukryć w bezpieczniejszym miejscu.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Udałem się z łatwością do domu w Auteuil. Wziąłem łopatę i zacząłem kopać. Jednakże jakiż był mój szok i przerażenie, kiedy odkryłem, że nigdzie, w całym tym przeklętym ogrodzie nie ma tej skrzyni, choć przecież pamiętałem doskonale, że właśnie tam ją zakopałem. Nie wiedziałem, jak to możliwe. Przekopałem chyba z pół ogródka zanim się wreszcie zorientowałem, w czym rzecz. Najpierw myślałem, że może po prostu pomyliłem miejsca i szukałem w innych. Gdy jednak ta metoda nie poskutkowała, musiałem przyjąć bolesną prawdę. Dziecko zniknęło. Bertuccio musiał podpatrzeć mnie, jak je zakopuję i kiedy mnie dźgnął nożem, zaraz je szybko wykopał. Proste jak dwa razy dwa. Oczywiście podjąłem wszelkie możliwe działania w celu odnalezienia dziecka. Niestety ślad urwał się w sierocińcu niedaleko Auteuil. Sprawa była dla mnie jasna – Bertuccio ocalił moje dziecko i oddał do sierocińca. A potem jakaś kobieta zaopatrzona w połowę pieluszki z monogramem H.N. odebrała je podając się za jego matkę. Ale kto to mógł być? Herminia? Od razu odrzuciłem taką możliwość. Ona nie mogła tego zrobić. Przecież nie wiedziała, że dziecko żyje. Postarałem się już o to. A więc jeśli nie ona, to kto? Chyba ktoś z otoczenia Bertuccia. W końcu kto inny miałby pieluszki z tym monogramem? Takie nie leżały ot tak sobie na ulicy.
Pomimo oczywistych niepowodzeń nie ustawałem w poszukiwaniu mego nieślubnego dziecka. Niestety wszelki ślad się urwał i nikt nic nie wiedział. Szukałem i szukałem, aż w końcu musiałem dać sobie spokój. W końcu ile można było szukać tego bękarta? Pomyślałem sobie, że pewnie już nie żyje. A nawet jeśli żyje, to i tak nic o mnie nie wie i nie może w żaden sposób mi zagrozić. Byłem bezpieczny.
Ożeniłem się powtórnie. Moją żoną została bogata panna z dobrego domu, Heloiza. Herminia zaś wyszła za tego utracjusza, barona Danglarsa. Bankier od siedmiu boleści. Wszystko więc w moim życiu było ułożone. Heloiza urodziła mi synka, Edwarda. Moja córka Walentyna zajmowała się moim sparaliżowanym ojcem, którego pokochała tak mocno, że znalazła nawet sposób na skuteczne porozumiewanie się z nim bez słów. Już nie pamiętam, jak ona to robiła, ale ja i stary, wierny sługa mego ojca, Bairros również opanowaliśmy ten język. Zrobiliśmy to na tzw. wszelki wypadek. W końcu nigdy nie było wiadomo, co się jeszcze wydarzy. Ten stary dziadyga mógł być mi jeszcze potrzebny.
Gdy już myślałem, że zmierza ku lepszemu, to w moim życiu zjawił się ten przeklęty hrabia Monte Christo. Był to rok 1838. Wtedy właśnie moje grzechy z młodości uderzyły we mnie ze zdwojoną siłą, a tym wszystkim kierował ów rzekomy hrabia. Bydlak zniszczył wszystko, co z takim trudem zbudowałem. Stworzyłem sobie idealny i pozbawiony skandalu świat niszcząc tego młodego głupca, Edmunda Dantesa. Ale skąd mogłem wiedzieć, co hrabiego łączy z Dantesem i że po dwudziestu trzech latach zechce los się na mnie za ten grzech młodości zemścić? Nie mogłem tego w żaden sposób przewidzieć. I nie przewidziałem.
Jak ten bydlak wszedł pomiędzy moją rodzinę? To był bardzo przebiegły plan. Najpierw uratował życie mojej żonie i synowi. Kiedy rozpędzone konie pożyczone od Herminii spłoszyły się w niepewnych rękach Heloizy, to właśnie Monte Christo ocalił ich dwójkę. Moja żona oczywiście zaprosiła hrabiego z wdzięczności do siebie, nawet zawarła z nim swego rodzaju przyjaźń. Stał się on wtedy częstym gościem w naszym domu, a podczas tych spotkań niejeden raz rozmawiali sobie jakby nigdy nic o truciznach i trucicielach. Powinno mi to dać do myślenia, że szykuje się coś niedobrego. Ale zignorowałem swoje instynkty i nie zareagowałem w odpowiednim momencie. Gdyby zwróciło to moją uwagę, wówczas do niczego by nie doszło. A tak ten potwór wręczył mojej żonie truciznę, która posłużyła do wytrucia całej mojej rodziny.
