Forum www.bonanza.pl Strona Główna www.bonanza.pl
Forum miłośników serialu Bonanza
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Odkryta karta czyli wywiad z hrabią Monte Christo
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 11, 12, 13, 14, 15  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Wto 21:16, 18 Mar 2014    Temat postu:

Z tego Alberta to był naprawdę porywczy, gwałtowny i w gorącej wodzie kąpany człowiek. Najpierw czynił potem myślał. Jego zachowanie było po prostu głupie i nierozsądne, przez co mógł postradać życie, gdyby nie siła perswazji jego roztropnej matki. Ona przynajmniej miała głowę na karku i potrafiła ostudzić jego zapał i gorącą głowę, ale w wojsku ktoś taki na pewno się przyda. W końcu tam potrzeba własnie takich energicznych ludzi z dużym temperamentem jaki posiada Albert. Jego ojciec z kolei byl ostatnim zbrodniarzem i nędznikiem, dlatego dobrze, że to zrozumiał i przestał oskarżać hrabiego o to, że doprowadził do jego upadku. W końcu hrabia miał do tego pełne prawo, po tym co Fernand mu zrobił, dlatego dobrze, że Albert to pojął i nie broni swojego ojca, który w pełni zasłużył na potępienie popełnionymi przez siebie zbrodniami i zdradzieckimi występkami jakich się dopuścił, by zostać kimś. To był człowiek pozbawiony wszelkich skrupulów i moralności, podobnie zresztą jak pozostali, którzy zniszczyli hrabiemu życie, dlatego nie można potępiać hrabiego za to, że bardzo pragnął się na nich zemścić za to co mu zrobili, bo ci nikczemni, podli niegodziwcy nie zasłużyli na nic innego jak tylko na hańbę i potępienie, dlatego dobrze się stało, że wszystkie ich zbrodnie i występki wyszły na jaw. Przynajmniej sprawiedliwość została wymierzona.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Śro 20:48, 19 Mar 2014    Temat postu:

No i w końcu Jean ziścił swoje wielkie marzenie, docierając do pałacu hrabiego, którego tak bardzo pragnął poznać i przy okazji poznał jego wiernego służącego, od którego z pewnością dowie się wiele na temat hrabiego. Bertuccio okazał się być przyjacielskim i gościnnym człowiekiem i myślę, że hrabia niewiele będzie się od niego różnił, skoro sam zaproponował Jeanowi odwiedziny w swoim pałacu, tylko ciekawe czym Marta była tak struta i strapiona, że nie chciała rozmawiać z Jeanem. Zachowała się tak jakby była o coś na niego zła, a przecież nie ma ku temu żadnych powodów.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 23:18, 20 Mar 2014    Temat postu:

Mściwy człowiek z tego Bertuccia, skoro o mało co nie dopuścil się morderstwa na Villeforcie, ale chyba największa pomylką jego życia było uratowanie Benedetta, przez którego stracił bratową. Z kolei hrabia okazał się niezwykle dobrym i szlachetnym człowiekiem pomagając nie tylko Bertucciowi, ale również tym, którzy czyhali na jego życie. Doprawdy nie wiem jak po tym wszystkim mógł pomóc Benedettowi w ucieczce. Przecież przez niego o mało co nie postradal życia razem z żoną i corką, którą Benedetto niechybnie również by zabił, gdyby wśród jego ludzi nie znalazł się Peppino. Dobrze, że chociaż on nie okazal się niewdzięczny, tylko zapamiętał, że zawdzięczał życie hrabiemu i przyszedł mu z pomocą we właściwym czasie.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Nie 22:30, 23 Mar 2014    Temat postu:

No nieźle. A więc Jean przez tyle czasu podróżował z Martą, nie mając bladego pojęcia , że jest ona córką człowieka, o którym informacji tyle poszukiwał. To musiał być dla niego niemały szok, kiedy się o tym dowiedział, bo przecież nigdy by się tego nie spodziewał. No i w końcu stanął twarzą w twarz z człowiekiem, którego tak podziwiał i darzył wielkim szacunkiem.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 23:45, 27 Mar 2014    Temat postu:

A więc to wszystko było z góry ustalone! Hrabia i Alfons zawarli swego rodzaju spisek, by Jean mógł poznać Martę w tak niezwykłych okolicznościach. No takiej puenty to ja bym się nigdy nie spodziewał! Ale przynajmniej Jean otrzymał dowód jak bardzo Marta jest stała w uczuciach, skoro pokochała go od chwili, w której uratował jej życie i przez te wszystkie lata pragnęla być tylko z nim, pomimo, iż był od niej sporo starszy. No, a hrabia musi ją naprawdę bardzo kochac, skoro zdecydował się na tyle zachodu, by mogła spotkać się z Jeanem w tak wyjątkowych i niecodziennych okolicznościach. Trzeba przyznać, ze to prawdziwy geniusz, posiadający wielką inteligencję, błyskotliwość, spryt i przenikliwość umyslu. Zrazu odgadnął co po tym wszystkim mógł pomyślec Jean, kiedy w końcu dowiedział się calej prawdy. Naprawdę wielki i godny najwyższego szacunku i podziwu człowiek z tego hrabiego. Trzeba mieć nie lada umysł , żeby to wszystko tak dokładnie zaplanować. I teraz wszystko stało się jasne, dlaczego Jean tak łatwo i szybko zdobywał interesujące go informacje i bez żadnych problemów spotykał ludzi mogących mu coś powiedziec na temat hrabiego. To nie były żadne przypadki, tylko wszystko zostało przedtem dokładnie zaplanowane i ustalone przez samego hrabiego, który gdyby tylko był w stanie , to nieba by nawet przychylił swojej ukochanej córce, skoro stać go było na tak wiele zachodu.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Pią 23:13, 28 Mar 2014    Temat postu:

No i fajno, że się tak szybko pogodzili, chociaż Marta miała słuszne powody do obaw, że mogla stracić miłość Jeana po tym jak dowiedział się, że nie powiedziała mu całej prawdy o sobie, tylko przez tak długi czas go zwodziła. No, ale najważniejsze, że udało im się dojść do porozumienia i nie mają do siebie żadnych pretensji.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 2:53, 29 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział LII

List Jeana Chroniqueura do Alfonsa de Beauchamp

Drogi mój ojcze chrzestny,
Jestem w pałacu hrabiego Monte Christo i korzystam z jego jakże łaskawej dla mnie gościnności. Spodziewam się również wkrótce porozmawiać z nim sam na sam i usłyszeć to, po co tutaj przybyłem, a mianowicie niezwykle koleje losu mego gospodarza. Co prawda nie obiecał mi on tego, ale jestem zdania, iż planuje to dla mnie zrobić, a przynajmniej mam taką nadzieję. Ponieważ jednak mówią, że nadzieja jest matką głupich, nie chcę okazać się jednym z jej licznego potomstwa i zamierzam wziąć sprawy w swoje ręce. Inaczej mówiąc nie będę czekał na jakikolwiek gest hrabiego i sam zapytam go wprost o to, czy zechce mi udzielić wywiadu, w którym wyzna wszystko na temat niezwykłych kolei swego losu. Bogowie sprzyjają odważnym, jak pisał wielki poeta Wergiliusz, liczę więc na to, że i mnie nie opuszczą w potrzebie. Jeśli jednak los nie będzie mi przychylny, wówczas trudno. Jestem jednak dobrej myśli.
Pragnę również zauważyć, mój drogi ojcze chrzestny, iż od hrabiego dowiedziałem się wszystkiego na temat intrygi, w jaką mnie wciągnęliście ty i pan de Monte Christo. Wiem już w jakim celu zleciłeś mi napisanie artykułu na temat hrabiego oraz co tobą kierowało. Nie zamierzam jednak potępiać żadnego z was. Ostatecznie dzięki waszej pomysłowości zwiedziłem kawałek wielkiego świata, a przede wszystkim poznałem kobietę moich marzeń. Nie żałuję więc tego, co się stało, jak i również nie zamierzam wobec Ciebie ani wobec pana hrabiego czuć niechęci za tę całą intrygę, w którą mnie wciągnęliście. Wręcz przeciwnie, jestem wam za nią bardzo wdzięczny. Gdyby nie wy, być może nigdy nie poznałbym Marty, co byłoby dla mnie niepowetowaną stratą.
Liczę na to, iż wkrótce poznam całą historię hrabiego Monte Christo, a wówczas z wielką przyjemnością doprowadzę moją misję do końca i wrócę do Paryża. Na razie jednak ściskam Cię serdecznie i pozdrawiam.

Twój chrześniak,
Jean Chroniqueur.

PS. Pozdrowienia przesyłam ci również od hrabiego Monte Christo, jego żony oraz mej cudownej ukochanej, Marty.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 20:40, 03 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 2:55, 29 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział LIII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

28 lipca 1855 r.
