|
www.bonanza.pl Forum miłośników serialu Bonanza
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Nie 21:45, 06 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
No i w końcu Jean będzie mógł poznać historię hrabiego , opowiedzianą przez niego samego, a co więcej teraz już może być pewien, że jest naprawdę dobrym dziennikarzem i pisze swietne artykuly, skoro człowiek, którego tak podziwia tak właśnie twierdzi. No jego zdaniu to chyba nie zaprzeczy, tak że powinien w końcu uwierzyć w siebie i swoje możliwości, tym bardziej, że zaszedł dalej niż się spodziewał, bo z całą pewnością na początku poszukiwania wiadomości o hrabim, nawet mu przez myśl nie przeszło, że kiedykolwiek dostąpi zaszczytu osobistego poznania go, a tu prosze, został przez niego samego zaproszony do jego własnej rezydencji, gdzie wyszła na jaw cała intryga, a przy okazji pozna historię jego życia z jego własnej perspektywy i ostatecznie znajdzie wszystkie odpowiedzi na dręczące go pytania, toteż w końcu wszystko się wyjaśni.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 20:43, 09 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
Gdyby ten list nie był zaadresowany do ojca Gerarda, to ten z pewnością nie kazałby aresztować Dantesa. Z tych nikczemników natomiast Kacper okazał się najbardziej ludzki, bo choć był pazerny na pieniądze, to jednak uznał czyn Fernanda i Danglarsa za niecny i podły, kiedy to chcieli fałszywie oskarżyć Dantesa o bonapartyzm, ale niestety udało im się to i na swoje nieszczęście Dantes został zaprowadzony akurat do syna adresata listu, który miał dostarczyć. Wszystko złożylo sie przeciwko niemu. Z pewnością gdyby trafił na innego prokuratora, nie zostałby uwięziony bez procesu, ale trzeba powiedziec, że wtedy był on naprawde naiwny, skoro uwierzył, że zostanie uwięziony tylko na jedną noc. Z całą pewnością pierwsza miłość odebrała mu rozum i myślał jedynie o Mercedes, dopóki nie został uwięziony.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 21:22, 11 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
A zatem to dzieki sędziwemu współwięźniowi, Dantes stał się wielkim panem i bogaczem, odnajdując skarb, o którym mu powiedział. Wielki i niezwykle szlachetny człowiek był z tego księdza, a do tego bardzo wykształcony, skoro znał się tak dobrze na nauce ścisłej, że potrafił przygotowywać mikstury. Dantes zaś musiał być bardzo zdolny i pojętny, skoro udało mu się tego wszystkiego nauczyć i posiąść całą wiedzę przekazaną przez księdza. Szkoda tylko, że musiał umrzec, nie ujrzawszy światła dziennego, bo niewykluczone, iż udałoby im się wykopać tunel i przedostać na wolność. No i należy mieć na uwadze również to, że obecność księdza powstrzymała hrabiego od postradania zmyslów, bo z całą pewnością, by go to spotkało , gdyby został skazany na calkowitą samotność. Poza tym gdyby nie ksiądz, on sam nigdy nie wydostałby się z więzienia, tak że praktycznie całe swoje życie zasługuje wyłącznie jemu, bo gdyby nie on dalej tkwiłby w więzieniu, pozbawiony wszelkich perspektyw na odmianę swojego losu.
Ostatnio zmieniony przez Gość dnia Pią 21:22, 11 Kwi 2014, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 2:07, 13 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
Rozdział LVIII
Opowieść hrabiego Monte Christo cz. III – Przemytnicy i skarb
Ostatnim razem opowiedziałem panu, panie Chroniqueur, o tym jak wyglądał mój pobyt w zamku If oraz jak poznałem człowieka, który na zawsze zmienił moje życie. Wspominałem również o szczegółach mej ucieczki z więzienia po czternastu latach niezasłużonego w nim pobytu. Jeśli moja opowieść pana wciągnęła, to zapraszam na jej dalszy ciąg.
Kiedy strażnicy wrzucili mnie do morza, zorientowałem się, że to właśnie ono jest cmentarzem zamku If. Obciążony ciężką kulą armatnią przywiązaną do mej nogi szedłem na dno jak kamień. Nie straciłem jednak zimnej krwi. Wiedziałem, że za wszelką cenę muszę się wydostać z pułapki w jaką wpadłem, inaczej będzie po mnie. Miałem pod ręką nóż księdza Farii, więc szybko go użyłem, aby rozciąć węzły i uwolnić się od tej okropnej kuli, która ciągnęła mnie na dno morza. Kiedy wreszcie udało mi się to zrobić, wypłynąłem na powierzchnię i nabrałem powietrza w płuca. Po raz pierwszy od czternastu lat robiłem to jako wolny człowiek. Nie umiem nawet opisać tej radości, jaka mi wtedy towarzyszyła. Byłem wolny! Nareszcie wolny! Edmund Dantes nareszcie odzyskał wolność.
Szybko jednak zrozumiałem, że jeśli natychmiast nie opuszczę miejsca, w którym się znajduję, to równie szybko tę wolność utracę, co ją zyskałem. Dlatego natychmiast zacząłem płynąć przed siebie. Spieszyłem się, gdyż strażnicy pewnie usłyszeli mój krzyk, który tak nieopatrznie z siebie wydałem podczas upadku z murów. Z całą pewnością go usłyszeli, choć wówczas wciąż się łudziłem fałszywą nadzieją, że może jednak tak się nie stało. Rozsądek jednak mówił mi co innego. Nakazywał mi jak najszybciej płynąć przed siebie w stronę najbliższego lądu. Wiedziałem, że nawet jeśli strażnicy nie usłyszeli mego krzyku, to już na pewno rano podczas rozdawania posiłków zorientują się, że nie ma mnie w mojej celi. Oczywiście mogli pomyśleć, iż utonąłem podczas próby ucieczki, ale równie dobrze ich wnioski mogą być zupełnie inne. Wszystko to musiałem brać pod uwagę w swoich rozważaniach.
Dlatego też ruszyłem w drogę i zacząłem płynąć przed siebie ile sił. Płynąłem i płynąłem, ale moja droga wcale nie zbliżała się do końca, a wręcz przeciwnie. Wszystko wskazywało na to, że utonę na pełnym morzu, choć szczerze mówiąc wolałbym już to niż wrócić do zamku If. Kiedy już myślałem, że nie ma dla mnie żadnej nadziei, ujrzałem przed sobą ląd. Z trudem bo z trudem, ale udało mi się do niego dotrzeć. Była to mała wysepka, której nazwa niestety wyleciała mi z głowy. Ona to właśnie ocaliła moje życie, gdyż z całą pewnością utraciłbym je, gdyby nie udało mi się na ten zbawienny ląd dotrzeć. Tam też wypocząłem i odzyskałem siły. W międzyczasie jednak na morzu rozpętał się sztorm. Byłem mimowolnym świadkiem zatonięcia pewnego okrętu wraz z całą jego załogą. Widok ten powalił mnie na łopatki swoją grozą i okrucieństwem. Był tak potworny, iż ten, kto go nigdy nie widział na oczy, nie jest w stanie go sobie w pełni wyobrazić. Na szczęście szybko on minął, bo inaczej bym chyba zwariował, gdybym musiał dłużej na niego patrzeć.
Zmęczony pływaniem oraz oglądaniem katastrofy statku padłem na piasek i usnąłem. Gdy się ocknąłem było już po wszystkim, a po wczorajszym sztormie zostały zaledwie nikłe ślady. Ja zaś poczułem, jak we wszystkie moje członki wchodzi powoli nowe życie. Byłem gotów zmierzyć się nawet z całym światem, jeśli będzie trzeba. Na szczęście nie zaistniała taka konieczność. Musiałem za to spojrzeć prawdzie w oczy. Znajdowałem się na samotnej wysepce pozbawiony jakichkolwiek szans na to, że zostanę odnaleziony przez kogoś, komu bym mógł zaufać. Dlatego też ze szczątków rozbitego wczoraj okrętu zbudowałem tratwę i na niej ruszyłem przed siebie mając nadzieję, iż ktoś mnie odnajdzie. Los się do mnie uśmiechnął, gdyż dość szybko natrafiłem na statek o nazwie „Panna Amelia”. Uradowany dałem mu znać o sobie, dzięki czemu zostałem zabrany na jego pokład. Załodze tego zbawiennego okrętu powiedziałem, że jestem rozbitkiem ze statku, którego katastrofę wczoraj obserwowałem. Słowom mym jednak zaprzeczał mój wygląd: łachmany, długie włosy oraz gęsta broda. Ich obecność wytłumaczyłem załodze tym, iż jestem biedny oraz że złożyłem śluby niegolenia się przez pewien czas. Oczywiście kłamstwo to było szyte bardzo grubymi nićmi i załoga nie uwierzyła mi, tym bardziej, iż usłyszeli wystrzał armatni z zamku If, który zawsze oznaczał ucieczkę jakiegoś więźnia. A więc strażnicy wiedzieli już o mym zniknięciu. Bałem się, że moi wybawcy z miejsca wydadzą mnie najbliższemu patrolowi, jednak szybko pojąłem, jak bardzo się wobec nich myliłem. Ludzie, którzy mnie ocaleli, okazali się być przemytnikami i tym chętniej zaoferowali mi swoją pomoc przyjmując mnie do swej bandy.
I tak oto z marynarza stałem się więźniem, a z więźnia stałem się przemytnikiem. A jak z przemytnika stałem się hrabią Monte Christo, o tym opowiem później. Na razie dodać muszę, iż z radością zgodziłem się na propozycję mych wybawców i przystałem do nich. W najbliższym mieście poszedłem do balwierza i zgoliłem sobie brodę oraz skróciłem włosy. Nareszcie poczułem się jak naprawdę wolny człowiek. Resztki zamku If zniknęły ze mnie bezpowrotnie i mogłem rozpocząć nowe życie.
Przystąpiwszy do przemytników ze statku „Panna Amelia” zacząłem brać jednocześnie udział w akcjach przez jej załogę organizowanych. Zwykle były one przyjemne i pozbawione ryzyka, jednak niektóre z nich okazały się być mrożącymi krew w żyłach, groźnymi sytuacjami. Pewnego razu doszło wręcz do walki pomiędzy nami a celnikami. Potyczkę tę, rzecz jasna, wygraliśmy, ale podczas strzelaniny otrzymałem postrzał w ramię i musiałem przez kilkanaście dni powoli dochodzić do siebie. Paradoksalnie wydarzenie to sprawiło, iż znalazłem prawdziwego przyjaciela, na którego jak dotąd zawsze mogłem liczyć. Był to młody Włoch o imieniu Jacopo. Kula, która mnie zraniła, była przeznaczona dla niego, a ja mu uratowałem życie zasłaniając go własnym ciałem. Dlatego też Jacopo uznał, iż odtąd jesteśmy już na zawsze ze sobą połączeni i zostaliśmy przyjaciółmi.
Cóż to była za cudowna chwila! Jednego dnia zyskałem szacunek wśród załogi oraz szczerego, prawdziwego przyjaciela. Czułem powoli, że wracam do życia, choć wciąż daleko mi jeszcze było do chwili, w której pełni zaufałem swoim kompanom. Nie byłem również wciąż na siłach do tego, aby zrealizować marzenie księdza Farii i wydobyć skarb z wyspy Monte Christo. Wciąż czułem, że należy się z tym wstrzymać.
A w końcu pewnego pięknego dnia „Panna Amelia” zawitała u brzegów interesującej mnie wyspy. Okazało się bowiem, iż Monte Christo bywała od czasu do czasu tymczasową bazą wypadową moich przemytników oraz doskonałym miejscem na przechowywanie łupów. Kilkakrotnie znajdowaliśmy się w jej pobliżu i miałem wówczas możliwość oddzielania się od załogi oraz wydobycia skarbu, jednak nie skorzystałem z niej. Czułem, iż jeszcze nie nadszedł na to czas. Lecz tego właśnie dnia pojąłem, iż nadszedł mój czas. Musiałem wreszcie wydobyć skarb oraz wypełnić przysięgę daną księdzu Farii, że wykorzystam go dla czynienia dobra i sprawiedliwości. Zwłaszcza sprawiedliwości, która z dobrem jest jak najbardziej tożsama. Bo czyż ukaranie Danglarsa, Mondego i Villeforta za to, co mi uczynili nie byłoby z gruntu rzeczy jak najbardziej słuszne i dobre? Czyż to nie zło pozwalać takim ścierwom chodzić po tym świecie bez należnej im kary za ich zbrodnie? Gdybym im odpuścił i okazał litość, nigdy bym nie mógł spojrzeć w swoje odbicie bez wstydu. Bo jakże to? Oni mnie zniszczyli, a ja mam ich nie ukarać? Toż to dopiero byłoby zachętą dla wszystkich nędzników chcących brać z nich przykład. Zrozumieliby oni, że zbrodnia jak najbardziej popłaca, a sprawiedliwości na tym świecie nie ma. Jeśli jeden zbrodniarz nie poniesie kary za swoje występki, pozostali również poczują się bezkarni i zaczną jeszcze bardziej szaleć. Nie ma litości dla nędzników, nie ma! A zwłaszcza nie ma litości dla zdrajców, albowiem zdrajcy to najgorszy rodzaj winowajców. W dziele Dantego Judasz razem z Brutusem i Kasjuszem gniją w pierwszym i najokrutniejszym kręgu piekła. Uznałem, że należy posłać im trzech współlokatorów, z których jeden zdradził swego kompana z załogi dla nędznego stanowiska, drugi zdradził pierwszy raz na oczy widzianego człowieka dla zdobycia kobiety, a trzeci zdradził niewinnego obywatela oraz jego prawa dla ratowania swej nędznej kariery. Oni wszyscy musieli za to zapłacić. Musieli, aby sprawiedliwości stało się zadość. A skarb z wyspy Monte Christo miał mi w tym pomóc. Przynajmniej miałem nadzieję, że tak się stanie.
Gwoli ścisłości przyznać muszę, iż wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, w jaki sposób zniszczę swych wrogów. Nie wiedziałem w jaki sposób się za to zabrać. Pojmowałem jedynie fakt, że muszę tego dokonać, inaczej nigdy nie zdołam spojrzeć w oczy sobie oraz wszystkim ludziom, którzy w podobny jak ja sposób zostali zniszczeni ze zwykłej zazdrości i chciwości przez ludzi, od których ciosu nigdy by się nie spodziewali. Prawdę mówiąc wtedy myślałem przede wszystkim o własnej zemście i o krzywdzie, która mnie spotkała. Chęć pomszczenia innych pokrzywdzonych przyszła mi do głowy dopiero z czasem. Wtedy jednak, jak chyba każdy na moim miejscu, ogarnięty byłem jedynie chęcią egoistycznej pomsty za własne jedynie krzywdy. Szlachetniejsze pobudki narodziły się we mnie dopiero później.
Wracając jednak do mojej opowieści muszę zauważyć, że obawiałem się wydobywać skarb wyspy Monte Christo w obecności swoich kompanów z „Panny Amelii”. Nie mówiłem im jak dotąd nic o sobie, a oni nie zadawali zbędnych pytań, co mnie bardzo cieszyło. Mimo wszystko obawiałem się powiedzieć cokolwiek o skarbie ludziom, z którymi pływałem w kontrabandzie. Nie żebym im nie ufał lub podejrzewał ich o jakieś złe zamiary wobec mnie. Nikt z nich, a już na pewno Jacopo, nie mógł chcieć skrzywdzić swego druha, choćby pływał z nim dopiero od wczoraj. Dlatego też wiedziałem, że od nich mogę się spodziewać jedynie wszystkiego dobrego. Nie obawiałem się więc ze strony mych kompanów zdrady. Jedyne, co napawało mnie lękiem, to ich dość lekkomyślny tryb życia. Zarabiali co nieco na swoich wyprawach, po czym wszystko przepuszczali w domach publicznych i karczmach. Następnie ruszali na kolejną wyprawę, po której realizacji robili dokładnie to samo, co robili po zakończeniu poprzednich i tak w kółko bez końca. Nie chciałem, by moje życie tak wyglądało ani nie pragnąłem, żeby mój skarb, którzy miał służyć wyższym celom, został przepuszczony na alkohol i kobiety lekkich obyczajów. Oczywiście wydanie w takich przybytkach tak wielkiego skarbu musiałoby zająć sporo czasu, jednak było bardzo możliwe. Dlatego mój lęk był jak najbardziej uzasadniony. Gdybym wydobył skarb w obecności mych kompanów, to zgodnie z prawem obyczajowym musiałbym się tym bogactwem z nimi podzielić, sobie zostawiając jedynie jego niewielką część, za którą na pewno nie zdołałbym zrealizować mojej zemsty. Poza tym złoto potrafiło już odebrać rozum nawet najbardziej lojalnym kompanom, więc choć ufałem moim przemytnikom, to jednak i tak wolałem obudzić się bez noża wbitego pomiędzy moje żebra.