Najpierw jednak muszę powiedzieć o pewnym przyjęciu wyprawionym przez hrabiego w jego wiejskim domku. Jak na ironię, był to mój dawny dom w Auteuil. Ten sam dom w Auteuil, w którym doszło do hańbiących moje dobre imię narodzin tego bękarta. W tym samym domu odbyło się przyjęcie, na którym hrabia zszokował nas opowiadając o tym, jak to rzekomo w ogrodzie tego domu jego ludzie wykopali skrzynkę ze szkieletem noworodka. Do tego jeszcze Danglars zasugerował, żebym poprowadził śledztwo w tej sprawie. To chyba również on, na pytanie Herminii, jaka kara spotyka dzieciobójców, odpowiedział „obcina im się łeb”. Nie muszę chyba mówić, że ta wiadomość bardzo mnie przestraszyła. Przeszłość w bolesny sposób do mnie wróciła. Musiałem następnego dnia rozmówić się z Herminią. Przyszła do mnie wypłakiwać oczy z powodu tego, co powiedział hrabia. Żałosna płaczka. Jakby to ona miała najwięcej do stracenia. Zdenerwowany jej sceną antycznej tragedii powiedziałem prawdę, że jej dziecko żyje, co w naszej sytuacji jest jeszcze gorsze. Przecież to dziecko mogło wrócić, odkryć naszą tożsamość i szantażować nas. Był również inny problem – Monte Christo wiedział o wszystkim. Inaczej nie opowiedziałby nam tej bzdurnej historyjki o wykopaniu szkieletu noworodka. Wniosek? Mógł chcieć ją wykorzystać przeciwko nam. Albo chciał nas tylko nastraszyć. Na szantażystę to on mi nie wyglądał. Bardziej na człowieka, który bawi się ludźmi wykorzystując do tego ich słabości i ukryte brudy przeszłości. Obiecałem Herminii wysłać najlepszego policyjnego agenta, by zbadał dokładnie osobę hrabiego. Byłem ciekawy, kim on jest, po co tu przybył i co planuje?
Sprawa oczywiście była delikatnej natury, więc nie mogłem sobie pozwolić na wtajemniczanie kogokolwiek w całą sytuację. Przebrany za agenta osobiście poszedłem zasięgnąć języka. Informatorów zdobyłem dwóch – księdza Giuseppe Busoni i lorda de Wilmora. Pierwszy był przyjacielem hrabiego, drugi jego wrogiem. Obaj jednak nie dostarczyli mi wiadomości, jakich bym oczekiwał. Nic skrytego, nic tajemniczego. Zwyczajna biografia wzbogaconego parweniusza z Włoch. Nic, czym można by takiego trzymać w szachu. Ale z drugiej strony nic, co by mogło potwierdzić, że ten człowiek może nam zagrażać. Wróciłem więc z mojej misji spokojny nie mając jednak pojęcia, że najgorsze jest dopiero przede mną.
Mianowicie w moim domu rodzinnym doszło do tragedii. A wszystko zaczęło się w chwili, kiedy to postanowiłem wydać Walentynę za mąż za barona Franza d’Epinay. Moja córka nie chciała go jednak za męża – później dopiero odkryłem, że miała już innego ukochanego. Ojciec mój zaś zagroził wydziedziczeniem Walentyny, jeśli ja ośmielę się wydać ją za Franza. Powód? Ojciec chłopaka był kiedyś bonapartystą, ale zdradził swe stronnictwo i przystąpił do rojalistów. Mój ojciec nie darował mu tego nigdy. Także teraz nie chciał dopuścić do ślubu mego dziecka z dzieckiem tego biednego generała, którego ciało znaleziono w dniu zniszczenia przeze mnie Edmunda Dantesa. Ja jednak postawiłem na swoim i ogłosiłem, że niech i pieniądze mego ojca pójdą na cele dobroczynne. Walentyna poślubi Franza tak czy inaczej. Zdanie mej córki w tej kwestii niewiele mnie wówczas obchodziło. Wkrótce jednak dotknęła mnie osobista tragedia. Państwo de Saint-Meran przyjechali do mnie z okazji rychłych zaślubin mej córki, a swojej wnuczki. Po drodze jednak pan de Saint-Meran zmarł wkrótce po zażyciu lekarstwa – później się okazało, że ktoś wlał mu do niego brucynę. Jego żona, a matka mojej pierwszej żony podzieliła los męża kilkanaście dni później, wcześniej zdążywszy zapisać cały majątek Walentynie i zmusić ją na łożu śmierci, by wyszła ona za barona d’Epinay. Kiedy to zrobiła, umarła w bólach. Mój znajomy lekarz, którego wezwał do zbadania mej świekry powiedział mi, że została otruta brucyną, podobnie jak wcześniej jej mąż. Zaproponował mi wszcząć postępowanie w tej sprawie. Lecz ja odmówiłem. Śledztwo w moim domu? Taki skandal? Nie po to chroniłem swoje nazwisko, żeby teraz je w taki sposób szargać. O nie! Niech lepiej powymiera połowa domowników. Nazwisko de Villefort musi pozostać nieskalane.