Jak już wcześniej zapisałem w swoim dzienniku, poprzedniej nocy pogodziłem się z Martą i bynajmniej wcale tego nie żałuję. Początkowo czułem do niej niechęć z powodu kłamstw, jakimi mnie raczyła podczas całej naszej podróży i czułem, iż nigdy jej tego nie wybaczę. Teraz jednak wiem, że nigdy bym sobie nie darował, gdybym zmarnował tak piękną i wspaniałą miłość, jaką los mi zesłał. Naprawdę szkoda by było utracić wierną i oddaną ukochaną z tak błahego powodu jak ten, który nas na pewien czas podzielił. Tak więc posłuchałem rady hrabiego Monte Christo i pogodziłem się z Martą. Godziliśmy się ze sobą dobre pół nocy, drugie pół przesypiając do rana mocno do siebie przytuleni. Rano zaś udaliśmy się na śniadanie. Hrabia oraz Hayde ugościli nas najbardziej życzliwie, jak to tylko możliwe nie ukrywając przed nami, iż są zadowoleni z tego, że się pogodziliśmy. Nie musieliśmy im o tym mówić, gdyż nasze spojrzenia okraszone oznakami lekkiego niewyspania mówiły same za siebie.
Po obfitym śniadaniu hrabia udał się zająć swoimi obowiązkami. Wiedziałem więc, że na prywatną rozmowę z nim nie nadszedł jeszcze czas i przyjdzie mi nieco poczekać, aby zechciał uczynić mi tę łaskę. W oczekiwaniu na tę chwilę nie nudziłem się bynajmniej. Marta robiła wszystko, aby umilić mi ten czas, a trzeba przyznać, że robiła to nadzwyczaj skutecznie. Razem wykąpaliśmy się w jeziorze, a potem pojechaliśmy na konną przejażdżkę. Gdy wróciliśmy hrabiego jeszcze nie było, wciąż bowiem był zajęty sobie tylko znanymi sprawami. Matka mej ukochanej, szlachetna hrabina Hayde de Monte Christo zaprosiła nas na obiad, który zjedliśmy prowadząc przy tym miłą konwersację.
- Rozumiem, panie Chroniqueur, że spodziewa się pan odbyć rozmowę z moim mężem na temat całego jego życia? – zapytała Hayde, kiedy już skończyliśmy jeść obiad.
- Oczywiście, pani hrabino – odpowiedziałem – Miałem nadzieję na to, że pan hrabia zechce dzisiaj odbyć ze mną rozmowę, która całkowicie uwieńczy wszystkie zdobyte przeze mnie dotychczas informacje.
Hayde popatrzyła na mnie i delikatnie się uśmiechnęła. Nawiasem mówiąc jej uśmiech strasznie mi kogoś przypominał. Spojrzałem na Martę i wiedziałem doskonale, po kim moja ukochana odziedziczyła ten rozkoszny, zniewalający i cudowny uśmiech. Gdybym miał jeszcze jakieś wątpliwości, że Marta jest jej córką, to teraz wszystkie wątpliwości rozwiałyby się niczym pyłek na wietrze.
Hayde tymczasem dalej się uśmiechając delikatnie zapytała:
- Rozumiem, iż w pana poczynaniach kieruje panem dziennikarska ciekawość. Wydawało mi się jednak, że zebrał pan już bardzo dużo informacji na temat mego szlachetnego małżonka.
Uchyliłem delikatnie głową na znak, że jej przypuszczenia są słuszne, po czym odpowiedziałem:
- Tak też jest. Mam już dość dużo o nim wieści, lecz wciąż brak mi wielu istotnych faktów, które uzupełnią moje odkrycia. Liczyłem na to, iż dowiem się ich wszystkich od pana hrabiego.
Hayde popatrzyła na córkę, a potem na mnie. Marta zaś wzięła mnie za rękę i powiedziała:
- A może by tak moja mama opowiedziała ci swoją historię?
Uśmiechnąłem się wesoło, kiedy to zaproponowała. To był doskonały pomysł. Żałowałem, że nie przyszedł mi do głowy. Przecież hrabina Hayde na pewno wiedziała wszystko, a przynajmniej bardzo wiele o swoim mężu. Jej relacja może się zatem okazać niezwykle pomocna. Nawet jeśli nie uzupełni ona wszystkich luk w wiadomościach, które dotychczas zdobyłem, to jednak z całą pewnością wniesie dużo do historii, która mnie interesuje. Inaczej mówiąc wiadomości, jakie posiada hrabina Monte Christo są na wagę złota.
Spojrzałem na Martę, a potem na Hayde.
- Pomysł twój wydaje mi się być doskonałym, droga Marto. Tylko czy twoja mama się na to zgodzi? Czy pani hrabina ma czas i chęć, by mi usłużyć swoją opowieścią?