Biorąc to wszystko pod uwagę musiałem wymyślić skuteczny plan, który odsunie daleko ode mnie wszelkie ryzyko i pozwoli mi samemu skorzystać ze skarbu kardynała Spady. Dość szybko udało mi się wymyślić dokładny plan działania. Podczas postoju na wyspie Monte Christo udałem się zapolować na kozice. Wracając z tego rzekomego polowania celowo poślizgnąłem się na skale i zleciałem z niewielkiej wysokości w dół. Nic mi się nie stało, jednak skutecznie udawałem, iż skręciłem sobie nogę do tego stopnia, że nie byłem w stanie się podnieść, a wszelkie ruszanie mnie wywoływało we mnie ogromny ból. Moi kompani szybko zdali sobie sprawę z tego, że jeśli chcą wypłynąć na wyprawę, to muszą ruszyć na nią beze mnie albo nie wyruszać wcale. Namówiłem ich, by wybrali tę pierwszą możliwość. Muszę im oddać sprawiedliwość, iż nie zgodzili się na to łatwo, gdyż lojalność wobec mnie była dla nich większa niż chęć zdobycia zarobku. Nawet Jacopo zaproponował, że zostanie ze mną na wyspie, rezygnując w ten sposób z własnego udziału w zyskach. Wzruszyło mnie to bardzo, jednak musiałem zrealizować swój plan i z trudem przekonałem wszystkich mych kompanów, aby ruszyli na wyprawę sami, zostawiając mi jedynie na wyspie nieco zapasów i broń z amunicją, a wrócili po mnie tydzień później, gdy już ich wyprawa zostanie ukończona. Po długich negocjacjach zgodzili się na moją prośbą i odpłynęli. Ledwie zniknęli za horyzontem, a ja natychmiast cudownie „ozdrowiałem” i zabrałem się za poszukiwania skarbu wyspy Monte Christo. Było to niezwykle trudne oraz żmudne pomimo tego, iż wciąż miałem w pamięci dokładnie zapisane wszystkie niezbędne wskazówki od księdza Farii. W końcu jednak moje poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem, a ja znalazłem skarb zamurowany w ścianie jednej z grot. Była to piękna skrzynia podzielona w środku na trzy przegrody. Pierwsza napełniona była złotymi dukatami, druga sztabami złota, a trzecia maleńkimi diamentami, z których każdy wart był kilka lub kilkanaście tysięcy. Skarb kardynała Spady był mój. Z radością uklęknąłem przed skrzynią i podziękowałem Bogu oraz miłosiernemu więźniowi numer 29 z zamku If, dzięki którym stałem się bogaczem oraz zyskałem możliwość pomszczenia wszystkich moich krzywd.
Wiedziałem jednak, iż nie zdołam od razu wynieść całego skarbu z wyspy. Dlatego też napakowałem do swoich kieszeni jedynie nieco diamentów i wróciłem na plażę, by czekać na „Pannę Amelię”. Wkrótce jej zarys ukazał się na horyzoncie. Moi kompani zgodnie z tym co obiecali, wrócili po mnie wypytując o me zdrowie oraz opowiadając o tym, jak im poszło. Jacopo szczególnie narzekał na to, iż ominęły mnie niezłe zyski. Nie miałem sumienia mu powiedzieć, że to, co zyskałem zostając na Monte Christo było o wiele więcej warte niż ich roczne dochody. Dlatego połączyłem się z nimi w żalu, po czym wróciłem razem z nimi do Leghorn. Tam zaś sprzedałem swoje diamenty za 4 tysiące franków każdy. Następnie opuściłem załogę „Panny Amelii” wynagrodziwszy ich wcześniej hojnie za to, co dla mnie zrobili. Część z nich, łącznie z samym kapitanem, po otrzymaniu ode mnie sporej sumki natychmiast porzuciła przemyt i zajęła się uczciwym życiem, pozostali zaś oddali się pod komendę Jacopa, któremu zakupiłem piękny statek. Jacopo natychmiast przyjął na niego jako załogę dawnych kompanów oraz kilku nowych ludzi, po czym wszyscy razem oświadczyli, że mogę im śmiało rozkazywać, gdyż jestem ich panem. Ja sam odpowiedziałem im, iż chcę od nich jedynie przyjaźni, a nie posłuszeństwa. Jacopo jednak uznał mnie wszem i wobec jako swego kompana oraz dowódcę jednocześnie. Nie chciałem go ranić, więc uszanowałem jego wolę. Czas pokazał, iż przyjaźń tego szlachetnego Włocha i jego załogi miała znacznie większą wartość od całego złota świata.
Ponieważ Jacopo oświadczył, iż jest dla mnie gotów zrobić wszystko i w razie potrzeby zawsze mi pomoże, to z miejsca postanowiłem skorzystać z jego szlachetności. Poprosiłem go o to, żeby popłynął do Marsylii i dowiedział się czegoś na temat losów Ludwika Dantesa i Mercedes Herrera. Ja przez ten czas wyrobiłem sobie paszport na nazwisko lorda de Wilmore oraz kupiłem mały jacht z tajnym pomieszczeniem, w którym ukryłem skrzynię ze skarbem. Niestety wieści, jakie przyniósł mi Jacopo, nie były pomyślne. Mój ojciec nie żył, a narzeczona zniknęła i nikt nie wiedział, co się z nią stało. Postanowiłem sam zbadać tę sprawę. Mój przyjaciel oświadczył, że tam, gdzie wyruszam ja, tam pójdzie i on, dlatego też muszę zaakceptować jego obecność podczas podróży. Z początku nie chciałem się na to zgodzić, ale ostatecznie widząc, że mogę zawsze na nim polegać, uszanowałem jego decyzję i nasze oba okręty ruszyły w stronę Marsylii.
Wiedziałem, że jest tylko jedna osoba, od której mogę się dowiedzieć, co się działo w mych rodzinnych stronach przez czternaście lat mego uwięzienia. Tą osobą był człowiek tak uwielbiający plotki, że wręcz nimi żył. Człowiek, który nie kochał nikogo i niczego poza pieniędzmi i alkoholem. Nazywał się on Kacper Caderousse. Ale wydobycie od niego informacji wymagało użycia sprytu i podstępu. Ja już jednak miałem pewien plan działania.
Jaki jednak to był plan oraz co z niego wyszło opowiem panu następnym razem, panie Chroniquer.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 14:55, 16 Kwi 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Wto 22:38, 15 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
Hrabia miał naprawde wielkie szczęście, że natknął się na tych przemytników i, że okazali się oni szlachetnymi i lojalnymi ludźmi, mimo tego, że zeszli na zlą drogę i co więcej w końcu poznal prawdziwego, szczerego i oddanego przyjaciela, który naprawdę potrafił okazać swą wdzięczność i przywiązanie po uratowaniu mu życia. Hrabia miał więc na kim polegać i w kim pokładać zaufanie. Choć był ostrożny i nieufny, to jednak ostatecznie zaufał Jacopowi i jego kompanom, skoro pozwolił im na to, by towarzyszyli mu w jego podróży, bo okazali się być ludźmi naprawde godnymi zaufania.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 21:11, 16 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
Rozdział LIX
Opowieść hrabiego Monte Christo cz. IV – Nagroda dla sprawiedliwych
Ostatnim razem opowiedziałem panu, panie Chroniqueur, o tym, jak to po ucieczce z zamku If przyłączyłem się do załogi „Panny Amelii” oraz jak odnalazłem skarb na wyspie Monte Christo, a także zyskałem prawdziwego przyjaciela imieniem Jacopo. A dziś dowie się pan, jakie następnie podjąłem działania.
Kiedy już opuściliśmy Leghorn, postanowiłem szczerze rozmówić się z Jacopem i wtajemniczyć go w moje plany. Postanowiłem również wyjawić mu, skąd wziąłem pieniądze na kupno jego osobistego statku oraz na wynagrodzenie dla wszystkich członków załogi „Panny Amelii”. Wcześniej uzasadniłem to spadkiem, jaki odziedziczyłem po bogatym krewnym. Teraz jednak postanowiłem wyjawić Jacopowi prawdę. Tylko Jacopowi, nikomu więcej.
Długo się jednak wahałem, nim podjąłem ostateczną decyzję. Nie miałem bowiem pewności, iż mój przyjaciel nie wykorzysta kiedyś tych tajemnic, które mu powierzę. Ostatecznie jednak uznałem, iż Jacopo wystarczająco udowodnił swoją lojalność wobec mnie i zasłużył sobie na poznanie prawdy o swym dawnym kompanie ze statku przemytników. Usiedliśmy więc we dwóch wieczorem w kajucie kapitańskiej, gdzie opowiedziałem mu ze szczegółami moje dotychczasowe losy od początku do chwili, w której jego kapitan wyłowił mnie z odmętów. Jacopo wysłuchał mnie bardzo uważnie nie umiejąc ukryć swych emocji. Moje dzieje wycisnęły z jego oczu łzy, zaś krzywdy jakich doznałem sprawiły, iż poczuł niesamowitą wściekłość wobec tych, którzy mnie skrzywdzili. Oświadczył, że w każdej chwili jest gotów dopaść Danglarsa, Fernanda Mondego oraz Gerarda de Villefort i wpakować każdemu z nich nóż w serce. Przyznam się, iż taka wizja była dla mnie niezwykle kusząca. Musiałem jednak pohamować mego drogiego przyjaciela. Po pierwsze dlatego, że wciąż nie znałem wszystkich szczegółów zdrady, jakiej doświadczyłem, a po drugie dlatego, iż odkrycia, których dokonałem z pomocą księdza Farii wciąż pozostawały jedynie w sferze domysłów. Faria co prawda był całkowicie pewien, iż ci trzej wyżej wymienieni ludzie odpowiadali za wszystkie moje krzywdy, ale przecież mógł się mylić. Co prawda względem Villeforta nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż dokonał on tego, co zarzucał mu mój mentor, jednakowoż wciąż nie byłem pewien co do winy Danglarsa i Mondego. Uznałem, iż muszę poznać wszystkie szczegóły całej sprawy nim wydam wyrok. Jacopo zgodził się ze mną i obiecał mi swą pomoc. Z radością przyjąłem tę ofertę, gdyż jego obecność była mi niezwykle droga. Rodzony brat tyle by dla mnie nie uczynił, ile uczynił ten obcy pod względem więzów krwi, sympatyczny przemytnik z Włoch.
Po dotarciu do Marsylii postanowiłem odnaleźć Kacpra Caderousse’a. Doskonale wiedziałem, że jeśli ktoś wie coś na temat krzywd, jakich doznałem, to tylko on. W pamięci utkwił mi obraz, w którym ten żałosny pokurcz pije wino w towarzystwie tej pijawki Danglarsa i tego nędznika Mondego. Uznałem, iż nie mógł on nie wiedzieć, co ci dwaj zaplanowali przeciwko mnie. Caderousse miał bowiem zawsze uszy ułożone tak, by usłyszeć wszystko, co usłyszeć warto, a swoje kaprawe oczka ustawione w miejscu, na które warto je zwrócić. Byłem pewien, że jeśli ktoś coś wie, to tylko on. Wiedziałem jednak, iż żeby wybadać tę glizdę, muszę przybrać postać taką, która nie wzbudzi jego najmniejszych podejrzeń. Tylko jaką? Podzieliłem się moim problemem z Jacopem, ten zaś uznał, iż najwięcej zaufania i najmniej obaw budzi zawsze postać księdza. Taki może chodzić wszędzie oraz wszystkich o wszystko wypytywać. Nikt nie zainteresuje się, dlaczego on to robi. A nawet jeśli, to może on wymyślić najbardziej żałosną bajeczkę, zaś wszyscy mu w nią uwierzą. Dlatego też, jeśli chciałem wybadać taką gnidę, to musiałem się przebrać za księdza. Wtedy i tylko wtedy zechciał się on przede mną otworzyć. Nawet bowiem takie żałosne pokurcze jak on czują respekt przez Bogiem i jego sługami.
Plan Jacopa wydał mi się genialny, jednak nie miałem odpowiedniego stroju do tej maskarady. Na szczęście mój przyjaciel z kilkoma swymi ludźmi przekradł się na miasto i zdobył dla mnie mnisi habit. W jaki sposób to zrobił, do dzisiaj nie wiem, a jakoś nie miałem sumienia go o to pytać. Zresztą wtedy niewiele mnie to interesowało. Liczyło się dla mnie jedynie to, iż mogę spokojnie działać. Przebrałem się więc w ten zdobyczny habit, po czym przybrawszy nazwisko księdza Busoni opuściłem statek i udałem się na spotkanie z przeznaczeniem. Najpierw skierowałem swe kroki do oberży „Pod Flaszą i Dzwonem”, gdzie jak dobrze pamiętałem, miało miejsce tajemnicze spotkanie Caderousse’a, Danglarsa i Mondego. Wiedziałem, że osoba, która mnie interesowała, w tym miejscu bywała niemalże stale. Jeśli więc miałem rozpocząć me poszukiwania, to tylko tam. Właściciel tej oberży opowiedział mi o tym, że Caderousse ożenił się oraz przeniósł na prowincję, gdzie obecnie prowadzi własną karczmę. Udałem się tam natychmiast.
Caderousse i jego żona niezbyt przychylnie mnie przyjęli, gdyż widok moich mnisich szat raczej nie wskazywał na to, iż jestem bogatym klientem, który może przynieść im dochód. Szybko jednak zmienili zdanie, kiedy pokazałem im pierścionek z diamentem wartym pięćdziesiąt tysięcy franków. Mój gospodarz natychmiast zainteresował się mną i zaczął wypytywać, skąd wszedłem w posiadanie tak pięknego skarbu. Ja zaś miałem gotową na to pytanie odpowiedź. Powiedziałem, że nazywam się ksiądz Busoni i byłem swego czasu spowiednikiem w zamku If. W więzieniu tym przebywał kilka lat lord de Wilmore, ale ostatecznie udało mu się wyjść na wolność. Przed opuszczeniem swej niewoli przekazał on ten oto pierścień z diamentem Edmundowi Dantesowi, który pielęgnował go w czasie choroby. Dantes zaś przed śmiercią przekazać miał ten diament mnie, bym go sprzedał i pieniądze z zysku podzielił pomiędzy jego wiernych przyjaciół: Ludwika Dantesa, Fernanda Mondego, Danglarsa i Kacpra Caderousse’a. Mój chciwy gospodarz z miejsca wyjawił mi, iż stary pan Dantes nie żyje, zaś z pozostałych trzech wymienionych spadkobierców tylko on, szlachetny i lojalny Caderousse zasługuje na to, by ten skarb otrzymać. Oczywiście wyraziłem swoje wątpliwości w tej sprawie i zażądałem dowodów na potwierdzenie jego słów. Mimo protestów żony, która przeczuwała jakieś nieszczęście, Kacper postanowił opowiedzieć mi wszystko, co wiedział w tej sprawie.
Caderousse wyjawił mi, że w dniu, w którym widziałem go w oberży „Pod Flaszą i Dzwonem” z mymi wrogami, pił on z nimi i słyszał o czym rozmawiają. Danglars buntował Fernanda przeciwko mnie oraz zachęcał do tego, by się mnie pozbyć. Kiedy jednak Mondego wyznał, iż obawia się, że jeśli mnie zabije, to straci Mercedes na zawsze, Danglars zasugerował memu rywalowi w miłości inne wyjście z sytuacji. Wystarczyło oskarżyć mnie o bonapartyzm i wysłać odpowiedni anonim na policję. To mówiąc chwycił za pióro i atrament, po czym na kartce papieru napisał natychmiast donos na mą osobę. Caderousse jednak zaprotestował przeciwko takiemu planowi i oświadczył, że nie pozwoli na jego realizację. Danglars jednak okłamał go twierdząc, iż ów anonim to tylko żart, a na dowód pogniótł go i wyrzucił w kąt oberży, po czym upił Caderousse’a niemalże do nieprzytomności. Jakąś chwilę później obaj wyszli z oberży zostawiając w niej Fernanda, który niewątpliwie podniósł zgnieciony anonim i osobiście wysłał go na pocztę. Efektem tego było moje aresztowanie następnego dnia. Kacper z miejsca zorientował się, iż jest to efekt owego rzekomego żartu, jaki wymyślił Danglars i chciał iść na policję, aby się za mną wstawić. Jednak ten nędzny buchalter uniemożliwił mu to sugerując, iż każdy, kto będzie bronił zdrajcy, sam może podzielić jego los, a przecież Caderousse’owi nie spieszyło się do siedzenia w lochu. Nie zrobił więc nic, by mi pomóc, choć prawdę mówiąc był on równie bezsilny co i ja.
Jakiś czas po moim aresztowaniu Napoleon Bonaparte uciekł z Elby i przejął władzę na okres stu dni. Później wskutek przegranej pod Waterloo ponownie abdykował i został zesłany na Wyspę Św. Heleny, gdzie spędził resztę swego życia. W tym samym czasie Danglars został na moje miejsce kapitanem „Faraona”, jednak po upadku cesarza, gdy akcje Morrela spadły do zera, opuścił tę służbę i zaczął robić karierę, wskutek której został bankierem oraz otrzymał tytuł barona. Fernand Mondego walczył w armii Napoleona pod Waterloo, potem brał udział w wojnie z Hiszpanią w roku 1823, a następnie służył jako emisariusz na dworze Ali Paszy. Ze wszystkich tych wypraw przyniósł wielki majątek oraz tytuł hrabiego i stopień generała. Ożenił się również z Mercedes i miał z nią syna Alberta, a żeby odciąć się na zawsze od swej proletariackiej przeszłości zmienił nazwisko na de Morcerf.