Wkrótce miały się odbyć zaręczyny Walentyny z Franzem. W dniu podpisania intercyzy mój tatuś oczywiście wszystko zepsuł zapraszając chłopaka do siebie i pokazując mu zapiski z dnia śmierci jego ojca. Wynikało z nich jasno i dokładnie, że ojca Franza zabił w pojedynku mój własny ojciec. Byłem kompletnie zszokowany. Przed oczami stanął mi ten okropny dzień oraz mój ojciec ze swoją głupią, uśmiechniętą gębą.
Rzecz jasna Franz d’Epinay zerwał zaręczyny z moją córką, a ona była z tego powodu uradowana, nie mówiąc już o moim ojcu, który zmienił testament i cały majątek zapisał Walentynie. Wkrótce potem mój własny ojciec nieomal padł ofiarą zamachu. Ktoś próbował otruć go brucyną, wlewając mu ją do jego ulubionej lemoniady. Niestety zamiast niego zmarł Bairros. Wezwałem na pomoc mego znajomego lekarza. On zbadał starego sługę, lecz wnioski były szokujące – w moim domu jest morderca. I wszystko wskazywało na Walentynę. Tylko ona miała motyw. Lekarz zażądał, bym postąpił zgodnie z prawem i osadził ją w areszcie. Nie mogłem jednak tego zrobić. Już mniejsza o to, że była moją córką. Chodziło mi przede wszystkim o me dobre imię. Jakże po tym wszystkim, co przeszedłem, miałbym teraz wydać je na pastwę plotkarzy? Poza tym nie wierzyłem w to, aby moja córka była winna. W tym jednym się zresztą nie pomyliłem.
Niedługo po tym wszystkim doszło do zabójstwa niejakiego Kacpra Caderousse’a pod domem hrabiego Monte Christo. Z listu umierającego wynikało, że zabił go wspólnik, były galernik o imieniu Benedetto. Wkrótce potem do Danglarsa przyszedł list, że narzeczony jego córki, pan wicehrabia Andrea de Cavalcanti to właśnie ów Benedetto. Chłopak musiał uciekać, ale i tak niewiele mu to dało. Moi żandarmi dali z siebie wszystko i szybko wpakowali zbrodniarza za kratki. Miałem prowadzić przeciwko niemu akt oskarżenia. Przyznam, że szykowałem się na ten proces z wielką przyjemnością.
Jednakże coś zachwiało mój wewnętrzny spokój. Doszło do kolejnej próby otrucia, jednak bez ofiar. Tym razem padło na Walentynę. Cudem przeżyła, lecz była bardzo osłabiona. Wezwałem na pomoc mego znajomego lekarza. Przyszedł on pomimo tego, iż ostatnim razem obraziłem go i zabroniłem mu wstępu do mego domu. Teraz jednak przyznał mi rację – to nie Walentyna stała za tamtymi zabójstwami. W końcu sama o mało nie umarła. Istniało jednak pytanie, dlaczego nie umarła? Dowiedziałem się, że ponieważ mój ojciec ocalił ją, każąc swemu słudze od jakiegoś czasu dosypywać brucynę do jej jedzenia. Skąd u mego ojca brucyna? Okazało się, że lekarz przypisał mu ją jako lek na paraliż. Zażywał ją już tak długo, że uodpornił się na jej działanie (stąd też jego cudowne ocalenie z próby zamachu). Lekarz uświadomił mi wówczas straszną prawdę. Morderczynią była Heloiza. Chciała ona zabić dziadków Walentyny oraz mego ojca, by zapisali Walentynie oba swe majątki. Następnie, gdyby umarła ma córka, te majątki przypadłyby mnie. A po mnie Edwardowi i jej. Prawda była przerażająca, ale niepodważalna. Mimo to nadal nie mogłem wydać prawdziwego sprawcy w ręce sprawiedliwości. W końcu jak mogłem tak łatwo poświęcić wszystko, o co tak długo walczyłem? O dobre imię mojego nazwiska? Nie mogłem się na to zdobyć. Nie mogłem.