Słysząc moje słowa Hayde zaśmiała się w sposób, który tak bardzo przypominał mi śmiech mojej cudownej wybranki.
- Skoro to pana tak nurtuje, panie Chroniqueur, to dlaczego pan o to po prostu nie zapyta? Proszę się nie obawiać, niech pan mnie zapyta o to. Niech się pan nie krępuje. Bez obaw, ja nie gryzę. Zazwyczaj.
Uśmiechnąłem się lekko. No tak, przecież mogłem śmiało zapytać panią hrabinę o to, czy zechce uraczyć mnie swoją opowieścią. Dlaczego ja na to nie wpadłem? Może dlatego, że czułem lekki lęk połączony z wielkim poważaniem dla pani hrabiny, jak i również dlatego, iż najprostsze rozwiązania są zwykle najtrudniejszymi do wymyślenia?
Zebrałem się więc na odwagę i zapytałem:
- A więc czy pani hrabina zechce opowiedzieć mi swoją historię?
- Oczywiście, że tak, panie Chroniqueur – odpowiedziała Hayde wciąż się uśmiechając – Chętnie podzielę się z panem skomplikowanymi kolejami swego losu.
Słysząc jej słowa ucieszyłem się jak małe dziecko na wieść o tym, że ma dostać nową zabawkę. Radośnie schwyciłem więc dziennik, wziąłem do ręki ołówek, po czym pełen podniecenia i radości w głosie powiedziałem:
- A zatem, pani hrabino, proszę opowiadać.
I zacząłem spisywać wszystko, co w tej chwili powiedziała do mnie moja kolejna rozmówczyni, hrabina Hayde de Monte Christo.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 2:01, 05 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 2:56, 29 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział LIV

Opowieść Hayde

Nazywam się Hayde i od siedemnastu lat jestem żoną Edmunda Dantesa, hrabiego Monte Christo. Jestem szczęśliwa, że nią zostałam. Nigdy ani przez chwilę nie żałowałam swojej decyzji. Edmund jest wspaniałym mężem. Kocham go nad życie, a on kocha mnie. A nasza córka Marta jest naszym największym skarbem na świecie.
Jednakże nie zawsze w moim życiu panowało szczęście. Przez koleje mego losu przetoczyły się chwile okrutne, ciężkie i bardzo tragiczne. Mój ojciec został zamordowany, matka zmarła w niewoli, a ja bym pewnie do dzisiaj była bym sułtańską nałożnicą, gdyby nie mój ukochany mąż, który mnie wykupił z niewoli i uczynił tą, kim jestem obecnie.
Obawiam się jednak, że zaczęłam opowiadać od końca. Dlatego lepiej będzie, jeśli zacznę od początku.
Urodziłam się około roku 1812 na teranie Janiny, którą rządził mój ojciec. Rodzice moi bardzo się kochali. Ojcem moim był Ali Pasza z Tebelenu, ale nazywano go też Ali Tebelinem. Był on paszą wyspy o nazwie Janina oraz wezyrem na dworze sułtana tureckiego, jak i również człowiekiem niezwykle wpływowym i poważanym. Na jego rozkaz ludzie mogli umierać w męczarniach lub ocalić swe życie nawet wtedy, gdy nadeszła ich ostatnia chwila. Od jego woli zależało bardzo wiele. Do dzisiaj ludzie powiadają o moim ojcu, że był człowiekiem okrutnym i bezlitosnym, że bezwzględnie likwidował każdego swojego wroga, który tylko stanął mu na drodze. Nie wiem, czy to prawda, czy też nie i nie zamierzam tego rozstrzygać. Mój ojciec był taki, jaki był. Należał do grona polityków, a przecież oni zawsze muszą być bezwzględni. Gdyby tacy nie byli, szybko straciliby wszystko, co osiągnęli. Jeśli byliby miękcy, nie zdołaliby się utrzymać na stanowisku, które z łaski losu otrzymali. Dlatego muszą pozbywać się w sposób bezwzględny każdego, kto im zagraża. Jeśli tego nie zrobią, to wówczas zachowują czyste serca, lecz mogą skończyć zniszczeni przez tych, którzy nie mają takich skrupułów jak oni do usuwania przeszkód na swojej drodze. Nie chcę jednak tłumaczyć mojego ojca. Chcę jedynie powiedzieć, że polityka jest brudna, a ten, kto bierze w niej udział, w żaden sposób nie zdoła zachować czystych rąk. Dlatego jeśli mój ojciec nie był czysty, to nie jest to wina jego, ale polityki, w której tryby wpadł.