O panu de Villefort, Caderousse nic nie wiedział. Za to wyznał mi, iż mój ojciec zmarł najgorszą z możliwych agonii – śmiercią głodową. Żył w takiej biedzie, że gdyby nie hojne wsparcie mego dawnego pracodawcy, Piotra Morrela, dawno by już został wyrzucony na bruk. Pan Morrel wspierał go jak tylko się dało, choć sam już gonił resztkami ze względu na swój bonapartyzm, który po upadku cesarza obrócił się przeciwko niemu. Mój ojciec jednak na wieść o mej rzekomej śmierci w zamku If popadł w załamanie nerwowe oraz celowo zagłodził się chcąc jak najszybciej się ze mną połączyć. Na dowód swych słów Caderousse pokazał mi sakiewkę z inicjałami P.M. w jakiej pan Morrel przynosił memu ojcu pieniądze na jedzenie oraz czynsz. Kacper zakończył swoją opowieść stwierdzeniem, że złym ludziom zawsze powodzi się lepiej, a dobrzy i uczciwi są skazani na cierpienie. Odpowiedziałem mu, iż nie jest to zasadą, po czym odszedłem zostawiając mu pierścień z diamentem, który był słuszną ceną za informacje otrzymane od niego. W zamian poprosiłem Kacpra o sakiewkę pana Morrela. Caderousse z radością spełnił moją prośbę, a ja wróciłem do Jacopa mówiąc mu, jakie zdobyłem wiadomości. Miałem już pewność, iż to Fernand Mondego oraz Danglars zniszczyli mi życie. Jednak wciąż nie miałem wiadomości na temat do winy pana de Villefort. Musiałem poznać prawdę, a także chciałem za wszelką cenę wynagrodzić mego dawnego pracodawcę za pomoc, jaką ten ofiarował memu ojcu w krytycznej dla niego sytuacji. Jacopo poradził mi, bym na wywiad w tej sprawie udał się jako ktoś inny, gdyż ksiądz Busoni raczej nie wzbudzi zaufania wobec urzędników ani nie wydobędzie z nich niczego. Posłuchałem jego rady i nabyłem kilka niezwykle bogatych ubrań, po czym podając się za agenta banku „Thomson i French” (papiery tego dowodzące również zdobyłem) udałem się w drogę.
Najpierw poszedłem do majora Marsylii, który posiadał dużą część akcji firmy handlowej „Morrel i syn”. Wykupiłem od niego te akcje i zapytałem, kto jeszcze ma udziały w tym biznesie. Major skierował mnie do inspektora więziennictwa, który miał jeszcze więcej akcji pana Morrela. Udałem się tam i natychmiast je wykupiłem za grubą sumę pieniędzy. Poprosiłem również inspektora o to, bym mógł mieć wgląd do akt więziennych, ten zaś ze względu na wielką sumę, jaką ode mnie otrzymał, wyraził na to zgodę. Pozwolił mi przyjrzeć się aktom dotyczącym mej osoby. Pamiętajmy, iż zostałem uznany za zmarłego, a jeśli wierzyć inspektorowi, akta zmarłych więźniów nie są tajne. Mogłem więc śmiało przyjrzeć się papierom dotyczącym mej sprawy. Udało mi się znaleźć wśród nich anonimowy donos napisany przez Danglarsa i wysłany przez Fernanda Mondego – ukradłem go, czego inspektor albo nie zauważył albo też nie chciał zauważyć. Udało mi się również przyjrzeć dokumentowi, który napisał sam pan de Villefort. Wyraził on swą opinię na mój temat. Opinia ta była co najmniej niepochlebna i przedstawiała mnie jako wyjątkowo niebezpiecznego szpiega. Był to dowód, którego szukałem. Dowód na to, że Villefort odpowiada za moje uwięzienie w zamku If. Wiedziałem już wszystko, co chciałem wiedzieć i natychmiast opuściłem to okropne miejsce najszybciej jak się tylko dało.
Po tej wycieczce udałem się natychmiast do firmy „Morrel i syn”. Muszę przyznać, iż widok mego dawnego miejsca pracy, a raczej tego, co z niego zostało, zasmucił mnie. Pamiętałem bowiem tę firmę jako dobrze prosperującą oraz mającą całą masę wiernych i oddanych pracowników. Jednak teraz zastałem w niej jedynie stary budynek wymagający remontu oraz dwóch pracowników, z których pierwszy był starcem z jednym okiem, a drugi młodzieńcem nazwiskiem Emanuel Herbaut, który służył u mego pracodawcy głównie z powodu szczerej miłości do jego córki, Julii. Z trudem ukrywając smutek podałem się za agenta firmy „Thomson i French” oraz poprosiłem o chwilę rozmowy z panem Morrelem.
Wiedziałem już, co należy zrobić. Jako właściciel wszystkich akcji firmy handlowej mego dawnego pracodawcy miałem przed sobą dwie drogi wyboru. Pierwsza to wyznać panu Morrelowi, kim jestem oraz oświadczyć, że wykupiłem wszystkie jego długi i podrzeć je na jego oczach. Czułem jednak, iż nie mogę tego zrobić. Chciałem zachować anonimowość najdłużej jak tylko się da, istniało bowiem ryzyko, że jeśli postąpię inaczej, to moi wrogowie mogą to odkryć i zniszczyć mnie tym razem już całkowicie, a na to nie mogłem pozwolić. Poza tym wiedziałem, że pan Morrel nigdy nie przyjąłby ode mnie jałmużny. Był to człowiek niezwykle honorowy i wolałby umrzeć z biedy pod mostem niż wziąć łaskawą ręką ofiarowane pieniądze. Wiedząc o tym postanowiłem wykorzystać drugą możliwość działania. Ale o niej opowiem za chwilę.
Spotkałem się z panem Morrelem. Jakąż radością była dla mnie rozmowa z nim. Nic się nie zmienił przez te czternaście lat, co najwyżej nieco posiwiał, ale wciąż był człowiekiem pełnym sił, choć wyraźnie na jego twarzy było widać efekt załamania nerwowego. Nie umiem wyrazić tego, co czułem w chwili, gdy z nim rozmawiałem. Była to mieszanka euforii oraz smutku. Ale wracając do mej opowieści, powiedziałem panu Morrelowi, że firma „Thomson i French” wykupiła wszystkie akcje jego firmy, a co za tym idzie przejęła również długi, jakie on musiał spłacić. Rozmowę naszą przerwała wieść o zatonięciu okrętu „Faraon” wraz z całym ładunkiem. Pan Morrel przyjął to z rozpaczą pocieszając się jedynie tym, iż nikt z załogi okrętu nie ucierpiał. Kazał wezwać do siebie marynarzy z „Faraona”, po czym wypłacił należne im gaże i powiedział, że mogą iść teraz gdzie tylko zechcą, gdyż on niestety nie ma już za co im płacić. Gdy ujrzałem moich dawnych kompanów, o mało serce nie pękło mi na pół. Och, jak bardzo chciałem ich wszystkich pochwycić w ramiona, wyściskać, wycałować i wyznać kim jestem! Nie mogłem jednak tego zrobić, jeśli chciałem zrealizować swój plan działania. Dlatego też z trudem powstrzymałem się od zdemaskowania i kiedy marynarze wyszli, oświadczyłem memu dawnemu pracodawcy, że bank „Thomson i French” daje mu trzy miesiące czasu na spłatę zobowiązań. Następnie wyszedłem i natknąłem się na Julię Morrel. Powiedziałem jej, że jeśli nie zdołają w ciągu trzech miesięcy zdobyć niezbędnych do spłaty długów pieniędzy, to ona wówczas ma postąpić zgodnie ze wskazówkami zawartymi w liście, jaki jej ofiarowałem. List ten napisałem ja sam, ale podpisałem się w nim jako Sindbad Żeglarz. Nakazałem w nim pannie Morrel udać się za trzy miesiące do dawnego mieszkania Ludwika Dantesa (które wracając na mój okręt kupiłem), a wówczas otrzyma coś, co wesprze jej rodzinę w kłopocie. Musi jednak udać się tam sama, bo jeśli zjawi się z kimś, zaufany człowiek nie wpuści jej do środka. Miałem nadzieję, iż dziewczyna postąpi wedle moich zaleceń.
Powróciwszy do Jacopa natychmiast zdałem mu relację ze wszystkiego, czego dokonałem, po czym razem udaliśmy się w miejsce, gdzie budowano statki. Postanowiłem stworzyć na nowo „Faraona”, napełnić go nowym ładunkiem i nową załogą, po czym wysłać do pana Morrela. Musiałem się spieszyć, miałem na to zaledwie trzy miesiące. Poświęciłem na to horrendalną sumę pieniędzy, gdyż robotnicy byli opieszali i potrzebowali sporej zachęty do tego, aby pracować szybciej. Potroiłem nawet ekipę, byleby tylko zdążyć na czas. Udało mi się i po wypełnieniu wszystkich formalności statek był gotowy do drogi. Nim jednak do tego doszło, wydarzyło się w moim życiu coś, o czym warto wspomnieć.
Kiedy nowy „Faraon” był budowany, dowiedziałem się od Jacopa i jego ludzi o tym, że pewien człowiek nazwiskiem Giacomo Bertuccio przebywa w więzieniu za zabójstwo pewnego bankiera i kobiety nazwiskiem Magdalena Caderousse. Usłyszawszy to nazwisko natychmiast w przebraniu księdza Busoni udałem się do więzienia, w którym ów Bertuccio przebywał. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego zamordował tych dwoje ludzi oraz co się stało z mężem denatki, panem Kacprem Caderousse? Jednak wiadomości, jakich się dowiedziałem od niego, przeraziły mnie. Bertuccio wyznał mi, że był przemytnikiem i po swej ostatniej wyprawie, musząc uciekać przed policją, schował się w oberży swego dobrego znajomego, Caderousse’a. Gospodarza nie było w domu, więc ukrył się tam bez jego wiedzy. Zmęczony zasnął, a kiedy się obudził był świadkiem, jak Kacper i jego żona Magdalena przyjęli u siebie pewnego jubilera czy też bankiera, któremu chcieli sprzedać ofiarowany im przeze mnie pierścionek z diamentem. Jubiler jednak chciał ich oszukać oferując jedynie czterdzieści pięć tysięcy franków, a nie pięćdziesiąt oraz zagroził, że albo małżonkowie przyjmą jego propozycję albo on doniesie na nich na policję, iż zdobyli ów diament w nielegalny sposób. Przestraszeni małżonkowie przyjęli taką sumę, jaką on oferował, jednak postanowili się na nim zemścić. Namówili go, by został u nich na noc ze względu na burzę, jaka właśnie wybuchła. Jubiler najpierw odmówił, ale później wyraził zgodę. Otrzymawszy sutą kolację oraz pokój, zasnął. Bertuccio pozostał cały czas w swojej kryjówce nie wyjawiając swojej obecności i bardzo dobrze zrobił. W nocy bowiem Caderousse i jego żona zaatakowali jubilera chcąc odebrać mu diament, by móc go ponownie sprzedać. Zaatakowany jednak zachował czujność i zastrzelił panią Caderousse. Nie zdążył jednak wystrzelić po raz drugi, gdyż jej mąż zabił go odbierając mu diament, po czym wraz z nim i pieniędzmi uciekł z oberży w mrok nocy. Chwilę później w oberży zjawiła się policja, zwabiona tutaj strzałem z pistoletu. Bertuccio został wówczas znaleziony przez funkcjonariuszy i to właśnie jego wzięto za sprawcę całej tej tragedii.
Nie miałem najmniejszego powodu, aby nie wierzyć w opowieść Bertuccia. Znałem już dość długo Kacpra Caderousse’a, by zdawać sobie sprawę z tego, do czego on był zdolny. To, co on i jego żona zrobili z biednym jubilerem, którego podstępem zwabili do swego domu było bardzo prawdopodobne. A ja głupi łudziłem się, że dzięki temu diamentowi Caderousse wyjdzie na prostą i rozpocznie uczciwe życie. Cóż… jak widać nie należy ufać takim łajdakom, gdyż tacy ludzie są niereformowalni i nigdy się nie zmienią, a jeśli już, to na gorsze. Obiecałem więc Bertucciowi, że ocalę go od gilotyny, po czym udałem się do urzędników i przekonałem ich do tego, by znaleźli prawdziwego winowajcę. Udało im się to nim jeszcze ten łajdak zdążył opuścić granice kraju. Chcąc zyskać łagodniejszy wymiar kary przyznał się do wszystkiego, jednak całą winą obarczył swoją żonę. Sąd uwierzył mu i zamiast kary śmierci Caderousse otrzymał dożywocie na galerach w Tulonie. Bertuccio zaś został wypuszczony na wolność.
Po załatwieniu tej sprawy powróciłem do odbudowy „Faraona” i jak już wspominałem, statek został ukończony na czas. Załadowałem go więc jego dawną załogą, którą w tym celu sprowadziłem z różnych stron kraju oraz wypełniłem całą masą użytecznych towarów do handlowania, po czym nakazałem mu płynąć do Marsylii. Prócz tego wysłałem Jacopa do mieszkania mego ojca, by tam oczekiwał na Julię Morrel, gdy ta zjawi się kierowana listem tajemniczego Sindbada Żeglarza. Wbrew moim obawom, córka mego dawnego pracodawcy przybyła na miejsce spotkania sama. Wówczas to Jacopo wręczył jej sakiewkę z inicjałami P.M., w której znajdował się diament wart pięćdziesiąt tysięcy franków oraz wszystkie weksle pana Morrela spłacone i nieważne. Mój były pracodawca został ocalony, a w jego firmie zapanowała wielka radość. Bardzo chciałem wziąć w niej udział, jednak ze względu na swój plan musiałem z tego zrezygnować. Wraz z Jacopem obserwowałem całą tę sytuację z daleka, po czym obaj powróciliśmy na swoje okręty, by udać się nimi w świat, albowiem po nagrodzeniu sprawiedliwych musiałem wymierzyć karę niegodziwcom. By jednak tego dokonać, musiałem zdobyć jak najwięcej kompromitujących ich wiadomości. Była to podróż długa i żmudna, ale przyniosła mi oczekiwane owoce.
Podróż ta jednak będzie tematem naszej kolejnej rozmowy, gdyż na tym momencie muszę na dzisiaj zakończyć mą historię.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 1:50, 26 Kwi 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pią 21:43, 25 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
A zatem hrabia postanowił dopomóc swemu dawnemu pracodawcy w spłaceniu długów, mając na uwadze jego prawość i uczciwość. Na swoich wrogach postanowił natomiast się zemścić i bardzo dobrze, bo ci łajdacy nie mogli się tak bezkarnie panoszyć i myśleć sobie, że stoją ponad prawem i, ze wszystko im wolno. Sprawiedliwość być musi! Hrabia jednak zaryzykował i powierzyl Jacopowi swoje tajemnice, opowiadając mu o swojej burzliwej przeszłości i wyjawiając skąd zdobył tyle pieniędzy i dobrze zrobił powierzając mu swoje zaufanie, gdyż Jacopo okazał się być człowiekiem naprawdę godnym zaufania. Caderousse zaś , choć był łajdakiem i zbrodniarzem, gotowym zabić jedynie dla samego zysku, to jednak okazał się lojalny wobec Dantesa, kiedy to Danglars i Mondego zapragneli się go pozbyć, ale co z tego, skoro poza tym był skończoną szumowiną i mordercą? To, że był lojalny nie przekreśla bynajmniej jego win i w żaden sposób nie usprawiedliwia dokonanych przez niego zbrodni.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 21:04, 28 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
Rozdział LX
Opowieść hrabiego Monte Christo cz. V – Przygotowania do zemsty
Ostatnim razem opowiedziałem panu o tym, jak to dowiedziałem się wszystkiego na temat moich wrogów i to, jaką rolę odegrali w zniszczeniu mej osoby. Dowiedział się pan również, jaką nagrodę odebrali ode mnie Kacper Caderousse i Piotr Morrel. Teraz pora, by dowiedział się pan o tym, jak stałem się hrabią Monte Christo.
Na samym początku tej części mej opowieści pragnę panu powiedzieć, panie Chroniqueur, że w chwili gdy ruszałem w świat, nie miałem żadnego planu działania. Nawet najmniejszego. Nagrodziłem już ludzi, którzy ofiarowali mi swą pomoc, a teraz przyszła pora na to, by ukarać tych, co zadali mi cierpienie i odebrali życie. Z jasnego anioła dobroci i litości w jednej chwili przeistoczyłem się w mrocznego anioła sprawiedliwości, który niczym Nemezis spadnie na głowy winowajców. Jednakże nie wiedziałem w jaki sposób to zrobić. Musiałem tego dokonać w sposób nie tylko efektowny, ale też i skuteczny. Ciosy moim wrogom musiały być wymierzone tak skutecznie, żeby nie zdołali się oni po nich podnieść. Dlatego też ledwo brzegi ukochanej Marsylii zniknęły za horyzontem mego statku, natychmiast zacząłem się zastanawiać, jak to zrobić.
Jednego byłem całkowicie pewien. Nie chciałem w żadnym razie zabijać mych wrogów. Gdybym bowiem tego pragnął, Jacopo z łatwością odnalazłby Danglarsa, Mondego i Villeforta, po czym za pomocą odpowiednich ludzi usunąłby ich z tego padołu łez. Możliwość ta była naprawdę kusząca, jednak uznałem ją za zbyt prostacką. Tak mógłby się mścić Edmund Dantes sprzed roku 1815. Ten nowy z 1829 miał już inne pragnienia, inne priorytety i inne oczekiwania od życia. Inna musiała być też i jego zemsta. Postanowiłem odebrać mym wrogom nieuczciwie zdobyte majątki oraz dobre imię, jakie posiadali dzięki mej krzywdzie. Publiczne ośmieszenie równoznaczne było dla nich ze śmiercią, dlatego właśnie taką karę dla nich wyznaczyłem. Oni odebrali mi wszystko, co było dla mnie najważniejsze, więc ja postanowiłem odpłacić się im tym samym. Oko za oko, ząb za ząb. Czarka za czarkę i miarka za miarkę. Wciąż jednak zastanawiałem się nad sposobami, jakimi mógłbym zrealizować moją wyrafinowaną zemstę.