W końcu jednak bomba pękła, bowiem Heloiza wbrew temu, co oczekiwałem, nie przestraszyła się nieudanego zamachu i ponowiła próbę tym razem ze skutkiem śmiertelnym. Walentyna umarła na wskutek działania silniejszej trucizny, jaką podała jej moja żona, a jej macocha. Na swoje własne nieszczęście zostawiła resztki trucizny w szklance przy jej nocnej szafce. Popadłem w rozpacz i nie wiedziałem, co mam robić. Do tego przyszedł do mnie jakiś młodzieniec nazwiskiem Morrel, syn tego zatwardziałego bonapartysty. Okazało się, że chłopak był potajemnie narzeczonym mojej córki. Stąd właśnie czerpała się jej niechęć do pana d’Epinay. Normalnie bym ten bonapartystyczny pomiot kazał wyrzucić za drzwi, ale tym razem obaj łączyliśmy się w bólu i cierpieniu. Szybko jednak ten ból zmienił się w pragnienie zemsty. Morderczyni mojej córki musiała ponieść zasłużoną karę. Koniec jej bezkarności nadszedł. Oczywiście nie mogłem wydać mojej żony policji. Skandal to zawsze skandal. Zamiast tego rozmówiłem się z nią i dałem Heloizie do zrozumienia, że już wszystko wiem. Zatem jeśli ona chce umrzeć z godnością, niech zażyje jakąś swą truciznę i umrze, nim ja wrócę z sądu, gdzie miała właśnie odbyć się sprawa Benedetta. Heloiza uparcie twierdziła, że jest niewinna, zapierała się, broniła. Nic to jej jednak nie pomogło. Nie dałem się zwieść. Dałem jej czas do mego powrotu. Jeśli wówczas nadal by żyła, wydałbym ją żandarmom. A w takiej sytuacji czekałoby ją tylko jedno: publiczny proces i egzekucja na gilotynie w hańbie i poniżeniu. Pamiętam, jak błagała mnie na kolanach o litość. Powoływała się nawet na miłość do naszego dziecka. Lecz ja byłem niewzruszony niczym posąg Temidy. Sprawiedliwości wreszcie musiała stać się zadość. Tak czy inaczej, Heloiza musiała umrzeć.
Zostawiłem ją z tym ultimatum i pojechałem na salę sądową. Jako oskarżyciel potępiłem czyny Benedetta jako wyjątkowo podłe i złe, po czym zażądałem dla niego kary śmierci. Wówczas stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Przeszłość uderzyła we mnie niczym grom z jasnego nieba. Okazało się, że to właśnie Benedetto jest moim nieślubnym synem, co teraz, z największą dumą i bezczelnością wszystkim oznajmił, gdy go zapytali o nazwisko. Na to pytanie Benedetto odpowiedział, że nie ma swego nazwiska, ale zna nazwisko swego ojca – moje nazwisko. Wyjawił je teraz z mściwą satysfakcją i przyjemnością, widziałem to w jego oczach. Załamany nawet się nie broniłem. Przyznałem tylko, że mówi on prawdę (opowiedział bowiem na potwierdzenie swych słów historię domu w Auteuil), po czym opuściłem salę rozpraw załamany i zniszczony psychicznie.
A więc stało się. Tak długo chciałem uciec przed przeszłością, lecz ona i tak mnie w końcu odnalazła i zemściła się potrójnie za wszelkie zło, pychę i arogancję, jakie mną wtedy rządziły. Tak długo unikałem skandalu, a on i tak wybuchł. Jak to mówią, Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.... Sprawiedliwość... Właśnie! Przypomniała mi się wówczas Heloiza! Moja biedna kochana Heloiza, której ja kazałem popełnić samobójstwo i zmusiłem do wybierania pomiędzy publiczną hańbą, a cichym otruciem się! Nie, nie zasłużyła na taki los! A jeśli nawet, to ja również! W końcu kim ja byłem, by ją oceniać? Nikim lepszym od niej. Ukrywałem swoje brudy po jakiś norach, a nawet chciałem zabić własne dziecko. Co z tego, że nieślubne? Ważne, że własne. Udawałem niewiniątko przed wszystkimi, których spotykałem w życiu. Zrozumiałem wreszcie, kim jestem. Wężem. Byłem wężem. Jadowitym wężem, który poślubił równie jadowitą żmiję. Takie węże jak my muszą trzymać się razem, nie ma innego wyjścia. Postanowiłem ocalić Heloizę i zabrać ją razem z Edwardkiem daleko stąd, gdzie nikt już nas nie znajdzie.
Wróciłem pędem do domu. Niestety, było już za późno. Znalazłem martwą Heloizę, a w salonie martwego Edwarda. Otruła go, bo uznała, że bez niej nie da sobie radę na tym świecie. Mały wąż odszedł wraz ze swoją matką, żmiją.