Moją matką była ukochana żona mego ojca. Nazywała się ona Wasilika. Była chrześcijanką i w tej wierze wychowała również mnie. Ojciec mój, jako że bardzo kochał moją matkę, pozwolił jej zachować wiarę swoich przodków, jak i również mnie w tej wierze wychować. Z tego też powodu od najmłodszych lat byłam ochrzczoną chrześcijanką. Ojciec mój, choć mahometanin, nigdy nie miał nic przeciwko temu, by jego ukochana żona i córeczka wyznawały religię, która jemu wydawała się co najmniej dziwna. Można mu więc wiele zarzucić, ale nie można powiedzieć, że był okrutny wobec najbliższych. Kochał mnie i moją mamę. Miałam więc szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec traktował mnie jak księżniczkę i miałam zawsze wszystko, co tylko małe dziecko może sobie wymarzyć.
Niestety to wszystko skończyło się z chwilą, gdy wybuchło powstanie Greków o niepodległość. Turcy zbyt długo już uciskali grecki naród, a ten zbuntował się i ruszył do walki z ciemiężcą. Powstanie to wywołało wielki zryw nie tylko na Wschodzie, ale i na całym świecie. Z wielu krajów Europy przybywali do Grecji ochotnicy, by walczyć w szeregach powstańców. Wśród nich było dużo Anglików i Francuzów. To byli prawdziwi bohaterzy. Nikt im nie kazał walczyć za Greków. Sami z własnej woli wstępowali w ich szeregi. Ponoć wśród nich był wielki poeta George Byron, który jednak te walki przypłacił ciężką chorobą i śmiercią w bardzo młodym wieku. Biedny człowiek. Czytałam kilka jego dzieł, zwłaszcza „Giaur” szczególnie mi przypadł do gustu.
Na swoje własne nieszczęście mój ojciec wsparł powstanie Greków o niepodległość. Zrobił to w minimalnym stopniu, ale to wystarczyło, ażeby sułtan, dowiedziawszy się o tym, kazał go zlikwidować. Mój ojciec jednak nie był w ciemię bity. Schronił się z wiernymi sobie żołnierzami w twierdzy na Janinie. Ukrył tam również moją matkę i mnie. Postanowił walczyć do samego końca, mając jednak po cichu nadzieję, że sułtan okaże łaskę. W razie czego jednak był gotów do obrony. Jego wojskiem dowodził pewien francuski oficer, jeden z tych dzielnych, europejskich ochotników, którzy zgłosili się do walki dobrowolnie. Nazywał się on Fernand Mondego. Mój ojciec zaufał mu, a nawet kochał go jak własnego syna. Poprosił go również, że gdyby coś mu się stało, to właśnie Fernand zaopiekował się mamą i mną. Ani ja, ani mama, ani tym bardziej mój ojciec nie przewidywaliśmy, co się wkrótce miało wydarzyć.
Ojciec oczekiwał posłańca od sułtana. Miał on przynieść mu albo sztylet jako znak wybaczenia albo też pierścień jako znak śmierci. Ojciec więc przygotował się na taką ewentualność. Kazał mnie i matce schronić się w podziemiach. Tam zaś miałyśmy czekać na posłańca. Gdyby posłaniec przyniósł pierścień, wierny niewolnik miał podpalić beczki z prochem, które wysadziłyby podziemia grzebiąc naszych wrogów żywcem, a zarazem odcinając im drogę do schwytania nas. Ja i matka miałyśmy natomiast uciec łodzią przez rzekę i schronić się w kraju, w którym nie sięga już władza sułtana. Gdyby jednak posłaniec przyniósł sztylet na znak łaski, to wierny niewolnik miał zgasić pochodnię i nie wysadzać podziemi. I tak też się stało, bo posłaniec przyniósł właśnie sztylet. Nie wiedzieliśmy jednak, że to podstęp i kiedy tylko nasz niewolnik zgasił pochodnię, posłaniec złapał za leżący na ziemi sztylet, po czym rzucił się na niego i zabił go bez skrupułów. Ja i matka zrozumiałyśmy, że padłyśmy ofiarą podłego oszustwa. Próbowałyśmy uciekać, ale jednak żołnierze sułtana byli wszędzie. Ojciec zaś próbował z wiernymi sobie oddziałami bronić się. Ale niestety od tyłu zaatakowała go jego własna straż przyboczna, którą dowodził Fernand Mondego. I to on osobiście zamordował Ali Tebelina. Ojciec mój umarł na jego rękach przed śmiercią zadając mu cios szpadą w ramię. Po tej ranie zrobiła się blizna, która stała się odtąd jego znakiem rozpoznawczym.