Pierwszą metodą, jaka mi przyszła do głowy, było zrehabilitowanie Edmunda Dantesa na drodze sądowej. Metodą tą mógłbym skutecznie udowodnić winę mych wrogów i posłać ich za kratki, szybko jednak z niej zrezygnowałem uznawszy ją za niemożliwą do dokonania. Wiedziałem, iż jeśli bym się chciał oczyścić, nie mógłbym tego zrobić pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Pamiętałem przecież, iż wciąż byłem poszukiwanym zbiegłym więźniem z zamku If. No, może nie tak zupełnie mnie szukano, w końcu strażnicy mieli mnie za zmarłego. Sądzili, że kiedy przywiąże się człowiekowi kulę armatnią do nogi i wrzuci się go do morza, to ma się pewność, iż taka metoda posłała delikwenta na tamten świat. Rzeczywiście mieliby rację gdyby nie to, że miałem przy sobie nóż, którym uwolniłem się z ciągnącego mnie na sam dół ciężaru. Tak więc mogłem swobodnie chodzić po świecie, gdyż dla niego Edmund Dantes, więzień numer 34, zginął w trakcie próby ucieczki. Jednakże gdybym się ujawnił jako on, to na pewno powróciłbym do zamku If, czego nie chciałem. Oczywiście mógłbym wnieść pozew o oczyszczenie mego nazwiska z niesłusznych oskarżeń, jako krewny lub dobry przyjaciel śp. Edmunda Dantesa, ale to by mogło wzbudzić podejrzenia mych wrogów, którzy z kolei zainteresowaliby się mą osobą, co tylko by mi zaszkodziło, dlatego też metoda ta została przeze mnie odrzucona. Poza tym proces sądowy z racji swojej przeciągnąłby się, a moi wrogowie zdążyliby skutecznie przygotować swe osoby do obrony przeciwko mnie.
Ta metoda musiała zostać przeze mnie odrzucona. Dawanie moim wrogom czasu, aby mogli się przede mną obronić, było bardzo naiwne, żeby nie powiedzieć „głupie”. Danglars, Mondego i Villefort powinni być zaskoczeni moim atakiem. Powinien on spaść na ich głowy znienacka odbierając im jednocześnie ludzki szacunek i zaufanie, na które wcale sobie nie zasłużyli. Tylko czy sprawa Edmunda Dantesa mogłaby zadać mym wrogom aż tak wielką szkodę? Wątpiłem w to bardzo, dlatego poradziłem się Jacopa. Po raz kolejny wykazał się on zdrowym rozsądkiem i umiejętnością logicznego rozumowania. Stwierdził, że cios pięścią jest zawsze mocniejszy, kiedy do tej pięści dołoży się jakiś kamień. Dlatego też najlepiej będzie przed uderzeniem mych wrogów zaopatrzyć się w coś, co spotęguję siłę ciosu. Inaczej mówiąc, jeśli chcę ich skutecznie pozbawić wszystkiego, co zdobyli na mojej krzywdzie, to muszę mieć przeciwko nim coś więcej niż tylko zbrodnię popełnioną na Edmundzie Dantesie. Musiałem wytoczyć ciężką artylerię, by skruszyć mury tej twierdzy.
Dlatego moje wszelkie dalsze działania zaczęły iść w kierunku zdobywania wszelkich informacji na temat moich wrogów. Musiałem wiedzieć o nich dosłownie wszystko, nawet jaką bieliznę na sobie noszą. Tylko tą drogą byłem w stanie cokolwiek osiągnąć. Jeśli chcesz, mój przyjacielu, zniszczyć mury nieprzyjacielskiej twierdzy, to musisz te mury doskonale znać, aby móc wynaleźć w nich słaby punkt, by potem z całą mocą w niego uderzyć. Tak właśnie ja zrobiłem.
Moja podróż po wielkim świecie trwała dziewięć lat. Co w tym czasie widziałem i przeszedłem, jakie przygody przeżyłem, długo by tu opowiadać i cały rok to by było za mało, byś pan się zdążył z nimi wszystkimi zapoznać. Dlatego pozwolę sobie poprzestać jedynie na tym, co miało naprawdę znaczenie w moich przygotowaniach do zemsty.
Na sam wpierw podjąłem się zadania zdobycia sobie nowej tożsamości. Paszport na lorda de Wilmore miał mi służyć jedynie tymczasowo. Poza tym ten wyniosły i zarozumiały Anglik nie był postacią, którą chciałem zostać. Podobnie również jak ksiądz Busoni, choć jego postać mogła mi się jeszcze przydać. Nie mogłem jednak działać jako on, gdyż z natury rzeczy ten dobroduszny i ubogi mnich nie mógł zdziałać zbyt wiele, choć na pewno był użyteczny do odpowiedniego wydobycia informacji od bogobojnych ludzi. Również Sindbad Żeglarz nie mógł działać na świecie legalnie i oficjalnie. Był to jedynie tajemniczy przywódca grupy włoskich przemytników, którymi dowodził oddany mi bezgranicznie Jacopo. Te trzy tożsamości postanowiłem zachować i korzystać z nich wtedy, gdy okaże się to konieczne, jednak wciąż potrzebowałem czwartej postaci, żeby pod jej nazwiskiem zacząć swobodnie działać. Jej poszukiwania trwały jakiś czas, w końcu jednak z pomocą Jacopa odnalazłem pewnego Włocha nazwiskiem Zaccone. Miał on brata imieniem Mario, który zaginął na morzu. Za odpowiednią cenę chętnie zgodził się on na to, abym to ja przybrał nazwisko Mario Zaccone i podawał się za jego brata. Oczywiście byłem bogaty, czego nie dało się w żaden sposób ukryć, ale i na to znaleźliśmy z Jacopem rozwiązanie. Zaginiony na morzu podczas sztormu brat mego nowego znajomego był żeglarzem. Równie dobrze mógł podczas jednej ze swych wypraw trafić do Indii lub innego orientalnego kraju, gdzie dla ludzi o odpowiednich aspiracjach i zdolnościach łatwe było zdobycie bogactwa. Taką właśnie biografię sobie wymyśliłem, po czym jako Mario Zaccone ruszyłem w świat.
Ponieważ jednak byłem bogaczem, to postanowiłem dodać do mego nazwiska tytuł arystokratyczny. Doradził mi to Jacopo uznając, iż tylko wielcy panowie na tym świecie się liczą. Poza tym słusznie zauważył, że moi wrogowie od jakiegoś czasu obracają się wśród największych elit francuskiej śmietanki towarzyskiej, dlatego też, jeśli chciałem ich zniszczyć musiałem przybrać ich barwne ciuszki, aby w ten sposób łatwiej wejść pomiędzy nich. Jacopo słusznie zwrócił mi uwagę na to, że nawet lis podstępem wchodzi do kurnika, aby zadusić kury. Ja zatem powinienem być równie chytry, jeśli nie chytrzejszy i sprawić, iż moje ofiary same wpuszczą mnie do kurnika. A pan Zaccone, nawet bogaty, miał na salony dostęp zamknięty. Gdyby jednak został on hrabią, to wówczas cała sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Tak więc udałem się do odpowiedniego człowieka i nabyłem u niego tytuł hrabiowski. Jednakże jak wiadomo sam tytuł nie wystarczy. Nie mogłem być hrabią bez jakiejkolwiek ziemi, od których bym mógł wziąć nazwisko. Kupiłem więc za sporą sumkę również wyspę Monte Christo i zostałem jej panem. Tak właśnie narodził się hrabia Monte Christo.
Gdy już nim zostałem, natychmiast wyruszyłem w drogę na poszukiwanie wiadomości o mych przeciwnikach. O Danglarsie zdobywałem wieści w Hiszpanii, gdzie robił on swego czasu interesy. Tam też dowiedziałem się co nieco o Fernandzie Mondego. Z kolei o Gerardzie de Villefort nie mogłem poznać żadnych rewelacji. Czysty, nieskalany żadną zbrodnią ani najmniejszym nawet grzechem człowiek. Niemalże posąg ze spiżu, a nie mężczyzna. Musiał mieć coś na sumieniu, byłem tego pewien, jednak nie mogłem się tego doszukać. Na razie zdobyłem kolejne wiadomości na temat Fernanda. Było to w Turcji, gdzie zatrzymałem się w pałacu samego sułtana. Opowiedział mi on o tym, jak to w czasach powstania Greków przeciwko Turkom o niepodległość, jego osobisty wezyr, Ali Pasza z Tebelny, znany też jako Ali Tebelin, stanął po stronie buntowników. Sułtan jednak krwawo ukarał swego nielojalnego poddanego. Zdobył jego zamek na wyspie Janina, a samego wezyra pozbawił życia. Kara nie minęła jednak również bliskich Ali Paszy. Żona Wasilika i córeczka imieniem Hayde zostały sprzedane sułtanowi w niewolę. Starsza z kobiet zmarła jakiś czas później, a młodsza była przygotowywana do życia w haremie.
Zapewne dziwi się pan, panie Chroniqueur, dlaczego przytaczam panu tę historię. Przecież nie ma ona nic wspólnego ze mną i z moimi wrogami. No cóż, mnie też się tak wydawało do czasu, kiedy sułtan wspomniał mi o tym, iż Ali Pasza nigdy by nie wpadł w jego ręce, gdyby nie zdrada jednego z jego oficerów, pewnego najemnika pochodzenia francuskiego o imieniu Fernand. Nie muszę chyba mówić, że z miejsca zainteresowałem się tym panem. Byłem ciekaw, czy jest to może mój wróg osobisty czy też ktoś zupełnie mi obcy. Po dłuższej rozmowie z sułtanem oraz samą Hayde wszelkie wątpliwości rozwiały się. Fernand Mondego nie tylko wydał na śmierć Ali Paszę, ale także osobiście go zamordował oraz sprzedał jego rodzinę w niewolę, co potwierdzał akt sprzedaży, jaki wydobyłem od handlarza niewolników El Kobbira. Kupiłem więc Hayde od sułtana obiecując, że ukarzę nędznika, który zniszczył jej życie. Ochoczo zgodziła mi się w tym pomóc.
Po tej przygodzie powróciłem do Europy, wcześniej jednak wykupiłem z rąk mego drogiego gospodarza jeszcze jedną osobę. Był to czarnoskóry Maur imieniem Ali. Został on skazany na obcięcie języka, ręki i głowy za to, że miał czelność wejść do haremu sułtana i mieć ponoć nawet romans z jedną z jego licznych żon. Zrobiło mi się żal tego biedaka i poprosiłem mego gospodarza, aby darował mu winę obiecując mu w zamian sporą sumkę. Najpierw odmówił, po czym obcięto Alemu język. Ponowiłem więc swoją prośbę i podwoiłem sumę. Sułtan jednak nie chciał pieniędzy, był za to łasy na drogie kamienie. Dlatego też zaoferowałem mu piękny szmaragd. Dopiero wówczas zgodził się uwolnić Alego. Biedak stracił co prawda język, ale za to ocalił rękę oraz głowę, że już nie wspomnę o życiu. Stał się moim wiernym sługą, czego mógł pan osobiście doświadczyć.
Kiedy już moja przygoda z Turcją się skończyła, powróciłem do Europy. Miałem już wiadomości obciążające Fernanda Mondego oraz Danglarsa. Jednak Gerard de Villefort wciąż pozostawał dla mnie nieuchwytny. Nic na niego nie miałem i byłem pełen obaw, że ten człowiek zdoła mi się wymknąć. Tak by się zapewne stało, gdyby nie pewien szczegół. Pewnego dnia na swej drodze znowu spotkałem Giovanniego Bertuccia. Natknąłem się na niego całkiem przypadkowo. Tułał się po świecie i chwytał każdej możliwej pracy. Pomyślałem, że warto się będzie z nim lepiej zaznajomić, po czym jako ksiądz Busoni odwiedziłem go i przekonałem do zwierzeń. Bertuccio opowiedział mi coś niebywałego, co diametralnie zmieniło całą moją sytuację. Okazało się, że swego czasu pan Giovanni miał porachunki z Villefortem za to, iż ten nie chciał ukarać morderców jego brata (notabene bonapartysty). Rachunki te Bertuccio wyrównał z nim w roku 1817. A było to tak:
Bertuccio śledził Villeforta obserwując go dokładnie i czekając na dogodną sytuację, aby go dopaść. Odkrył wówczas, że pan prokurator ma piękną kochankę na boku. Była to młoda mężatka, pani Herminia de Nargonne. Spotykali się potajemnie w starym domu, będącym własnością rodziców zmarłej żony Villeforta. Pewnej nocy Gerard wyszedł z domu do ogrodu, a tam zakopał jakiś kuferek. Bertuccio obserwował to wszystko uważnie, po czym rzucił się na prokuratora uderzając go nożem w pierś, a następnie myśląc, że zadał swemu wrogowi śmierć, wykopał ów kuferek i otworzył. Znalazł w nim nieprzytomne niemowlę płci męskiej, dziecko Villeforta i pani de Nargonne. Giovanni czując, że to jego obowiązek, reanimował je, po czym oddał do sierocińca. Niestety opowiedział wszystko wdowie po swoim bracie, a ta odebrała następnego dnia chłopca podając się za jego matkę i razem z Bertucciem wychowała je. Niestety Benedetto (tak bowiem go nazwali) wyrósł na chłopca zwyrodniałego i podłego. W wieku dwunastu lat miał już na koncie liczne drobne kradzieże, ale w końcu dopuścił się również morderstwa. Wraz ze swymi kompanami skatował swą przybraną matkę i podpalił dom z nią w środku, po czym wyruszył w świat bardzo z siebie zadowolony. To wszystko miało miejsce w chwili, gdy Bertuccio siedział w więzieniu, niesłusznie oskarżony o zabójstwo jubilera, o czym już panu wczoraj opowiadałem. Kiedy wrócił do domu, zastał jedynie zgliszcza, a od sąsiadów dowiedział się, co zaszło pod jego nieobecność. Załamany nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Poradziłem mu więc przejście na służbę do hrabiego Monte Christo. Bertuccio zgodził się i otrzymał ode mnie list polecający, który później mi pokazał, gdy już jako hrabia przyjąłem go na stanowisko swojego intendenta, na którym dalej przebywa wiernie mi służąc.
Tak więc moje starania nie poszły na marne. Miałem Hayde, która mogła mi pomóc zniszczyć Fernanda Mondego. Miałem Bertuccia, który miał mnie wesprzeć w zniszczeniu Villeforta. Znałem też słabości Danglarsa, a zatem moi wrogowie byli na mojej łasce i mogłem zadać cios. Chociaż nie… jeszcze nie. Potrzebowałem jeszcze Benedetta. Ten zwyrodniały nędznik mógł się ukazać użyteczny przy próbie zniszczenia jego tatusia. Jacopo wysłał więc ludzi na jego poszukiwania, a ja tymczasem udałem się do Rzymu na karnawał.
Na tym właśnie wydarzeniu pozwolę sobie zakończyć swoją historię. Na karnawale roku 1838. Jutro dowie się pan o tym, co mnie wtedy spotkało i jakie działania podjąłem, by zrealizować moją zemstę.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 0:14, 14 Maj 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 1:12, 08 Maj 2014 Temat postu: |
|
|
Rozdział LXI
Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VI – Przygoda w Rzymie
Ostatnim razem opowiedziałem panu o mej podróży po świecie, podczas której zdobyłem wiadomości na temat mych wrogów. Mówiłem również o tym, jak to z Edmunda Dantesa przeistoczyłem się w hrabiego Monte Christo, mściciela swoich krzywd. Nim jednak rozpocznę następny rozdział mej historii, pozwolę sobie na małą dygresję.
Zapewne uważa pan, panie Chroniqueur, że jestem szczęśliwy będąc w chwili obecnej tym, kim jestem. No cóż… to prawda. Dzięki Hayde i Marcie oraz przy wsparciu mych prawdziwych przyjaciół z Jacopem na czele, osiągnąłem to, co można śmiało nazwać szczęściem i nie chciałbym zamienić tego życia, którego teraz wiodę na to, które wiodłem przed rokiem 1815. Muszę jednak przyznać, że nie było moim marzeniem stać się tym, kim jestem obecnie. Myślisz pan, panie Chroniqueur, że chciałem być hrabią Monte Christo? Bynajmniej. Nigdy tego nie pragnąłem. Nigdy też nie polubiłem swego nowego wcielenia. Zapewne zapyta pan, dlaczego? Otóż odpowiem panu. Nie myślałem o tym, aby zostać hrabią Monte Christo. To człowiek niezwykle groźny i bezwzględny, choć posiadający ogromny kręgosłup moralny. Bałbym się mieć go za przyjaciela czy nawet tylko sojusznika. Nie chciałem się nim stać. Pragnąłem być jedynie sobą, Edmundem Dantesem, ale oni mi na to nie pozwolili. Danglars, Mondego i Villefort, nawet ta glizda Caderousse. Próbując zabić młodego marynarza stworzyli mściciela, który przyszedł wyrównać rachunki. Tym gorzej dla nich. Kara, jaka spadła na ich głowy była straszna, ale sprawiedliwa. Nie mogłem postąpić inaczej. Ci ludzie bowiem odebrali mi życie zamieniając je w koszmar. A zrobili to z zazdrości i zawiści. Musieli więc za to zapłacić. Musieli. Nie mogłem im tego darować. Gdybym odpuścił zbrodnie, które mnie spotkały, to by było równoznaczne z zaakceptowaniem tego, co się stało oraz uznanie wyższości tych panów nade mną. Byłoby to też jednoznaczne z akceptacją wszystkiego zła na tym świecie, a na to nie mogłem wyrazić zgody. Moja zemsta tym okrutniejsza się stała, że zemściłem się za krzywdy zarówno moje, jak i wszystkich ludzi, którzy od mych wrogów doznali cierpienia.