Gdy tak patrzyłem na to okrucieństwo losu ktoś dotknął mego ramienia. Był to hrabia Monte Christo przebrany za księdza Busoniego. Okazało się, że Abbe Busoni to była tylko jedna z licznych masek zakładanych przez tego jakże tajemniczego człowieka. Przyszedł mi oznajmić, że mój los jest karą, Boską pomstą za to, co zrobiłem dwadzieścia trzy lata temu Edmundowi Dantesowi. Wówczas pokazałem temu pseudo-hrabiemu dzieło jego pomsty i zapytałem, czy jest usatysfakcjonowany. Chyba wywarło to na nim wrażenie. Chyba.
Tego samego dnia postradałem zmysły. Zabrano mnie do azylu, w którym przebywam do dziś. Mój syn mnie odwiedza. Niedługo ponownie stanie przed sądem i tym razem na pewno dostanie czapę. Nim to jednak nastąpi, opiekuje się mną. Chciałbym, by mi wybaczył to wszystko, co mu zrobiłem. Mam nadzieję, że tak się stanie.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 0:25, 01 Lut 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 16:44, 22 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Duży, mocny fragment, pełen informacji. Kolejna osoba, która przyznała się przed sobą i światem do wlasnych błędów.
Ale do hrabiego Monte Christo droga chyba jeszcze daleka...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 2:03, 23 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział XVII
Dzienniki Jeana Chroniqueura
2 lipca 1855 r. c.d.
Kiedy skończyłem czytać rękopis byłem w kompletnym szoku. Wyznanie Villeforta wypadło mi z ręki, a ja sam osunąłem się w głąb fotela. Nigdy jeszcze nie czytałem czegoś tak nasączonego podłością, okrucieństwem, fałszem i obłudą. Autor tego rękopisu nawet wzbudził moje współczucie, nie mogę zaprzeczyć. Jednak tylko częściowo, bowiem przede wszystkim poczułem do niego wstręt i obrzydzenie. Prokurator Gerard de Villefort był człowiek jak najbardziej ohydnym, podłym, dwulicowym i niegodziwym. Bez najmniejszych skrupułów skazał na dożywocie niewinnego młodego człowieka, Edmunda Dantesa, tylko dlatego, aby ratować swoją karierę. Z tych samych powodów próbował zabić swe nieślubne dziecko. Cóż za ohyda. Współczułem mu z powodu cierpienia jego rodziny, ale jednak uważam, iż zasłużył na los, który go spotkał. Mógł przecież ocalić córkę przed zamachami ze strony swej żony. A jednak wolał uniknąć skandalu niż ratować ukochane dziecko. Żałosny pokurcz.
Teraz już wiedziałem, dlaczego hrabia Monte Christo przyczynił się do upadku tych trzech kolosów Paryża. Danglars, Mondego, Villefort. Ci trzej ludzie na spółkę zniszczyli życie człowiekowi, który praktycznie nic złego im nie zrobił. Każdy miał inne powody, ale wszystkimi trzema kierowała tylko prywata oraz jak najniższe instynkty. Nic dziwnego, że hrabia Monte Christo chciał tych ludzi ukarać. Już sama przyzwoitość i umiłowanie sprawiedliwości wystarczyłoby dla stu takich hrabiów jak on, by zniszczyć tych niegodziwców. Jeśli jednak wierzyć relacjom Danglarsa i Villeforta przede wszystkim przeważył tutaj fakt, że Monte Christo chciał pomścić młodego marynarza Edmunda Dantesa. Tak, właśnie to spowodowało upadek tych trzech gigantów zła. W pełni zasłużyli oni na swój los. Nie było mi ich ani trochę żal.
Wiedziałem już, co spowodowało przybycie hrabiego Monte Christo do Paryża i jaki miało ono związek z upadkiem hrabiego de Morcerf, prokuratora de Villeforta i barona Danglarsa. Moje pytania uzyskały już odpowiedzi. Misja ma była zakończona.
Ledwo jednak tak pomyślałem, pojawiły się w mojej głowie nowe wątpliwości. Czyżbym rzeczywiście poznał odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania? Gdy się nad tym zastanowiłem, zrozumiałem coś bardzo ważnego. Myliłem się poważnie sądząc, że to koniec mojej misji. Nie każde moje pytanie znalazło odpowiedź. Wciąż nie miałem pojęcia, co (poza samym obrzydzeniem do czynów tych łajdaków) spowodowało, że hrabia Monte Christo postanowił pomścić Edmunda Dantesa. I dlaczego właśnie jego? Co ten człowiek dla niego zrobił, że hrabia stał się jego mścicielem? Edmund Dantes i hrabia Monte Christo. Co łączy tych ludzi?
Musiałem więc rozpocząć na nowo swoje śledztwo dziennikarskie. Wciąż jednak istniało pytanie, dokąd mam się udać. Nie wiedziałem już, gdzie mam szukać śladu hrabiego. Przede mną była jedna wielka niewiadoma. I musiałem przez nią kroczyć, czy mi się to podobało, czy nie. A chodzenie po omacku nigdy nie było czymś bezpiecznym, w dodatku to nie mój sposób działania. Musiałem wiedzieć, gdzie stawiać następne kroki.