Miałam wtedy cztery lata, a pamiętam wszystko dokładnie tak, jakby to było wczoraj. Matka zresztą, która wraz ze mną była świadkiem tych wszystkich wydarzeń, opowiedziała mi je ze szczegółami starając się, abym zapamiętała nazwisko i twarz tego człowieka. Bym nigdy nie pozwoliła sobie na to, by zapomnieć, kto stoi za naszym nieszczęściem. I nie zapomniałam. Nigdy nie zapomniałam.
Fernand Mondego nie tylko wydał mojego ojca sułtanowi, za co oczywiście otrzymał sporą sumę pieniędzy, ale prócz tego również sprzedał mnie i moją matką w niewolę. Kupił nas od niego El Kobbir, handlarz niewolników, który potem odsprzedał nas sułtanowi. Matka poszła do jego haremu, a ja miałam podzielić jej los, gdy już stanę się na tyle dorosła, by móc spełniać zachcianki władcy.
Rosłam więc, a lata mijały coraz szybciej. Moja matka umarła i bardzo dobrze, że tak się stało, bo dłużej w niewoli by chyba oszalała, biedaczka. Oczywiście, zawsze była niewolnicą, ale jednakże co innego być niewolnicą kochającego człowieka, a co innego sułtana, który ma kobiety za nic. Po śmierci matki ja zaś miałam zająć jej miejsce w haremie, jednak los się do mnie uśmiechnął. Na sułtańskim dworze zjawił się człowiek, który postanowił wykupić mnie z niewoli. Był nim hrabia de Monte Christo. Zainteresował się on bardzo moją historią i wykupił mnie z niewoli w zamian za piękny diament. Oprócz tego wziął od El Kobbira zaświadczenie, że ten kupił mnie wcześniej od Fernanda Mondego.
Nie wiem dokładnie, dlaczego Edmund mnie wykupił z niewoli. Czy dlatego, że zrobiło mu się mnie żal czy też może dlatego, że mogłam stać się narzędziem do zniszczenia naszego wspólnego wroga? Może współczucie pojawiło się w nim do mnie od razu, a może dopiero później? Sama nie wiem i nie chcę tego wiedzieć. Wiem jedno. Hrabia zawsze mnie traktował nie jak niewolnicę, ale jak wspaniałą księżniczkę. Zawsze z szacunkiem i poważaniem. Publicznie mnie przedstawiał jako niewolnicę, jednak prawda jest taka, że byłam zawsze kimś o wiele więcej niż tylko żywym przedmiotem kupionym niczym zwierzę.
Kiedy się w nim zakochałam? Sama nie wiem. Odkąd tylko odkryłam, jak szlachetnym on jest człowiekiem i jak bardzo o mnie dba, poczułam do niego nić sympatii. W końcu moja sympatia przemieniła się w szacunek, a szacunek w miłość. Kochałam go jak pana, opiekuna i ukochanego jednocześnie. Mimo tego, iż był ode mnie sporo starszy, kochałam go nad życie i nie chciałam już nigdy się z nim rozstawać.
Podróżowałam z hrabią przez kilka lat po całym świecie. Jak długo trwała ta podróż i w jakich miejscach byłam, to i dnia by nie starczyło, aby to wszystko opowiedzieć. Wspomnieć jedynie mogę o tym, że w roku 1838 pojechaliśmy z hrabią do Rzymu na karnawał. Tam też spędziliśmy cudownie czas zwiedzając miasto lub chodząc do opery. Ciągle prezentowałam się jako niewolnica hrabiego Monte Christo, ale jednak czułam się dobrze z tym wszystkim. Kochałam mego pana i wielbiłam go. Wiedziałam, że nawet gdyby mnie obdarzył wolnością, to i tak bym jej nie przyjęła.
Po przybyciu do Włoch, hrabia sobie tylko dokładnie znanym sposobem nawiązał znajomość z niejakim wicehrabią Albertem de Morcerfem, który zaprosił go do Paryża. Udaliśmy się tam. Hrabia powiedział mi wówczas, że to właśnie tam znajdziemy naszego wspólnego wroga, którego chcemy zniszczyć. Ucieszyłam się bardzo z tego powodu. Zemsta za śmierć mego ojca musiała mieć w końcu miejsce i odwlekać jej dłużej nie było można. Przybyliśmy zatem do Paryża, a tam zamieszkałam razem z hrabią w pięknym domu na Polach Elizejskich. Zwykle spędzałam czas w odosobnieniu, otoczona jedynie orientalną służbą. Hrabia często mnie odwiedzał, gdzie miło spędzaliśmy czas. Ja mu grałam na arabskich instrumentach muzycznych, a on słuchał mej muzyki, pykał fajkę wodną i bywało nieraz, że zasypiał nawet w mojej obecności, a ja mogłam wówczas spokojnie bawić się jego włosami.