A pomsta moja rozpoczęła się w Rzymie roku 1838. Nie na darmo właśnie wtedy przybyłem do tego miejsca. Jacopo dowiedział się bowiem, iż Fernand i Mercedes mają syna, Alberta. Młodzieniec ów wraz ze swym przyjacielem, baronem Franzem d’Epinay, przybył do Wiecznego Miasta na karnawał. Jeśli chciałem podejść mych wrogów, musiałem wejść na paryskie salony, w których oni wiedli prym. By tego jednak dokonać potrzebowałem kogoś, kto by mnie na nie wprowadził. Syn mej niedoszłej żony oraz mego największego rywala wydawał się być odpowiednim kandydatem na to stanowisko. Należało go jednak we właściwy sposób podejść. Na szczęście Jacopo i jego ludzie dowiedzieli się o młodym wicehrabi de Morcerf na tyle dużo, abym zdołał niczym pająk usnuć wokół niego sieci swego jakże podstępnego planu. Albert lubił sport i zabawy, a zatem za ich pomocą mogłem się do niego zbliżyć.
Wraz z Hayde, która towarzyszyła mi w tej podróży, zameldowałem się w hotelu pana Pastrini. Mój wybór nie był tutaj dziełem przypadku, w końcu to właśnie miejsce wybrali również na swoją siedzibę Albert de Morcerf i Franz d’Epinay. Musiałem być blisko nich, by móc się do nich zbliżyć. Nie spieszyłem się z tym jednak, miałem bowiem na to mnóstwo czasu. Poza tym, jak zapewne pan wie, panie Chroniqueur, mądre przysłowie mówi, iż zemsta im dłużej odwlekana, tym słodziej smakuje. Jako hrabia Monte Christo stałem się prawdziwym smakoszem również w tej egzotycznej potrawie, jaką jest pomsta, postanowiłem więc zadbać o to, by była ona rajem dla mego podniebienia. Brałem udział w zabawach towarzyskich elit rzymskich. Chodziłem z Hayde do opery, bywałem na balach, obserwowałem uważnie mój cel i czekałem. Oczekiwania moje opłaciły się.
Kilka dni po mym przybyciu do Rzymu, pan Franz d’Epinay postanowił wyruszyć na wyspę Monte Christo, aby zapolować na kozice. Nie odstraszyły go opowieści o duchach oraz przemytnikach grasujących po tym zapomnianym przez Boga miejscu. Postanowiłem to wykorzystać. Pan baron d’Epinay pożądał przygody, więc chciałem mu ją zapewnić. Udałem się na Monte Christo razem z Jacopem i jego ludźmi, po czym ukryliśmy się w grocie i czekaliśmy. A musi pan wiedzieć, że piękną tę jaskinię, w której odnalazłem skarb kardynała Spady, udekorowałem najpiękniej jak się tylko da. Obłożyłem co piękniejsze skały drogimi kamieniami, powiesiłem na ścianach zapalone pochodnie oraz dałem na środek groty duży stół, który potem kazałem przygotować na wystawną ucztę.
Niedługo czekaliśmy, gdyż pan baron d’Epinay wkrótce się zjawił. Ledwo postawił stopę na wyspie, a moi ludzie natychmiast go pochwycili, związali mu oczy i zabrali do groty, w której już na niego czekałem. Tam przedstawiając się jako Sindbad Żeglarz ugościłem Franza jak mogłem najlepiej, częstując go czym chata bogata. Na końcu dałem mu do spróbowania haszyszu, po którym biedak dostawszy narkotycznych wizji zasnął. Wówczas to moi ludzie wsadzili go do łodzi i zawieźli nią na powrót do Rzymu. Zgodnie z mymi przewidywaniami Franz opowiedział o wszystkim Albertowi, który rzecz jasna mu nie uwierzył. Nieco później obaj przyjaciele chcieli wynająć powóz, by móc z jego pomocą brać udział w zabawach karnawałowych. Pragnęli również mieć balkon, z którego to mogliby podziwiać egzekucję dwóch skazańców. Ta oto dość niezwykła rozrywka była ich wielkim marzeniem. Postanowiłem im umożliwić obejrzenie jej bardzo dokładnie.
Jednak w moich planach było ocalenie jednego ze skazanych, albowiem człowiek ten, którego chciałem obdarzyć łaską, mógł okazać się bardzo potrzebny. Mężczyzną tym był młody pasterz Peppino, zwany także Rocca Priori. Należał on do bandy Luigiego Vampy, najsłynniejszego rozbójnika Włoch, choć sam mówił o sobie, że jedynie nosił im jedzenie, a z akcjami tej grupy nie ma nic wspólnego. Prawda była oczywiście inna, ale choć nie było dowodów na to, że wina Peppina jest znacznie większa, niż on to dowodził, to i tak biedak miał zginąć zabity w sposób tak okrutny, że sam opis jego kaźni budził we mnie wstręt i obrzydzenie. Drugi skazaniec miał ponieść podobny rodzaj śmierci, tylko że z całą pewnością zasługiwał na nią. Okradł on bowiem i zamordował pewnego księdza, który był mu jak ojciec. Co do niego nie miałem żadnych skrupułów, jednakże Peppino musiał żyć. Postanowiłem bowiem zwerbować na swoje usługi słynnego Luigiego Vampę. Był on człowiekiem groźnym, ale też niezwykle honorowym, dlatego też uznałem, że znajomość z nim może się okazać bardzo użyteczna w przyszłości. Poza tym warto mieć przyjaciół na całym świecie i w każdych kręgach, zwłaszcza gdy jest się hrabią Monte Christo. Miałem pewność, iż wyciągnę mnóstwo korzyści ze znajomości z panem Vampą. Wiedziałem to, gdyż już wcześniej miałem okazję go poznać. Nie był on wtedy jeszcze bandytą, ale pasterzem, który wskazał mi drogę, gdy goniąc za własnymi sprawami, zabłądziłem gdzieś na jakimś pustkowiu. To właśnie dzięki niemu odnalazłem wówczas właściwy kierunek podróży. Wręczyłem mu w podzięce kilka złotych monet, on zaś uznał moją zapłatę za tak szczodrą, że w zamian ofiarował mi piękny sztylet własnej roboty. Przedmiot ten posiadam do dzisiaj w swych zbiorach.
Nie wiedziałem tylko, w jaki sposób mógłbym zawrzeć bliższą znajomość z Luigim Vampą. Ostatecznie nie miałem możliwości, aby znaleźć go na ulicy i zaczepić proponując mu, że zostanę jego protektorem. Na szczęście okazało się, iż właściciel hotelu, w którym mieszkam, pan Pastrini jest od dawna człowiekiem Vampy. Przy odpowiedniej ilości złotych i brzęczących argumentów umożliwił mi on spotkanie ze swym kompanem w ruinach starego amfiteatru. Tam zaproponowałem Luigiemu korzystny dla niego interes. Zasugerowałem, że będzie on dalej prowadził swoją działalność, ale jego naczelnikiem będę ja. Oczywiście musiałem jakoś wkupić się w łaski tego pana, dlatego oświadczyłem, że doprowadzę do ułaskawienia Peppina. Vampa, któremu bardzo na chłopaku zależało, obiecał mi wszystko co zechcę, jeśli go ocalę. Wiedziałem, dokąd mam się udać. Załatwiłem sobie audiencję u samego papieża, podczas której zaproponowałem mu ułaskawienie Peppina. Jako argumentu użyłem pięknego szmaragdu, który Ojciec Święty mógł umieścić w swojej tiarze. Okazało się, że głowa Kościoła katolickiego jest równie przekupna, co pierwszy lepszy urzędnik. Papież zgodził się bez wahania na moją propozycję, po czym otrzymałem akt ułaskawienia, który następnie wręczyłem odpowiedniemu urzędnikowi.
Kiedy wróciłem do hotelu, pan Pastrini doniósł mi, iż panowie Albert de Morcerf oraz Franz d’Epinay potrzebują powozu do uczestnictwa w zabawie oraz balkonu, z którego mogliby obserwować publiczną egzekucję Pepinna i tego drugiego więźnia. Wciąż ich nie zdołali znaleźć, gdyż wszystkie powozy były wykupione, a udostępnienie balkonu ze strony któregokolwiek gościa hotelowego, nie wchodziło w grę. Wiedziałem, że nadeszła moja chwila. Jeśli miałem zadziałać, to tylko wtedy. Zaoferowałem się przez pana Pastrini, iż udostępnię obu panom powóz, jak i również swój balkon. Obaj oczywiście przyszli mi serdecznie za to podziękować. Franz d’Epinay z miejsca rozpoznał mnie jako Sindbada Żeglarza, ale zachował ten fakt dla siebie. Ugościłem w swoim apartamencie obu młodzieńców, po czym razem obejrzeliśmy z mego balkonu długo zapowiadaną publiczną kaźń Peppina i jego współwięźnia. A właściwie tylko tego drugiego, gdyż kompan Luigiego Vampy został ułaskawiony – karę śmierci zastąpiono dożywotnim więzieniem, ale ja już postarałem się o to, aby następnego dnia Peppino uciekł z lochu i wrócił do bandy. Co do drugiego skazańca, to jego śmierć obserwowałem z lekką niechęcią, żeby nie powiedzieć z obrzydzeniem, jednakże celowo udawałem przed Albertem i Franzem wielką satysfakcję. Przyznać się muszę, iż gdy pomyślałem o tym, aby w taki sam okrutny sposób zabić Danglarsa, Mondego i Villeforta, poczułem nagle ogromną radość i uśmiechnąłem się do własnych myśli. Dostrzegł to baron d’Epinay i chyba wyciągnął błędny wniosek, że fascynują mnie tortury.
Kiedy Peppino wyszedł na wolność, Luigi Vampa skontaktował się ze mną. Powiedział, że jest mi wdzięczny i okaże to służąc mej osobie wiernie do końca swoich dni. Przekazałem mu, iż przyjaźń jego oraz jego bandy znaczy dla mnie więcej niż jakikolwiek skarb na świecie. Postawiłem jednak parę warunków mego mecenatu nad nimi. Po pierwsze bandyci mieli być wobec mnie bezwzględnie posłuszni. Po drugie nie wolno im było napadać ani na mnie, ani na moich przyjaciół. Vampa bez wahania przyjął moje warunki. Nieco później jednak niechcący oddał mi niezwykle cenną przysługę, z której znaczenia nawet nie zdawał sobie sprawy. A było to tak:
Albert de Morcerf udał się ze swym przyjacielem na zabawę uliczną. Poznał tam piękną dziewczynę o imieniu Teresa, która zaproponowała mu schadzkę. Radośnie udał się na nią o właściwym czasie nie wiedząc jednak, że jego piękna znajoma jest w rzeczywistości ukochaną Vampy i ma za zadanie pomóc mu uprowadzić jakieś apetyczne kąski w postaci bogatych arystokratów, mogących zapłacić za swoją wolność sowity okup. Takim właśnie kąskiem był Albert. Teresa Vampa wyciągnęła go w odludne miejsce, a tam już Luigi ze swoimi ludźmi związał go i zabrał do Katakumb Św. Sebastiana, następnie wysłał do Franza d’Epinay list z żądaniem okupu grożąc, że w razie jego nieotrzymania młodzieniec zginie. Problem polegał jedynie na tym, iż ani Albert, ani jego przyjaciel nie mieli dość pieniędzy, by zapłacić. Na szczęście baron d’Epinay udał się do mnie z prośbą o pożyczenie mu brakującej części sumy. Zgodziłem się na to bez wahania, jednak w rozmowie ze mną Franz nagle zasugerował, że na pewno jestem w stanie wydobyć Alberta z niewoli w inny sposób. Nie rozumiałem o co mu chodzi do chwili, gdy zaczął ze mną grać w otwarte karty. Wyznał mi, iż rozpoznał mnie jako Sindbada Żeglarza oraz widział mnie w ruinach amfiteatru, kiedy to werbowałem na swoje usługi Luigiego Vampę. Niedwuznacznie zasugerował mi, że jest gotów wykorzystać te informacje przeciwko mnie, jeśli odmówię współpracy z nim. Oczywiście nie bałem się szantażu, ale uznałem, iż mogę zagrać w tę grę na jego zasadach, dlatego też obaj udaliśmy się w Katakumby Św. Sebastiana. Vampa bardzo zdziwił się na mój widok, ale jednak chętnie ze mną porozmawiał. Kiedy wyjaśniłem mu, iż od niedawna pan wicehrabia Albert de Morcerf zalicza się do moich przyjaciół, a co za tym idzie, zgodnie z naszą umową jest nietykalny, Luigi natychmiast go uwolnił, serdecznie przepraszając za pomyłkę, której się dopuścił. Oczywiście nie miałem mu tego za złe, a wręcz przeciwnie. Wyszła bowiem z tego wielce dogodna dla mnie sytuacja, albowiem następnego dnia Albert odwiedził mnie i podziękował za ratunek. Zaproponował też, abym odwiedził go w Paryżu, gdy skończy się karnawał. Miałem swoje sprawy do załatwienia, ale zgodziłem się. Moja wizyta miała odbyć się trzy miesiące później, równo o godzinie 12:00 w południe. Albert, nie przeczuwając nadchodzącego dla jego ojca niebezpieczeństwa, zgodził się z prawdziwą radością, a ja tymczasem miałem już możliwość wkroczyć na paryskie salony.
O tym jednak, jak na nie wszedłem oraz co się stało później, dowie się pan już jutro, panie Chroniqueur.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 18:17, 17 Maj 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 21:36, 14 Maj 2014 Temat postu: |
|
|
A zatem hrabia wpadł na sprytny plan dokonania zemsty na swoich wrogach poprzez uzyskanie nowej tożsamości i zebranie wszelkich informacji na ich temat. W końcu, dzięki tytułowi jaki przyjął, miał mozliwość dostania się do francuskiej elity, a za pomocą Hayde i Benedetta, mógł wprowadzić swój plan w czyn i obnażyc całą prawdę na temat tych, którzy odebrali mu wszystko niszcząc mu życie. I tak sprawiedliwości stało się zadość. Wszystkie zbrodnie i haniebne uczynki tych trzech sukinsynów wyszły na jaw i doprowadziły do zhańbienia ich dobrego imienia i honoru.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Pon 19:36, 19 Maj 2014 Temat postu: |
|
|
Hrabia ocalił przed śmiercią kompana Luigi, aby zyskać jego przychylność i ta znajomość okazała się naprawdę przydatna, bo dzięki niej zdobył przyjaźń i zaufanie Alberta, który następnie wprowadzi go w kręgi francuskiej elity, a wówczas hrabia będzie mógł dokonać zemsty na tych, przez których spędził tyle lat w wiezieniu, zapomniany przez wszystkich. Jacopo z kolei okazał się być naprawdę mądrym doradcą , chętnie udzielającym hrabiemu dobrych i pożytecznych rad.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 2:22, 21 Maj 2014 Temat postu: |
|
|
Rozdział LXII
Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VII – Przybycie do Paryża
Poprzednim razem mówiliśmy o tym, jak to poznałem w Rzymie syna jednego z mych wrogów, który umożliwił mi wejście na paryskie salony oraz o tym, w jaki to niezwykle osobliwy sposób zawarłem bliższą znajomość ze słynnym bandytą Luigim Vampą. Dzisiaj zaś dowie się pan, panie Chroniqueur, co miało miejsce później.
Przed wyjazdem z Rzymu Albert umówił się ze mną w Paryżu za trzy miesiące o godzinie dwunastej w południe. Miałem więc przed sobą całe dziewięćdziesiąt dni do działania. Postanowiłem odpowiednio je spożytkować. Wysłani przeze mnie ludzie nabyli dla mnie dom na Polach Elizejskich, a także załatwili małe lokum dla księdza Busoni oraz jeszcze jedno dla lorda de Wilmore. Cały czas bowiem przeczuwałem, że ci dwaj panowie mogą mi się jeszcze przydać, dlatego też uznałem, że należy ich odpowiednio wyposażyć na pobyt w Paryżu. Prócz tego Jacopo poszukiwał na moje polecenie nieślubnego syna pana de Villefort, Benedetta. Poszukiwania były długie i niezwykle żmudne, jednakże mój przyjaciel po raz kolejny dowiódł, że ma głowę nie od parady i odnalazł poszukiwanego przez nas młodzieńca. Przebywał on w więzieniu w Tulonie tuż po tym, jak w roku 1831 po dokonaniu jakieś zbrodni (nie pamiętam niestety, jakiej) został skazany na siedem lat galer. Wyrok powoli dobiegał końca, więc chłopak miał niedługo wyjść na wolność, jednak niezbyt mu to odpowiadało. Nie żeby chciał siedzieć w więzieniu do końca swoich dni, ale zapewne pan, panie Chroniqueur, doskonale wie, o co mi chodzi. Skazaniec po wypuszczeniu na wolność już do końca życia jest moralnie napiętnowany jako człowiek pozbawiony czci i honoru, a jego przestępstwo odbierało mu możliwość normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Benedetto doskonale o tym wiedział i dlatego miałem pewność, że tym chętniej przyjmie on możliwość życia, jakie dla niego przygotowałem.