Przypomniałem sobie, że mój ojciec chrzestny mówił coś o Maksymilianie Morrelu. Że znał on hrabiego lepiej od wszystkich jego przyjaciół. W takim razie on powinien być następnym celem mojej wędrówki.
***
Wsiadłem do dorożki i udałem się do mojej redakcji. Alfons de Beauchamp już na mnie czekał wyraźnie zadowolony.
- I jak tam wyniki śledztwa? Co zebrałeś? – zapytał.
W odpowiedzi wręczyłem mu dziennik z moimi notatkami. On zaś otworzył go i z uśmiechem przejrzał dokładnie moje zapiski. Uśmiechnął się, po czym powiedział:
- Muszę ci powiedzieć, Jean, że odwaliłeś kawał dobrej roboty.
- Niestety, nie jest ona jeszcze zakończona – odpowiedziałem siadając naprzeciwko niego.
Moje słowa wyraźnie go zdumiały. Spojrzał na mnie i zapytał:
- To znaczy?
Pokręciłem się nerwowo na krześle. Nie wiedziałem, czy mam powiedzieć szczerą prawdę memu ojcu chrzestnemu, ale jednak uważałem, że lepiej to zrobić niż okłamywać go. Szczerością można zawsze więcej zyskać niż kłamstwem. Postawiłem więc w tej ruletce, jaką była moja rozmowa z nim, na szczerość i powiedziałem:
- Ojcze chrzestny, nie znam jeszcze odpowiedzi na pewne pytania.
Beauchamp popatrzył na mnie z lekką ironią.
- W takim razie czemu ich nie szukasz?
- Bo nie wiem, jak mam to zrobić.
- Jakże to?
- Moja ścieżka została zatarta. Wszystkich ludzi, których mogłem przesłuchać, przesłuchałem. Teraz zaś błądzę po omacku z zawiązanymi oczami.
- To musi być irytujące – Beauchamp wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.
- Gorzej. Mam niekiedy ochotę palnąć sobie w łeb.
Mój ojciec chrzestny spojrzał na mnie z lekką pobłażliwością i uśmiechem ironii na twarzy.
- Mam nadzieję, że kończysz tylko na ochocie.
- Przestań, ja mówię poważnie. Nie wiem już, do kogo mam się teraz udać. Pomyślałem o Maksymilianie Morrelu, twoim przyjacielu. Podobno znał on hrabiego lepiej niż ktokolwiek inny w Paryżu.
Alfons złożył palce ze sobą, słuchając mnie uważnie. Zastanowił się przez chwilę.
- Owszem, to prawda. Spędzili oni ze sobą dużo czasu. Byli niemalże nierozłączni. Tak, to dobry wybór. On powinien sporo wiedzieć.
Ucieszyłem się, że mój tok myślenia jest odpowiedni. Oznaczało to, że zmierzam w odpowiednim kierunku, co oczywiście bardzo mnie cieszyło. Więc już zostaje tylko odwiedzić tego pana i go wypytać.
- Gdzie mieszka pan Morrel?
- Na Polach Elizejskich, ale to ci i tak niewiele pomoże.
Zdziwiły mnie jego słowa. Wiadomość o tym, gdzie mieszka ktoś, z kim powinienem się spotkać, nie może mi pomóc? Wydawało mi się to co najmniej absurdalne. Może mój ojciec chrzestny żartował. Jeśli tak, to wyglądał niewiarygodnie poważnie.
- A to niby dlaczego? – zapytałem.
- Dlatego, że nie ma ich we Francji. Oboje z żoną wyjechali do Włoch. W domu nikogo nie ma.
- Aha... rozumiem – zawiedziony opuściłem głowę – Zatem zostaje mi tylko jedno.... Jechać do Włoch.
Alfons de Beauchamp popatrzył na mnie z uśmiechem i podziwem. Z całą pewnością właśnie takiej odpowiedzi ode mnie oczekiwał.
- Miałem nadzieję, że to właśnie powiesz, mój drogi chrześniaku.
Popatrzyłem na niego uradowany.
- A zatem mam twoje pozwolenie na wyjazd?
- Naturalnie, że tak – machnął beztrosko ręką – Jedź na tak długo, jak będzie to konieczne. Bylebyś zebrał wszystkie niezbędne ci informacje do napisania artykułu. Choć miło by było, gdyby nie trwało to cały rok.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Tyle raczej nie będzie to trwało. Choć może się przedłużyć do miesiąca lub dwóch.