O działalności hrabiego w Paryżu niewiele wiem. Natomiast powiedzieć mogę o tym, że pewnego razu będąc w operze zauważyłam rodzinę hrabiego de Morcerf. Jego syn, Albert, był przyjacielem mego pana. Kiedy ujrzałam ojca Alberta doznałam szoku. Był nim właśnie Fernand Mondego, zdrajca i morderca mego ojca. Człowiek, przez którego straciłam wolność i swoich bliskich. Powiedziałam o tym hrabiemu, on zaś poprosił mnie, abym nikomu o tym nie mówiła i opowiedziała mu dokładnie co i jak. Uczyniłam to. Opowiedziałam hrabiemu o tym w jaki sposób poznałam mordercę mego ojca. Nie opowiadałam mu swojej historii, bo już dawno ją poznał. Gdy się mój pan upewnił, że hrabia de Morcerf jest na pewno tym, którego poszukujemy, uśmiechnął się do mnie tajemniczo i powiedział, że nadszedł czas naszej zemsty. Musieliśmy tylko odpowiednio do niej podejść. Na razie wciąż musiałam milczeć. Także więc, kiedy odwiedził nas Albert i był zainteresowany moją skromną osobą, hrabia poprosił, bym opowiedziała mu swoją historię, jednakże nie podała nazwiska oficera, który zdradził mego ojca. Cóż... jego wola dla mnie święta, więc opowiedziałam młodemu wicehrabiemu wszystko, co chciał wiedzieć, pomijając jedynie fakt, że to właśnie jego ojciec przyczynił się do mej zguby. Miałam ochotę mu to wygarnąć prosto w twarz bez najmniejszych skrupułów, lecz zgodnie z wolą mego pana zachowałam w tej sprawie milczenie.
Niedługo potem dzięki hrabiemu, w gazecie pana Alfonsa de Beauchamp ukazała się notka z wiadomością, iż pewien francuski oficer o imieniu Fernand pełniąc służbę na dworze Ali Tebelina, zdradził go na rzecz Turków, a nawet osobiście zamordował. Rzecz jasna w tym artykule nie było nazwiska owego oficera, zaś imię Fernand jest nawet dzisiaj dość powszechne. Mimo wszystko rodzina de Morcerf była naprawdę wzburzona. Widać było, że na złodzieju czapka gore. Ten nędzny renegat nie spodziewał się, że w końcu prawda wyjdzie na jaw, zwłaszcza po tylu latach. Nędznik był wściekły, a jego synalek biegał po Paryżu z wielką chęcią palnięcia z pistoletu w głowę każdemu, kto by tylko ośmielił się podważyć honor jego rodziny. Na razie jednak panował powszechny spokój, bo ani nazwisko Mondego, ani nawet de Morcerf nie padło w żadnej gazecie, co jednak nie zmieniało faktu, że wszyscy i tak wiedzieli o kogo chodzi. W końcu jednak w gazecie ukazało się wyjaśnienie, które podało dokładnie, iż Fernand Mondego, a obecnie hrabia de Morcerf, był owym oficerem z poprzedniego artykułu.
W całym Paryżu wybuchł skandal. Izba Parów zaś wezwała Fernanda Mondego na specjalne posiedzenie, na którym musiał on udowodnić swoją niewinność, jeśli oczywiście dalej chciał zasiadać w tej jakże zaszczytnej instytucji. Fernand bronił się bardzo dobrze i pewnie by ten nędznik ocalał gdyby nie dwoje ludzi: hrabia Monte Christo i ja. Hrabia zabrał mnie ze sobą na posiedzenie Izby i weszłam do środka. Bałam się, ale wiedziałam, że teraz nie mogę się cofnąć. Musiałam zniszczyć mordercę mego ojca. Zjawiłam się więc na posiedzeniu Izby i powiedziałem wszystkim, jak się naprawdę sprawy mają. Na dowód zaś wspomniałam o bliźnie, jaką otrzymał Fernand od mego ojca. Każdy mógł więc odsłonić ręce hrabiego de Morcerf i zobaczyć, że ma on bliznę, o której mówię. Fernand najpierw próbował się bronić, ale pod wpływem mojej mowy oraz dowodów przeważających jego winę zamilkł i nie był w stanie dłużej wygłaszać swych kłamstw. Izba zaś ogłosiła powołanie specjalnej komisji śledczej, która miała dowieść, jaka jest prawda. Oczywiście komisja była już tylko czystą formalnością, bowiem wina mordercy mego ojca została już dowiedziona. Fernand Mondego, hrabia de Morcerf był skończony. Moja zemsta się dokonała, ale zemsta mego pana jeszcze nie.