Jako lord de Wilmore odwiedziłem niby to przypadkiem galery w Tulonie. Dałem naczelnikowi sporą łapówkę, dzięki czemu umożliwił mi on wizytę u Benedetta, który nosił tutaj numer 59. Spotkałem się z chłopakiem przedstawiając mu się jako Sindbad Żeglarz i zaproponowałem mu, że zorganizuję tej nocy jego ucieczkę oraz wręczę dokumenty na nowe nazwisko. Czujny ten młody łajdak wyczuwał jednak, iż w mojej dobroczynności kryje się jakiś haczyk i zapytał o niego. Wyjaśniłem mu go więc. Powiedziałem, że musi udać się do pałacu na Polach Elizejskich w Paryżu, gdzie mieszka hrabia Monte Christo. On zaś wyjaśni mu, co się z nim dalej ma dziać. Dla Benedetta cała ta historia zdawała się być bardzo dziwna, jednak na szczęście przyjął moją propozycję. Otrzymał więc ode mnie bochenek chleba, w którym ukryłem wcześniej pilnik. W nocy młodzieniec przeciął swój łańcuch i uciekł. Ku memu wielkiemu zdumieniu jednak nie zrobił tego sam. Okazało się bowiem, że numer 60, czyli współwięzień, z którym Benedetto był skuty jednym łańcuchem, odkrył plan kolegi i zmusił go, by ten pozwolił mu uciec z nim grożąc, że w przeciwnym wypadku podniesie alarm. Więźniem tym był Kacper Caderousse. Początkowo miałem ochotę kazać Jacopowi go zastrzelić, jednak zmieniłem zdanie. Uznałem, iż ten nędznik może mi się jeszcze przydać żywy. Benedetto więc otrzymał ode mnie nowe dokumenty oraz list polecający do hrabiego Monte Christo. Ja zaś udałem się do Włoch, gdzie odnalazłem pewnego utracjusza, majora Bartolomea Cavalcanti, nędznika i łajdaka, ale przede wszystkim potomka znakomitego rodu wpisanego do złotej księgi Florencji oraz wspominanego w samej „Boskiej komedii”. Miał on ponoć stracić przed laty syna porwanego przez Cyganów. Przebrany za księdza Busoni oznajmiłem mu, że wiem gdzie przebywa jego potomek, jednakże nie mogę sam tego wyznać z powodu zobowiązującej mnie tajemnicy spowiedzi. Zamiast tego wręczyłem mu list do hrabiego Monte Christo i nakazałem udać się do Paryża w celu spotkania z tymże jegomościem. Major zdziwił się, ale przyjął moją propozycję.
Wszystkich tych czynów dokonałem w ciągu tych trzech miesięcy, jakie były mi dane, także z łatwością dotarłem do Paryża na czas i punktualnie o godzinie dwunastej w południe umówionego dnia odwiedziłem wicehrabiego Alberta de Morcerf. Czekał on już na mnie w swoim kawalerskim mieszkaniu, w towarzystwie paczki przyjaciół, którymi byli baron Franz d’Epinay, Lucjan Debray, Alfons de Beauchamp, baron Raul de Chateau-Renaud oraz Maksymilian Morrel. Ten ostatni co prawda nie należał do serdecznego grona kompanów Alberta, jednakże swego czasu uratował życie Raulowi, w zamian za co ten wprowadził go na salony przyjaciół. Z prawdziwą przyjemnością mogłem teraz zawrzeć oficjalnie znajomość z synem mego dawnego pracodawcy. Młodzieniec ten wzbudził we mnie wiele pozytywnych emocji i postanowiłem odwiedzić go przy najbliższej okazji. Na razie pozwoliłem jednak Albertowi, by przedstawił mnie on przyjaciołom, a następnie oprowadził po domu i zapoznał ze swymi rodzicami. Przyznam, że nieco obawiałem się tego spotkania, gdyż nie miałem pewności, czy aby moi wrogowie mnie nie rozpoznają. Na szczęście dwadzieścia trzy lata sprawiły, że rysy mej twarzy zatarły się w pamięci hrabiego de Morcerf, który z radością zapoznał się z wybawcą swego syna. Jednak jego żona, Mercedes, nie dała się oszukać. Nie wiem, jak to możliwe, ale od razu mnie rozpoznała, ledwie tylko ujrzała mą twarz. Starała się za wszelką cenę nie dać tego po sobie poznać, ale i tak byłem pewien, że mnie zdemaskowała. Zbyt dobrze znałem Mercedes Herrera, aby nie wiedzieć, co jaka mina na jej twarzy oznacza. Dlatego też skorzystałem z byle pretekstu, aby najszybciej opuścić dom państwa de Morcerf. Bałem się wszak, że ledwie wyjdę, a moja niedoszła żona z miejsca opowie mężowi i synowi kim jestem oraz poprosi, ażeby obaj się mnie wystrzegali. Na szczęście tak się nie stało, a Mercedes zachowała swoje odkrycie dla siebie. Do dziś zastanawia mnie, dlaczego tak postąpiła? Może miała wątpliwości, czy rzeczywiście jestem tym, za kogo mnie bierze? A być może jej zachowanie miało jeszcze inne przyczyny? Nigdy się tego nie dowiedziałem. Tak czy inaczej wkrótce o tym zapomniałem zajęty innymi, ważniejszymi dla mnie sprawami. Przypomniałem sobie o tym dopiero wtedy, gdy się dowiedziałem, iż hrabina de Morcerf tego dnia rozpoznała we mnie Edmunda Dantesa, jednak nigdy nikomu o tym nie powiedziała.
Muszę przyznać, że spotkanie po latach z moją niedoszłą małżonką wywarło na mnie piorunujące wrażenie. Wciąż była piękna i niesamowicie subtelna pod każdym względem. Nie dziwiłem się Edmundowi Dantesowi, swemu poprzedniemu ja, że zakochał się w takiej kobiecie. Gdybym nie przeżył tego wszystkiego, co mnie spotkało, to na pewno bym się z nią ożenił. Jednak jako hrabia Monte Christo musiałem uważać na swoje uczucia, choć nie mogłem się oprzeć ogromnemu wrażeniu, jakie wywierała na mnie ta kobieta. Zapyta pan zapewne, czy coś jeszcze do niej wówczas czułem? Muszę przyznać, że miałbym z tym pytaniem pewne problemy. Na pewno darzyłem ją pogardą za zostanie żoną Fernanda Mondego oraz za to, iż tak szybko zapomniała Edmunda Dantesa. Jednak swoją postawą oraz zachowaniem budziła mój szacunek. Miłości do niej wszak nie czułem, choć nie dałbym głowy za to, że gdyby chciała, to czy nie ruszyłbym za nią na koniec świata. Nawet wtedy.
Powrócę jednak do mojej opowieści.
Przez kilka pierwszych dni obawiałem się, że zostałem zdemaskowany, a cały mój misterny plan diabli wzięli. Kiedy się jednak upewniłem, iż moja prawdziwa tożsamość jest dalej nieznana mym wrogom, zapomniałem o swych obawach i przeszedłem do działania. Zakupiłem dom w Auteuil, gdzie odbyły się tragiczne w skutkach narodziny Benedetta. Miała to być moja scena w przedstawieniu, jakie szykowałem dla panów Danglarsa, Mondego i Villeforta. Oczywiście wciąż miałem dom na Polach Elizejskich, jednak jak na porządnego hrabiego przystało, postanowiłem mieć również wiejską rezydencję. Kiedy udałem się do niej z Bertucciem, ten poczuł się okropnie i wzbraniał się przed wejściem do środka. Wymusiłem to na nim, on jednak czuł się coraz gorzej i ledwo stał na nogach. W końcu zażądałem od niego, aby wyjaśnił mi, czemu tak obawia się tego domu. Bertuccio zaś opowiedział mi całą swoją historię nie zdając sobie sprawy, iż już ją doskonale znam. Ja zaś udałem, że wysłuchuję jej uważnie i obiecałem zachować ją dla siebie.
Po tym wydarzeniu postanowiłem zaznajomić się z rodziną barona Danglarsa. Za pomocą pośredników wykupiłem siwojabłkowity zaprzęg jego żony, Herminy, za sumę trzykrotnie większą aniżeli wart. Baron z radością pozbył się zwierzaków, gdyż były one dość narowiste i jeżdżenie nimi dla niewprawnej ręki groziło utratą życia. Następnie z tym oto zaprzęgiem udałem się do posiadłości pana Danglarsa, gdzie powołując się na zgodę od firmy „Thomson i French” uzyskałem od jego banku zgodę na kredyt nieograniczony. Z miejsca zażyczyłem sobie pożyczki w kwocie pięciu milionów franków. Baron był pod wrażeniem moich poczynań i z miejsca postanowił zawrzeć ze mną bliższą znajomość. Naszą miłą rozmowę przerwała pani Herminia, która odkryła, że jej konie są w moim powozie i zażądała od męża wyjaśnień. Była wściekła, iż ten pozwolił sobie sprzedać jej własność nie pytając przedtem o pozwolenie. Ja zaś ze swej strony udałem, jak strasznie mi przykro z powodu nieświadomego wywołania kłótni małżeńskiej i oddałem kobiecie zaprzęg bez żądania zwrotu pieniędzy, jakie za niego zapłaciłem. Powiem więcej, do każdej uprzęży dodałem mały diament. Zrobiło to piorunujące wrażenie. Ja zaś dowiedziałem się, że Herminia Danglars zamierza wypożyczyć ów zaprzęg swojej najlepszej przyjaciółce, pani Heloizie de Villefort, która chciała się wybrać na przejażdżkę ze swoim synkiem, Edwardem. Nadarzyła się więc doskonała okazja, by zawrzeć znajomość z rodziną słynnego prokuratora i gdy jego żona oraz syn jechali ulicą niedaleko mojego domu, Ali na mój rozkaz w zmyślny sposób spłoszył konie, które poniosły, po czym wskoczył na powóz Heloizy i zatrzymał je, a następnie zaprowadził przerażoną panią de Villefort oraz nieprzytomnego Edwarda do mego domu. Tam zaś dałem chłopcu kroplę brucyny, dzięki czemu ocknął się. Heloiza była pod wrażeniem mej znajomości chemii i z miejsca zapytała, cóż to za niezwykły środek, jakim ocaliłem jej dziecko. Oczywiście z prawdziwą przyjemnością zaspokoiłem ciekawość mego gościa. Wyczułem, iż brucyna wyraźnie wzbudziła jej zainteresowanie i uznałem, że fakt ten będzie można odpowiednio wykorzystać. Pani de Villefort z miejsca zaprosiła mnie do siebie, a gdy ją odwiedziłem, przedstawiła swemu mężowi. On również, podobnie jak Fernand i Danglars nie rozpoznał w hrabi Monte Christo Edmunda Dantesa. Mogłem więc swobodnie działać.
Podczas wizyty w domu państwa de Villefort miałem możliwość przyjrzeć się dobrze ich sytuacji rodzinnej, która (delikatnie mówiąc) przedstawiała się nie najlepiej. Gerard de Villefort po śmierci swej pierwszej żony, z którą miał córkę Walentynę, ożenił się ponownie – Heloiza była jego drugą małżonką oraz matką jego syna Edwarda. Nawiasem mówiąc nie znałem nigdy bardziej rozpuszczonego i nieznośnego bachora niż ten młodzieniaszek. Był wstrętny i podły, choć odniosłem wrażenie, że dostrzegają to wszyscy poza jego matką, kochającą go ponad wszystko. Walentyna trzymała się z boku i wyraźnie nie lubiła swojej macochy, z wzajemnością zresztą. Edwardek dokuczał praktycznie wszystkim, ale ze względu na jego matkę nikt nie ośmielił się go za to skarcić. Z kolei ojciec prokuratora Gerarda, pan Noirtier de Villefort, był sparaliżowany na wskutek pęknięcia żyłki w mózgu i żył jedynie dzięki oddanemu służącemu oraz kochającej go bezinteresownie wnuczce. Gerard zaś wyraźnie kochał swoje dzieci, ale z powodu oziębłości, jaką zaraził się w swojej pracy, nie umiał im tego okazać. Co do Heloizy, to byłem pewien, iż z wielką przyjemnością wyprawiłaby na tamten świat swoją pasierbicę. Przyznaję z bólem serca, iż ledwie to dostrzegłem, a postanowiłem jej to ułatwić. Proszę mi nie brać tego za złe, panie Chroniqueur. Ostatecznie nie mogłem przewidzieć, jak poważne skutki odniesie mój uczynek, a ponadto należy pamiętać, iż ta podła kobieta już dawno zaplanowała sobie to, co zrobi oraz jak to zrobi, a więc nawet gdybym jej nie pomógł, to i tak dokonałaby tego, czego dokonała, miała bowiem ku temu nie tylko środki, ale i sposobność. Ja zaś wówczas wychodziłem z założenia, że jeśli uderzę w dzieci mych wrogów, to zadam im największy ból z możliwych. Jakże dzisiaj żałuję, iż choćby przez myśl mi coś tak podłego przeszło.
Wracając jednak do mej opowieści, wyczułem od razu, jaka atmosfera panuje w tym domu oraz jakie uczucia do swej pasierbicy czuje Heloiza. Wystarczyło tylko odpowiednio to wykorzystać i ja to zrobiłem wręczając pani de Villefort flakonik z brucyną oraz udzielając jej porad, jak należy ją stosować, by działała jako lek oraz czego unikać, by nie miała właściwości trucizny. Następnie, by jakoś oczyścić swą osobę od tych toksycznych afer, odwiedziłem Maksymiliana Morrela, który od śmierci ojca mieszkał w Paryżu razem ze swoją siostrą Julią i jej mężem, Emanuelem Herbautem. Ta oto sympatyczna trójka pomogła mi zapomnieć choć na chwilę o mej zemście oraz trapiących mnie z jej powodów niemiłych uczuć. W wielką radość wprawił mnie widok pięknego diamentu w starej sakiewce, który niczym relikwia był w tej rodzinie przechowywany. Moi gospodarze wyjaśnili mi, iż za pomocą tego przedmiotu ich ojciec został ocalony od bankructwa i hańby, a teraz oni, jego następcy, zamierzają odnaleźć człowieka, który wręczył ten dar śp. panu Piotrowi Morrelowi. Och, jakże chciałem im wtedy powiedzieć, że to ja jestem tym człowiekiem. Bałem się jednak zdemaskowania czując, iż może to grozić udaremnieniem całego tak misternie uszykowanego przeze mnie wielkiego planu zemsty.
Ponieważ zawarłem już najważniejsze znajomości w Paryżu postanowiłem zacząć działać. Sprowadziłem do tego jakże pięknego miasta Hayde z jej służbą i ulokowałem ją w najpiękniejszym miejscu swego pałacu na Polach Elizejskich. W poufnej rozmowie z nią wyjawiłem, iż nie jest już ona moją niewolnicą, jako że we Francji od dawna niewolnictwo jest zakazane i może mnie opuścić, kiedy zechce. Hayde jednak oświadczyła, że zostanie ze mną i będzie mi bezgranicznie oddana. Jakże przypominała mi wówczas inną kobietę, która równie ochoczo składała przysięgę wiecznej wierności swemu mężczyźnie, a potem tak łatwo o niej zapomniała. Dziś jednak wiem, że tamta nie jest godna tej, o której teraz mówimy, nawet buty czyścić, albowiem przysięgi Hayde były i są nadal potwierdzane jej zachowaniem oraz prawdziwą miłością do mnie.
Jakiś czas później odwiedził mnie major Bartolomeo Cavalcanti z listem od księdza Busoni. Z radością przyjąłem go u siebie i oświadczyłem, że odnalazłem jego syna, porwanego przed laty przez Cyganów. Tego samego dnia mój dom raczył zaszczycić swą obecnością ten nędznik Benedetto z listem od lorda de Wilmore. Wmówiłem temu zwyrodniałemu młodzieńcowi, że nazywa się wicehrabia Andrea de Cavalcanti oraz jest synem owego majora, którego chwilę później mu przedstawiłem. Rzekomi ojciec i syn wpadli sobie w objęcia, ale gdy tylko wyszedłem natychmiast porozmawiali ze sobą otwarcie. Domyślili się obaj, że biorą udział w jakieś dziwnej szopce, której znaczenia nie umieją sobie wyjaśnić, jednak ponieważ nie mieli nic do stracenia, a za to dużo do zyskania, postanowili kontynuować grę, jaka została im narzucona. Wszystko to obserwowałem z sekretnego pokoju, do którego się udałem chcąc wiedzieć, jak zareagują oba ptaszki na otrzymaną przeze mnie wieść. Zareagowali tak jak przewidywałem. Usatysfakcjonowany wróciłem do nich, po czym oświadczyłem majorowi Cavalcanti, że w jego imieniu biorę „wicehrabiego” pod swoją kuratelę i zamierzam wprowadzić go na paryskie salony. Zobowiązałem się również płacić w imieniu majora co miesiąc małą sumkę na drobne wydatki dla pana Andrei Cavalcanti. Rzekomi ojciec i syn z miejsca się na to zgodzili. Ja zaś zadowolony ze skuteczności swych działań przeszedłem do ich następnego etapu.