- W takim razie jedź na miesiąc lub nawet dwa w poszukiwaniu informacji. Im ich będzie więcej, tym lepiej. Może nawet zamiast samego artykułu napiszesz również książkę o swojej podróży i wiadomościach, jakie zdobyłeś?
Musiałem przyznać, iż pomysł wydawał mi się co najmniej trafiony. Przyklasnąłem mu z radością.
- Idea ta mi się podoba. Nic tylko ją zrealizować.
- A więc zrealizuj ją. Masz miesiąc czasu. Może nawet dwa.
- To będzie najdłuższy urlop w moim życiu – zachichotałem.
- A kto tu mówi o urlopie? – Beauchamp popatrzył na mnie poważnym wzrokiem – Ty tam jedziesz pracować. I dostaniesz za to pensję. Więc czemu mówisz o urlopie?
- Widzisz, ojcze chrzestny. Ja po prostu nie chcę, by redakcja, w której pracuję odniosła przez mój wyjazd jakieś straty.
Beauchamp wciąż spoglądał na mnie z delikatną ironią.
- Chłopcze, twój wyjazd do Włoch jest jak najbardziej służbowy. A zatem dostaniesz za niego należną ci pensję. Firma nasza nie będzie w żaden sposób stratna, zapewniam cię.
Odetchnąłem z ulgą słysząc te słowa.
- A! Jeśli tak, to co innego! Uspokoiłeś mnie, ojcze chrzestny.
- Na tym polega moja praca. Ty się denerwujesz, a ja cię uspokajam.
Zaśmiałem się słysząc te słowa. Mój ojciec chrzestny chwilami potrafił być naprawdę zabawny. Musiał tylko tego mocno chcieć. A tak się złożyło, że chciał tego dość często. Stąd nieraz miałem okazję poznać jego dość zwariowane poczucie humoru, co nawiasem mówiąc, było dla mnie samą przyjemnością, gdyż wolę ludzi wesołych niż ponurych.
- A zatem... – powiedziałem wstając z krzesła i ściskając mu dłoń – Do zobaczenia.
- Szczęśliwej podróży, młodzieńcze.
- Mam nadzieję, że taka będzie.
Po czym ruszyłem w drogę.
10 lipca 1855 r.
Nie będę się tu rozpisywał nad szczegółami mojej wyprawy. Nie ma to bowiem najmniejszego nawet znaczenia dla całej mojej opowieści. I nie wniosła ona niczego nowego do prowadzonej przeze mnie sprawy.
Powiem więc jedynie tyle, że trwała ona kilka dni. Po ich upływie dotarłem do Włoch i zamieszkałem w tym samym hotelu, w którym swego czasu hrabia Monte Christo poznał Alberta de Morcerf, Franza d’Epinay i ich kolegów. Nazwę tego hotelu dowiedziałem się od Franza nim wyjechałem. Zapisałem ją sobie i potem, gdy znalazłem się we Włoszech, natychmiast go odnalazłem. Właściciel hotelu, pan Pastrini, przyjął mnie z największymi honorami i obiecał mi umilić jak najwięcej czas, jaki spędzę w Rzymie.
Byłem zachwycony. Zamieszkałem w tym samym apartamencie, w jakim mieszkał przed laty słynny hrabia Monte Christo, obiekt moich poszukiwań. Czułem się niesamowicie. Jakby moje ciało i umysł opanowała jakaś wspaniała energia dodająca mi sił do dalszej walki o wiadomości. Ogarnęło mnie natchnienie, chęć szukania i zapisywania wszystkiego, czego się dowiem. Chęć typowa dla każdego zapalonego dziennikarza-publicysty.
Jednak muszę przyznać, że to natchnienie, jakie mnie wtedy ogarnęło, już pierwszego dnia mego pobytu w Rzymie musiało zacząć się dzielić z pewnym innym uczuciem, które mnie również schwytało w silne kleszcze i wcale nie zamierzało mnie puścić.
Żeby łatwiej zrozumieć całą sytuację opowiem teraz, jak to się wszystko zaczęło.
***
W chwili, kiedy się zameldowałem w hotelu usłyszałem, jak jakiś słodki kobiecy głosik poprosił delikatnie:
- Klucz do pokoju numer 7, proszę.
Odwróciłem się i wtedy ją zobaczyłem. Odwróciła się w tej samej chwili i nasze spojrzenia się spotkały.
To była dziewczyna w wieku około szesnastu, może siedemnastu lat. Miała piękne i spięte w kok włosy koloru słońca w południe. Oczy barwy nieba w pogodzie, a usta tak słodkie jak maliny. Policzki lekko zaróżowione z delikatnymi piegami, które jednak były widoczne tylko z bliska.