Wieczorem tego samego dnia odwiedził mnie Jacopo. Porozmawialiśmy sobie obaj na temat dalszego planu działania. Częściowo wtajemniczyliśmy w nie również Hayde, Bertuccia i Alego. Wyjawiliśmy im, że zamierzamy zniszczyć ludzi o nazwiskach Fernand Mondego, Danglars i Gerard de Villefort, po czym zapytaliśmy naszych przyjaciół, czy możemy na nich w tej sprawie polegać. Cała trójka z prawdziwą satysfakcją, żeby nie rzec euforią, obiecała nam swoje wsparcie. Ucieszyłem się z tego wiedząc, iż nie jestem w tej walce sam. Przyszła mi wówczas do głowy taka oto myśl:
Nasi wrogowie nie spodziewają się ataku. Są pewni, że nikt im nic nie jest w stanie zrobić. W Villefortcie ludzie widzą kochającego męża i ojca oraz oddanego stróża prawa. W Danglarsie mistrza finansów i lwa strzegącego narodowego majątku. W Mondego zaś bohatera wojennego, mającego mnóstwo jak najbardziej zasłużonych odznaczeń, którymi puszy się niczym paw. A kogo ja w nich widzę, zapytałem Jacopa? Otóż widzę, że Villefort to wilk, Danglars świnia, a Mondego hiena. A także widzę wyraźnie to, iż jesteśmy nareszcie gotowi, by wyruszyć na polowanie.
Jak jednak to polowanie wyglądało dowie się pan ode mnie, panie Chroniqueur, dopiero z następnych części mojej opowieści.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 17:43, 28 Sie 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 23:30, 28 Lip 2014 Temat postu: |
|
|
Rozdział LXIII
Opowieść hrabiego Monte Christo cz. VIII – Rozpoczyna się polowanie
Podczas naszej ostatniej rozmowy, drogi panie Chroniqueur, dowiedział się pan, w jaki to sposób zdobyłem zaufanie moich wrogów oraz wszedłem na paryskie salony, dzięki czemu stałem się członkiem miejscowej elity społecznej. Odkryłem przed panem również, jak to w moich rękach znalazły się wszystkie sznurki, dzięki którym mogłem skierować swoich wrogów w przepaść. Teraz dowie się pan, co było dalej.
Kiedy już wszystko było gotowe, by rozpocząć polowanie na mą zwierzynę, postanowiłem przejść do bezpośredniego działania. Nie spieszyłem się jednak. Doskonale bowiem znane mi było powiedzenie, iż zemsta najlepiej smakuje na zimno, a także to, że im dłużej jest ona odwlekana, tym jest smaczniejsza. Tutaj przysłowie to było jak najbardziej adekwatne, dlatego też spokojnie krążyłem wokół swoich ofiar, aby w nie uderzyć w tym konkretnym momencie, w którym mój cios najbardziej je zaboli. Jeszcze nie wiedziałem tylko, kiedy ma to wydarzenie nastąpić, jednak spokojnie oczekiwałem na swój ruch.
Na początku odwiedziłem ponownie dom państwa de Villefort. Byłem w nim mile widziany od chwili, kiedy dzień po rozmowie z panią Heloizą wysłałem jej flakonik z brucyną. Kobieta więc przyjęła mnie niczym najlepszego przyjaciela, choć ja osobiście wolałbym zaprzyjaźnić się z jadowitą kobrą, aniżeli z panią de Villefort. Wąż pełen trucizny był o wiele bardziej bezpieczny niż ona. Tym większy jest teraz mój żal na siebie za to, że dałem jej do ręki broń przeciwko jej przyszłym ofiarom. Na moją obronę mogę powiedzieć jedynie to, iż Heloiza i tak by w jakiś sposób zabiła swoje ofiary nawet bez mego małego wsparcia w tej sprawie. Wiedziała, czego chce i była gotowa dążyć do tego za wszelką cenę. Ale dość mówienia o tej kobiecie. Nie ona jest przecież tematem naszej rozmowy, lecz dzieje mego życia.
Dlatego wracając do mnie, powiedzieć muszę, iż rozmawiałem z państwem de Villefort, których sytuacja rodzinna nie przedstawiała się najlepiej. Córka Gerarda z pierwszego małżeństwa, Walentyna, miała zostać wydana za barona Franza d’Epinay. Jednak ona sama nie chciała tego ślubu, podobnie jak i jej dziadek, pan Noirtier, który zagroził synowi, że wydziedziczy Walentynę oraz wszystkich członków rodziny, zaś cały swój niemały majątek zapisze na cele dobroczynne, jeśli dojdzie do tego małżeństwa. Gerard jednak nie przestraszył się tych gróźb i wyśmiał ojca, choć zdecydowanie jego zachowanie go zabolało, podobnie jak Heloizę. Starali się jednak przy mnie tego nie okazywać. W rozmowie z nimi powiedziałem, iż jestem zafascynowany najnowszym cudem techniki, czyli telegrafem. Państwo de Villefort zaproponowali mi zatem, abym odwiedził Linię Hiszpańską, jako najciekawszą ze wszystkich, czego dowodem miało być to, iż była ona najbardziej oblegana. Udałem się więc tam z radością. W mojej głowie narodził się bowiem genialny plan, który zamierzałem jak najszybciej zrealizować. Odwiedziłem pracującego na Linii Hiszpańskiej telegrafistę i porozmawiałem z nim. Był to sympatyczny staruszek, którego jedyną pasją, jakiej mógł się oddawać w przerwach między zajęciami, było ogrodnictwo. Wiedziałem doskonale, że w ten sposób właśnie mogę go podejść. Zagadałem go celowo w chwili, kiedy przesyłano do niego wiadomość, którą on miał potem przekazać dalej. Zadbałem o to, by nie udało mu się jej dobrze usłyszeć ani zapamiętać. Kiedy biedak rozpaczał z tego powodu, wówczas złożyłem mu propozycję nie do odrzucenia, a jako zachętę otrzymał ode mnie dużą sumę pieniędzy. Na tyle dużą, żeby mógł przejść na emeryturę, założyć w domu własny ogródek i już do końca życia móc się w nim bawić w sadzenie roślin. Ogromne wynagrodzenie oraz możliwość odpowiedniego jego wykorzystania przekonały telegrafistę do współpracy ze mną, także zaraz dałem mu kartkę z treścią, jaką miał przesłać.
Następnego dnia Paryż dowiedział się, iż Don Carlos, były król Hiszpanii, uciekł z więzienia, zaś w stolicy wybuchło powstanie popierające jego powrót na tron. Oczywiście nie było to prawdą, ale nikt nie miał o tym pojęcia. Za to je wiedziałem doskonale, że Lucjan Debray, kochanek pani Danglars, poznawszy te szczegóły, natychmiast doniesie o tym swojej bogdance, a ta z kolei swemu mężowi. Dlatego na jakiś czas przed tym cyrkiem zainwestowałem w hiszpańskie obligacje. Debray, który wszędzie wypatrywał dla Danglarsa dobre interesy, namówił go, by poszedł w moje ślady. Kiedy jednak dowiedział się o rzekomym powstaniu, przerażony nakazał Herminii, by ta ostrzegła męża o tym, co się stało. Biedny baron natychmiast sprzedał za bezcen wszystkie akcje hiszpańskie, które miał w posiadaniu. Jednak już kolejnego dnia wyszło na jaw, że wiadomość przekazana telegrafem była fałszywa, zaś ucieczki Don Carlosa oraz wspierającego go powstania nigdy nie było. Akcje hiszpańskie znów poszły na giełdzie w górę, zaś Danglars stracił milion franków.
Niedługo potem odbył się urządzony przeze mnie bal w Auteuil. Przybyli na niego Maksymilian Morrel, Danglars z żoną i panem Debray, państwo de Villefort oraz major Bartolomeo Cavalcanti ze swym rzekomym synem, wicehrabią Andreą Cavalcantim. Nie było jedynie hrabiostwa de Morcerf, którzy z jakiegoś powodu nie mogli się zjawić. Dlatego zadowoliłem się tymi gośćmi, jakich było mi dane przyjmować. Na balu oficjalnie przedstawiłem wicehrabiego Cavalcanti wszystkim gościom. Wspomniałem również Danglarsowi, jak bardzo ów młodzieniec jest bogaty. Oczywiście nie uszło to wszystko uwadze naszego bankiera, który to już upatrzył sobie chłopaka na przyszłego zięcia. Podczas balu Bertuccio doznał potrójnego szoku. Najpierw w chwili, gdy ujrzał panią Danglars. Rozpoznał w niej bowiem ową młodą mężatkę, Heloizę de Nargonne, która była kochanką Villeforta. Nieco później dostrzegł samego Villeforta, co wywołało w moim biednym intendencie jeszcze więcej obaw. Przecież sądził, że ten nie żyje. Co prawda, gdy po części wtajemniczyłem go w swoje plany zemsty powiedziałem mu, że jeden z mych wrogów nazywa się de Villefort, ale widocznie uznał, iż musi to być ktoś zupełnie mu nieznany o tym samym nazwisku, co jego dawny adwersarz. Teraz zrozumiał, jak bardzo się pomyliłem. Ja zaś na stronie wyjaśniłem mu, że Gerard w rzeczywistości przeżył zamach na swoje życie. Największy jednak szok spotkał go wtedy, gdy ujrzał na balu wicehrabiego Cavalcanti. Ku swej rozpaczy odkrył, iż jest to Benedetto. Nakazałem mu milczeć i zachowywać się tak, aby nikt nie dowiedział się o jego odkryciach.
Przyjęcie tymczasem trwało w najlepsze. Zachwyciłem gości swoim ekstrawaganckim zachowaniem połączonym z prawdziwie wielkim przepychem. Następnie oprowadziłem ich po moim nowym domu. Podczas zwiedzania go pani Danglars zasłabła i pani de Villefort musiała ją ocucić za pomocą otrzymanej ode mnie brucyny. Kilka minut później wprowadziłem ich do sypialni, której celowo nie udekorowałem jak innych pokoi, zachowując ją dalej w stanie surowym. Obserwowałem uważnie reakcję Villeforta i Herminii. Była dokładnie taka, jakiej oczekiwałem – pełna przerażenia. Ja zaś napawając się ich lękiem opowiedziałem im historię, jak to tajemnicza kobieta rodzi dziecko swego kochanka, ten zaś wmawia jej, iż dziecko urodziło się martwe, po czym wsadza je do skrzynki i zakopuje żywcem w ogrodzie. Opowiadając o tym zaprowadziłem mych gości do ogrodu, tam zaś skłamałem, iż w chwili, gdy kupiłem ten dom, kazałem ogrodnikom przekopać ogródek, a ci znaleźli w nim skrzynkę ze szkieletem noworodka. Pani Danglars o mało nie umarła na zawał słysząc moje słowa, a Villefort ledwo trzymał się na nogach tym bardziej, gdy na pytanie majora Cavalcanti, jaki los spotyka dzieciobójców, Danglars odpowiedział, że obcina im się głowę. Ich reakcje sprawiły mi wielką przyjemność. Byłem z niej niesamowicie zadowolony. Mój plan zadziałał. Villefort czuł, że zaczynam szykować dla niego trumnę i świadomość ta podwajała ból, jaki mu zadawałem i zamierzałem dalej zadawać.
Następnego dnia odwiedził mnie Danglars. Od chwili, gdy przegrał na giełdzie w sprawie hiszpańskich obligacji, powodziło mu się coraz gorzej. Wyraźnie chciał podreperować domowy budżet w typowy dla takich jak on sposób, wydając swe jedyne dziecko za mąż. Odwiedziwszy mnie pan baron zaczął wypytywać o wicehrabiego Cavalcanti. Wyraźnie go on interesował, co było mi bardzo na rękę. W rozmowie z Danglarsem zatem potwierdzałem jego podejrzenia wobec tego panka, ale zapytałem, co się stanie z Albertem de Morcerf. W końcu pierwotnie to za niego miała wyjść Eugenia. Danglars jednak powiedział, że Albert nie jest dostatecznie dobrą partią choćby dlatego, iż chociaż on i ojciec młodzieńca pochodzą z gminu, to jednak on, baron Danglars, może się chociaż pochwalić tym, iż nazywa się tak, jak się przedstawia. Z kolei pan hrabia de Morcerf nie używa prawdziwego nazwiska, gdyż brzmi ono Mondego. Powiedziałem wówczas, że słyszałem co nieco o działalności Fernanda w Janinie, na co Danglars rzekł, iż on również, choć nie zna wszystkich szczegółów. Dałem mu więc namiary na moich znajomych z Janiny, od których to pan baron mógł poznać prawdę o człowieku napawającym go takim wstrętem. Oczywiście Danglars tak zrobił, a gdy dowiedział się czegoś, natychmiast opowiedział mi o wszystkim. Ja zaś zabrałem się do dzieła. Dałem do gazety Alfonsa de Beauchamp, anonimowo rzecz jasna, zdobyte przeze mnie wiadomości i wkrótce miały one ujrzeć światło dzienne. Na razie jednak odwiedził mnie Albert, który w imieniu swych rodziców zaprosił mnie na bal u nich. Zaproszenie przyjąłem, choć na swój sposób żal mi było młodzieńca. Miałem ośmieszyć jego ojca, a tym samym również niechcący i jego, którego zdążyłem serdecznie polubić. Z bólem serca jednak muszę przyznać, iż wtedy nie interesowało mnie to w zupełności.
Zresztą i tak sam miałem wtedy dość własnych problemów. Jacopo poprzez swoich ludzi (sam nawet nie wiem, skąd on ich wszystkich brał) doniósł mi, że Villefort zamierza wysłać kogoś zmyślnego, by się o mnie jak najwięcej dowiedzieć. Był to efekt przedstawienia, które urządziłem podczas balu w Auteuil. Gerard poczuł pętlę na szyi i chciał się ratować. Wiedziałem jednak, że nikomu nie zaufa na tyle, by powierzyć mu zbadanie mojej osoby i sam pójdzie w przebraniu policjanta. Dlatego też musiałem dać mu informacje, jakie były dla mnie wygodne. Do akcji ponownie musieli wkroczyć ksiądz Busoni oraz lord de Wilmore. Najpierw Villefort odwiedził tego pierwszego. Przebranie moje było na tyle doskonałe, że nie rozpoznał on we mnie hrabiego Monte Christo. Jako Busoni wmówiłem mu, iż interesujący go człowiek jest synem bogatego maltańskiego budowniczego okrętów. Poradziłem mu również odwiedzić lorda de Wilmore, choć uprzedziłem, że jest on osobistym wrogiem hrabiego i na pewno nie wyrazi się o nim w sposób pochlebny. Villefort udał się więc do domu tego pana, czyli mnie. Ja zaś skutecznie wmówiłem mu, iż hrabia Monte Christo zarobił odnajdując żyłę złota na Wschodzie, zaś dom w Auteuil kupił po to, by poszukiwać w nim złóż drogich kamieni. Uspokojony tymi słowami de Villefort wrócił do siebie nie wiedząc, że dopiero teraz zaczynają się jego problemy.
Ja zaś udałem się przy najbliższej okazji na przyjęcie do hrabiostwa de Morcerf. Ponieważ nie mogli zjawić się oni podczas balu, który niedawno wydałem, teraz chcieli się przede mną zrehabilitować, a ja z miejsca natychmiast przyjąłem tę możliwość. Albert bardzo ucieszył się na mój widok, Fernand zachowywał się raczej obojętnie, a z kolei Mercedes wyraźnie miała wobec mej osoby mieszane uczucia. Zastanawiałem się wówczas, czy rozpoznała mnie naprawdę czy tylko jej się tak wydawało? W końcu minęło już tyle czasu. Po dwudziestu trzech latach pamięć zaczyna szwankować, jednak nie w jej przypadku, jak się później okazało, gdyż… ale wtedy tego nie wiedziałem. Tamtego dnia oddawałem się zabawie razem z innymi gośćmi, lecz moje usta nie tknęły żadnego posiłku ani żadnego napoju, które tam serwowano. Mercedes bardzo to poruszyło. Znała bowiem arabskie zwyczaje mówiące, iż jeśli dwoje ludzi podzieli się wzajemnie posiłkiem w jednym domu, to już na zawsze pozostaną przyjaciółmi. Tym bardziej, jeśli gościa częstuje czymś gospodarz. Podeszła do mnie proponując mi jakiś owoc, z żalem jednak musiałem jej odmówić, choć trudno było mi podać jakiekolwiek rozsądne argumenty w tej sprawie. Mimo wszystko rozmawiało się nam całkiem przyjemnie, o ile oczywiście dwoje kochanków sprzed wielu lat może tak ze sobą rozmawiać.
Nieco później razem z Benedettem odwiedziłem dom Danglarsa. Baron oczywiście z radością przyjął ten fakt. Opowiedziałem mu co nieco o chłopaku wyrażając się o nim w superlatywach, ten zaś od razu upatrzył go sobie na przyszłego zięcia. Także do młodego de Morcerfa, który właśnie przyszedł odwiedzić pannę Eugenię, był co najmniej nie uprzejmy, żeby nie powiedzieć gorzej. Alberta jednak przejęło to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Był zadowolony, gdyż wiedział, iż dzięki temu ma pretekst, aby nie musieć żenić się z dziewczyną, której nie tylko nie kochał, ale i uważał za zbyt męską oraz zbyt inteligentną (obu tych cech Albert u kobiet bynajmniej nie cenił). Odwożąc go do domu rozmawiałem z nim o niniejszej sprawie, a także kilku miejscach, jakie zwiedzaliśmy. Podczas tej rozmowy Albert zapytał mnie, czy może odwiedzić Hayde i poznać jej jakże smutną historię, o której tak często wspominałem, choć bez wdawania się w szczegóły. Nie miałem nic przeciwko temu. Jedynie przed rozmową poradziłem mojej podopiecznej, aby nie wyjawiła pod żadnym pozorem w swojej opowieści nazwiska człowieka, który zdradził jej ojca, gdyż młodzieniec, z którym będzie rozmawiać, to jego syn. Hayde spełniła moją prośbę i opowiedziała wicehrabiemu de Morcerf smutne koleje swego losu, pomijając przy tym jednak nazwisko tego Judasza, który był przyczyną wszystkich jej nieszczęść. Biedny Albert tak bardzo jej współczuł i pomstował na owego zdradzieckiego, francuskiego oficera nie mając przy tym pojęcia, że obraża własnego ojca.