Serce zatrzepotało mi niczym ptaszek złapany w sidła. Tak, właśnie w sidła. Takie same sidła, w jakie ja właśnie wpadłem, gdy ją dostrzegłem. Ledwo ją ujrzałem, a już wiedziałem, że nie zdołam się już wydostać z tych sideł. Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że ja wcale się nie chciałem wydostać z tych sideł. Wiedziałem, że jakiekolwiek ona sidła na mnie zastawi, to ja i tak w nich pozostanę.
Panienka, której spojrzenie zawładnęło moim sercem, uśmiechnęła się do mnie radośnie, prezentując całą swoją kolekcję niezwykle białych ząbków, po czym odwróciła się do jakieś starszej pani, która jej towarzyszyła (prawdopodobnie była to jej niania) i obie ruszyły po schodach na górę. Choć zabrzmi to głupio, to muszę się przyznać, że jeszcze długi czas wpatrywałem się w miejsce, w którym przed chwilą jeszcze ona stała. Portier musiał mnie szturchnąć, żebym się ocknął i ruszył do swojego pokoju, gdzie boy hotelu wniósł już moje bagaże.
Miałem pokój numer 5. A więc blisko mnie znajdowały się apartamenty owej tajemniczej nieznajomej, która w tak niezwykły sposób wdarła się w moje serce i nie zamierzała z niego wyjść.
Z powodów jak najbardziej oczywistych nie mogłem skupić się na niczym innym jak na myśleniu o owej pięknej damie. Szczególne wrażenie wywarł na mnie jej nieco orientalny strój. Dziewczyna miała bowiem delikatną woalkę na twarzy (z gatunku tych, które tylko podkreślają rysy twarzy, zamiast je zakrywać). Jej czoło zdobił diadem z prawdziwych diamentów. Szaty zaś pochodziły niewątpliwie z okolic Grecji lub Turcji, choć skłaniałbym się ku tej pierwszej odpowiedzi. Tym bardziej taka osoba mnie zastanowiła.
Przypomniało mi się, jak Franz d’Epinay opowiadał mi, że hrabiemu Monte Christo towarzyszyła jakaś grecka niewolnica, którą jednak traktował bardziej jak kochankę niż służkę. Nie wiedzieć czemu ten szczegół wrócił do mej pamięci. To interesujące. Najpierw hrabia Monte Christo przybywa do tego hotelu z piękną Greczynką. A teraz zamieszkuję w tym samym hotelu i kogo pierwszego w nim spotykam? Grecką dziewczynę. Przypadek?
***
Ponieważ z powodu moich myśli wciąż krążących wokół tajemniczej nieznajomej nie mogłem zająć się swoją pracą, że nie wspomnę o tym, iż i tak nie posiadałem żadnych wiadomości, by ją kontynuować, zszedłem na dół do restauracji, aby zjeść obiad. Dania tu były jak najbardziej wykwintne i warte ceny, jaką za nie żądali. Ponieważ moje fundusze nie były zbyt skromne, ale i też nie na tyle potężne, by pozwolić sobie na wszelkie zbytki, musiałem zadowolić się tym, na co było mnie stać. Zamówiłem więc sobie coś wykwintnego, ale jednak ani za drogiego, ani zbyt taniego. Coś, co jeść uchodzi szlachcicowi.
W restauracji ponownie spotkałem moją Greczynkę. Siedziała przy stoliku i najspokojniej w świecie jadła obiad w towarzystwie swojej niani, również ubranej w orientalny strój. Jadłem i co chwila zerkałem na te panie, które najwyraźniej mnie nie dostrzegły, za co byłem Bogu wdzięczny, gdyż inaczej na pewno bym wzbudził ich zdumienie, że grzebię widelcem w talerzu od kwadransa i nic nie jem.
Dziewczyna ta coraz bardziej mi się podobała. Zwłaszcza jej śmiech. Miał w sobie coś niesamowitego, coś tak pięknego i cudownego, że aż trudno to nazwać słowami z ludzkiego słownika. Przypominał mi on nieco dźwięk dzwonu bijącego na oznajmienie wszystkich godziny 12:00. Taki słodki, subtelny, uroczy śmiech pełen radości, niewinności i chęci życia. Nie było w nim ani nutki fałszu czy zakłamania. Widocznie dziewczyna po raz pierwszy wychodziła na świat i niewiele o nim wiedziała. Na łzy mi się wówczas zbierało, kiedy sobie pomyślałem, jak straszne ją czeka rozczarowanie tym światem. Gdybym mógł, oszczędziłbym jej tego. Niestety, tak się nie dało zrobić. Choć należało zwrócić uwagę na to, iż życie w niewiedzy nie zawsze jest czymś pożytecznym.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 23:27, 01 Lut 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 22:16, 23 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Smaczki dodatkowe... zauroczenie... może romans... Miły "przerywnik" w pracy I być może - tylko być może - korzystny zbieg okoliczności?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|