Przyznam się, iż było mi nawet żal tego chłopca, w końcu za swoich rodziców nikt nie może odpowiadać, jednakże chęć zemsty na jego ojcu była zbyt wielka, bym miał zmienić plany. Fernand Mondego, hrabia de Morcerf musiał zapłacić za swe czyny, podobnie jak baron Danglars i prokurator Gerard de Villefort. Jeśli do osiągnięcia tego celu musiałem zdeptać również ich potomstwo, to byłem gotów to zrobić. Dzisiaj przeraża mnie sama myśl o tym, wtedy jednak moje myśli i pragnienia były o wiele mniej łagodne. Wówczas byłem jedynie okrutnym aniołem sprawiedliwości, któremu obce są takie pojęcia jak współczucie czy wybaczenie. Zbyt mocno cierpiałem, abym umiał je okazywać. Dziś wiem, jakim byłem głupcem. Mam nadzieję, wielką nadzieję, że dobry Bóg kiedyś zdoła mi to wybaczyć. Czy jednak ktoś, kto sam nie znał litości dla innych, może na nią liczyć od Najwyższego?
Niech pan się zastanowi nad tym pytaniem, drogi panie Chroniqueur, gdy będzie się pan udawał na spoczynek, albowiem na tym pytaniu zakończymy naszą dzisiejszą rozmowę.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 18:09, 28 Sie 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 0:04, 06 Sie 2014 Temat postu: |
|
|
Rozdział LXIV
Opowieść hrabiego Monte Christo cz. IX – Pierwszy!
Ostatnim razem rozmawialiśmy o tym, jak to udało mi się podejść moich wrogów oraz zadać im kilka pierwszych ciosów i to w taki sposób, by nie mogli się zorientować, że to ja jestem za to odpowiedzialny. Dzisiaj zaś odkryję przed panem, panie Chroniqueur, jaki los spotkał pierwszego z mych czterech wrogów. Słuchaj więc uważnie, drogi chrześniaku wielce szanowanego przeze mnie dziennikarza, abyś mógł mu tę relację dokładnie przekazać. Ze wszystkich moich bowiem przygód ta jest jedną z najważniejszych. Rzecz jasna zaraz za tymi, których udzielę panu w ciągu najbliższych trzech dni.
Wkrótce po wydarzeniach, o jakich mówiliśmy ostatnim razem, wiadomości, jakie zdobył dla mnie Danglars na Janinie, dotarły z moją skromną pomocą do gazety twego szanownego ojca chrzestnego, panie Jeanie, Alfonsa de Beauchamp. Zadbałem jednak o to, by wiadomości te były dość ogólnikowe. W gazetach napisano więc jedynie, iż podczas powstania Greków o niepodległość, pewien francuski oficer o imieniu Fernand, służąc na dworze Ali Tebelina, zdradził go na rzecz Turków, a nawet ponoć osobiście go zamordował. Nie podano więcej szczegółów, nawet nazwisko tego nędznego Judasza pozostało tajemnicą. A ponieważ imię Fernand nosiło wielu mężczyzn w tamtych czasach, to nikt nie skojarzył go z bohaterem Janiny. Choć może się to wydawać sprzeczne z moimi planami, to jednak doskonale wiedziałem, co robię. Ludzie lubią do plotek dodawać sobie to, co im odpowiada, a więc pamiętając bohaterską przeszłość hrabiego de Morcerf w Grecji, od razu wszyscy jemu przypisali dokonanie tego zdradzieckiego czynu. Wiedziałem, że na efekty mego czynu nie trzeba będzie długo czekać. Nie pomyliłem się, gdyż już niedługo odwiedził mnie Albert de Morcerf prosząc o pomoc. Okazało się, iż młodzieniec przeczytał artykuł swego przyjaciela, po czym oburzony postanowił wyzwać go na pojedynek. Potrzebował jednak do realizacji swego celu sekundanta, który by mógł służyć w tej sprawie. Odpowiedziałem z wielką przykrością temu dzielnemu młodzieńcowi, że nigdy nie uchylam się od pojedynku, gdy już zostanę na niego wyzwany, ale też w ogóle do niego w żaden sposób nie dążę, ani nie pomagam w jego realizacji nawet jako sekundant. Poradziłem również Albertowi, by odstąpił od całej tej sprawy, gdyż może mu ona przynieść wiele przykrości.
Młody de Morcerf jednak nie zamierzał mnie posłuchać i sam odwiedził Alfonsa de Beuachamp żądając od niego satysfakcji za artykuł, który wydał w swojej gazecie. Twój ojciec chrzestny jednak, drogi panie Chroniqueur, zachował się jak na szlachetnego i rozsądnego człowieka przystało. Oświadczył, że nie on opublikował ten artykuł, a poza tym nie jest on zbyt mocno zaprawiony szczegółami. W końcu było w nim brak nawet nazwiska rzekomego zdrajcy. Alfons oświadczył, że w ciągu trzech tygodni dojdzie do sedna sprawy, a przez ten czas prosił go o zwłokę. Albert z trudem wyraził na to zgodę. Jego gorąca krew paliła się do walki, jednak zdrowy rozsądek oraz przyjaźń z twoim ojcem chrzestnym, panie Jeanie, zmusiła go do czekania. By jakoś o tym nie myśleć odwiedził mnie i spędził ze mną trochę czasu. Obaj bowiem wyjechaliśmy do Auteuil, do mojego wiejskiego domu, by spędzić w nim czas z dala od wszelkiej polityki i nowinek z wielkiego świata. Jednakże nasze małe wakacje przerwało nam pewne wydarzenie, którego nikt się bynajmniej nie spodziewał. Otrzymałem wówczas anonimowy list, w którym tajemniczy autor ostrzegał mnie, iż morderca zbiegły z galer zamierza napaść i obrabować mój dom. Natychmiast pożegnałem się z wicehrabią de Morcerf, po czym wróciłem do Paryża, by pochwycić złodzieja na gorącym uczynku. Służba zdziwiła się na mój widok, w końcu oczekiwała mnie znacznie później. Ja zaś bez ani jednego słowa wyjaśnień nakazałem im wszystkim opuścić dom. Zostałem jedynie sam z Alim, po czym obaj uzbrojeni czekaliśmy na bandytę, który miał mi złożyć wizytę. Nasze oczekiwania nie spełzły na niczym, gdyż zjawił się on około północy i nie był sam, ale ze wspólnikiem, który pozostał na czatach, gdy tajemniczy włamywacz wszedł do środka mego domu, po czym zaczął przeglądać szuflady w mym gabinecie. Wówczas dostrzegłem w blasku księżyca twarz tego niegodziwca. To był Kacper Caderousse, zaś towarzyszącym mu wspólnikiem był Benedetto.
Jak to możliwe, zapyta pan, panie Chroniqueur? Już udzielam panu wszystkich niezbędnych wyjaśnień.
Cała sprawa zaczęła się w chwili, gdy Caderousse zaczął nachodzić Benedetta żądając od niego wsparcia finansowego. Śledząc bowiem swego kompana z galer odkrył, iż obecnie żyje on jak wielki pan pod nazwiskiem wicehrabiego Andrei de Cavalcanti. Kacper uznał, że skoro taki nędznik jak Benedetto może korzystać z życia na całego, to czemu on nie miałby tego robić? Po balu, jaki urządziłem w Auteuil, Caderousse dopadł rzekomego wicehrabiego i zażądał od niego, by ten płacił mu co miesiąc mały procent od tej sumki, jaką samą ode mnie otrzymał. W innym wypadku Kacper zamierzał iść na policję i złożyć donos na Benedetta. Młodzieniec zrozumiał, że znajduje się w pułapce, więc zgodził się płacić mu dwieście franków miesięcznie licząc na to, iż w ten sposób będzie miał zapewniony spokój. Szybko jednak okazało się, że zachłanność byłego oberżysty jest zdecydowanie większa niż można było tego oczekiwać. Caderousse wezwał na rozmowę Benedetta do oberży, w której się ukrywał, po czym podczas niej zażądał znacznie większej sumy, niż ją dotychczas od niego otrzymywał. Rzekomy wicehrabia de Cavalcanti pojął, iż jego „wspólnik” może go w każdej chwili wykończyć, więc postanowił uprzedzić czyn Kacpra i zaproponował, że da mu cynk na wagę złota. Tym cynkiem miał być mój dom na Polach Elizejskich. Benedetto doskonale wiedział o mym pobycie w Auteuil, dlatego też gdyby Caderousse chciał mnie obrabować, miałby ku temu wielką możliwość. Kacper zgodził się na to, Benedetto narysował mu plan mego domu, a przy najbliższej okazji wyruszył na złodziejską wyprawę. Nie spodziewał się jednak, że szantażowany przez niego człowiek okaże się być sprytniejszy niż go o to podejrzewał, gdyż tego samego wieczoru, gdy zaproponował Kacprowi napad na mój dom, Benedetto wysłał do mnie anonimowy list z ostrzeżeniem o szykującym się włamaniu.
Mój udawany wicehrabia nie bez powodu postąpił w taki sposób. Wierzył bowiem, że jestem jego biologicznym ojcem, gdyż tylko w ten sposób tłumaczył sobie moją protekcję, jaką nad nim roztaczałem. Spodziewał się więc, iż spisałem na pewno testament, w którym wszystko mu przekażę w chwili śmierci. Wysłał więc do mego domu Caderousse’a wiedząc, że jest on gotów na wszystko, byle tylko nie wrócić do więzienia, po czym powiadomił mnie anonimowo o całej sprawie. Nie jestem pewien, na co on liczył. Czy na to, że ja zabiję Caderousse’a jako włamywacza, uwalniając w ten sposób jego osobę od szantażysty? Czy może bardziej oczekiwał tego, iż zdesperowany Kacper zasztyletuje mnie, gdy go przyłapię na kradzieży, po czym on sam zamierzał zabić Caderousse’a? Osobiście myślę, że to drugie, gdyż w ten sposób za jednym zamachem zdobyłby wielki majątek oraz pozbyłby się człowieka, który jako jedyny mógł mu w tym przeszkodzić. Tak się jednak nie stało, gdyż plany moje oraz Boga były zupełnie inne.
Ledwo zorientowałem się w prawdziwej tożsamości włamywacza, a natychmiast zmieniłem swoje zamiary. Wcześniej chciałem zastrzelić złodziejaszka tuż po przyłapaniu go na gorącym uczynku, w tej sytuacji jednak postanowiłem postąpić inaczej. Przebrałem się natychmiast za księdza Busoni, pod habit mnicha wkładając metalową koszulkę, a następnie udałem się do gabinetu, gdzie nakryłem Caderousse’a na kradzieży. Kacper przerażony mym widokiem zamarł ze strachu. Ja zaś niczym mroczny anioł sprawiedliwości zażądałem od niego wyjaśnień, co tu robi i dlaczego. Poznałem z ust tego łajdaka historię opowiadającą o tym, jak uciekł z galer razem z Benedettem, który teraz jako wicehrabia de Cavalcanti zamierza wżenić się w rodzinę barona Danglarsa. Oświadczyłem, że nie może do tego dojść i zażądałem od Caderousse’a, by natychmiast napisał list, w którym baron dowie się, kto ma zostać jego zięciem. Kacper nie chciał tego zrobić wiedząc, że w ten sposób straci w osobie Benedetta żywiciela, więc rzucił się na mnie z nożem próbując mnie zabić. Jednak nie udało mu się to, w końcu nie bez powodu założyłem pod habit metalową koszulkę. Wściekły chciałem udusić tego łajdaka gołymi rękami, lecz nie byłem w stanie tego zrobić. Zmusiłem więc jedynie tego łotra, by napisał podyktowany przeze mnie list do barona Danglarsa, po czym puściłem go wolno.
Proszę jednak nie mieć fałszywego mniemania o mej osobie. Gdy dokonywałem tego czynu nie kierowało mną żadne miłosierdzie, zresztą całkowicie mi w tej chwili obce. Wiedziałem doskonale, że Benedetto nie po to przybył z Kacprem na akcję, żeby mu pomóc, ale zabić go, gdy ten tylko opuści mój dom. Moje przeczucia nie myliły mnie i tak też się stało. Ledwo Caderousse przeskoczył przez mur mej posiadłości, a natychmiast Benedetto zaatakował go nożem i zadał mu kilka potężnych ciosów, po czym uciekł. Muszę jednak przyznać, że nie zrobił tego zbyt dokładnie, gdyż ten łajdak zaczął krzyczeć i narobił hałasu. Wielka szkoda, gdyż akompaniament wydobywający się z gardzieli tej kreatury był okropny. Ale najwidoczniej temu młodemu łotrzykowi brakowało wprawy w zabijaniu, gdyż gdyby odpowiednio poderżnął gardło swemu szantażyście, to ten nie zdążyłby krzyknąć. Ponieważ jednak stało się to, co się stało, postanowiłem skorzystać z nadarzającej się okazji, jaką mi dawał los i z mściwą satysfakcją kazałem Alemu przynieść umierającego Caderousse’a do domu, bym mógł jeszcze chwilę się nad nim poznęcać. Dałem mu kroplę brucyny, dzięki czemu Kacper odzyskał przytomność, ale już nie było dla niego ratunku. Natychmiast powiedział mi, kim jest jego morderca oraz parę innych jeszcze rzeczy. Ja zaś z satysfakcją w głosie oświadczyłem temu łotrowi, który umierał na moich rękach, że to wszystko, co go spotkało jest karą Bożą za podłe czyny dokonane przez niego przed wielu laty. Zażądałem od niego, by ukorzył się przed Stwórcą i przyznał, iż był nędznikiem przez całe swoje życie. Caderousse odmówił twierdząc, że Boga nie ma, wobec czego ja powiedziałem mu, że zmieni zdanie, gdy dowie się, kim naprawdę jestem. Następnie usłyszał on me prawdziwe nazwisko. Nazwisko, o którym na tak długo zapomniał. Nazwisko człowieka, którego nienawidził ze zwykłej zazdrości i zawiści, a choć nie przyczynił się do jego śmierci, to zmarnował wielką ofiarę, jaką mu ten człowiek uczynił ofiarując diament wielkiej wartości. Nazwisko człowieka, który z woli Boga porzucił zaświaty i wrócił między żywych, aby się zemścić. Nazwisko, jakie mieli poznać wszyscy pozostali przy życiu wrogowie hrabiego Monte Christo dopiero wtedy, gdy on zada im po kolei ostateczne ciosy. Nazwisko to brzmiało Edmund Dantes. Gdy Caderousse usłyszał je, to natychmiast przyznał z pokorą, że miałem rację, a Bóg rzeczywiście istnieje i słusznie pokarał go za jego czyny, po czym skonał na moich rękach. Ja zaś wstałem, po czym mrocznym głosem wypowiedziałem wówczas jedno, jedyne słowo, jakie miało służyć za całe epitafium tego niegodziwca: PIERWSZY.
Oto jak zginął pierwszy z mych czterech wrogów, panie Chroniqueur. Choć on ze wszystkich najmniej w mej sprawie zawinił, to jednak jego podłe uczynki były zbyt wielkie, aby karząca ręka boskiej sprawiedliwości miała się nad nim ulitować. Niech panu nie będzie go żal, mój drogi Jeanie. A gdyby jednak choć przez chwilę miał pan okazać temu łotrowi współczucie, to wówczas niech pan sobie przypomni biednego bankiera, którego ten nędznik zamordował wcześniej ofiarując mu gościnę. Niech pan to sobie przypomni, mój przyjacielu, a wówczas wszelka litość wobec tego szubrawca z pewnością opuści pańskie serce.
Jutro podczas następnej naszej rozmowy, dowie się pan w jaki sposób klęskę poniósł drugi z mych wrogów, wszechpotężny hrabia Fernand de Morcerf.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 21:27, 28 Sie 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Gość
|
Wysłany: Śro 21:10, 27 Sie 2014 Temat postu: |
|
|
No i coż, na podstawie opowieści samego hrabiego można wywnioskować, iż jest on nie lada geniuszem, obdarzonym wielkim sprytem , inteligencją i przebiegłością, skoro krok po kroku potrafił zaplanować tak wyrafinowaną zemstę na swoich wrogach, przez których spędził niezasłużenie tyle lat w więzieniu. Tyle tylko, że z początku będąc zaślepiony chęcią zemsty, pragnął zemścić się również na rodzinie swoich wrogów, która przecież nie była niczemu winna, no ale to zrozumiał dopiero później, kiedy niestety Heloiza zdołała otruć kilku niewinnych ludzi, ale temu akurat nie mógł zaradzić, skoro sama bez żadnego problemu potrafiła przyrządzić truciznę, chociaż na pomysł ich otrucia wpadła dzięki niemu, bo w końcu to on podsunął jej tę myśl informując ją o tym, jak działa brucyna i jaka jej dawka stanowi zagrożenie dla życia.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|