Po całej tej aferze mój pan został wyzwany na pojedynek przez Alberta de Morcerf. Chłopak chciał bronić dobrego imienia swego ojca, które mój pan tak bez skrupułów zniszczył. Oczywiście hrabia Monte Christo nie odmówił pojedynku i szykował się do niego z wielkim zamiarem zabicia młodego paniczyka. Jednakże w planach tych stanęła pewna przeszkoda. Hrabina de Morcerf ubłagała mego pana, by nie zabijał jej jedynego dziecka. Mój pan z trudem jej ustąpił. Postanowił jednak samemu dać się zastrzelić panu Albertowi, by w ten sposób mieć już spokój od tej rodziny. Spodziewając się swojej śmierci spisał swój testament. W nim zaś opiekę nade mną powierzył swemu wiernemu przyjacielowi, Maksymilianowi Morrelowi, po czym odwiedził mnie i pokazał mi swój testament. Płakałam jak dziecko i błagałam go, by nie dał się zabić temu narwanemu paniczykowi. On jednak nie chciał mnie słuchać. Po raz kolejny wyznawałam mu miłość, a on ponownie powtórzył, że nie możemy być razem, bo zbyt wielki bagaż cierpień swoich i cudzych na jego przeszłości ciąży, nie mówiąc już o tym, że nie wierzy już w miłość, a poza tym jest dla mnie za stary. Nie przekonywały mnie żadne jego argumenty, ale cóż było robić? Mimo wszystko rzuciłam mu się na szyję i zaczęłam go całować. On się wzbraniał, ale widać długo nie zaznał kobiecych pieszczot, bo uległ mi bardzo szybko. Porwał mnie na łoże i tam, właśnie tej nocy, została poczęta nasza ukochana córeczka Martusia. To była najszczęśliwsza noc w całym moim życiu.
Na rano zaś powróciła nam obojgu świadomość oraz fakt, że mój ukochany ma zginąć w pojedynku. Byłam zmuszona puścić go, by udał się na Pola Marsowe razem z sekundantami. Płakałam całą godzinę nie mogąc się opanować. Jednakże ku mej wielkiej radości hrabia powrócił cały i zdrowy. Nie doszło w ogóle do pojedynku – Albert przeprosił mego pana. Z radości skakałam po całym pokoju, a potem rzuciłam się memu panu w objęcia i całowałam go tak długo, jak tylko długo mi starczyło tchu w piersiach. Radosną chwilę przerwał nam jednak hrabia de Morcerf. Nie podobało mu się postępowanie jego syna, więc sam postanowił bronić swego honoru pojedynkując się z hrabią de Monte Christo. Hrabia walki nie odmówił i oboje stoczyli krótki pojedynek na kordelasy w gabinecie mego pana. Hrabia wygrał, ale nie zadał śmierci swemu przeciwnikowi. Kiedy ten zażądał, by hrabia go dobił, mój pan odmówił. Wówczas pan de Morcerf zapytał go, kim jest pan de Monte Christo, że prześladuje go z taką bezwzględnością i wyciąga na światło dzienne brudy, które nawet go osobiście nie dotyczą. Wtedy mój pan wyszedł na chwilę i wrócił do gabinetu ubrany w strój marynarza, po czym powiedział Fernandowi Mondego, jak się naprawdę nazywa. Zaszokowany tym wszystkim hrabia de Morcerf wrócił do swego domu, gdzie dowiedział się o tym, iż żona i syn opuścili go. Załamany i zhańbiony popełnił samobójstwo strzelając sobie w głowę.
Hrabia został jeszcze na trochę w Paryżu załatwiając swoje osobiste porachunki z rodziną Danglars oraz rodziną de Villefort. Nie znam bliższych szczegółów tych historii, ale jednak wiem coś, co dotyczy również bezpośrednio i mnie. Córka pana de Villefort, Walentyna była zakochana w Maksymilianie Morrelu. Jednakże jej ojciec nie zgadzał się na ten ślub. W dodatku macocha próbowała zamordować dziewczynę, by rodzinny majątek mógł przypaść synowi, którego urodziła ojcu Walentyny – Edwardkowi. W tym celu podła ta kobieta chciała otruć Walentynę, ale mój pan przebrany za księdza Busoni ocalił dziewczynę dając jej środek na sen pozorujący śmierć, po czym po pogrzebie wydobył dziewczynę z rodzinnego grobowca i przywrócił do życia. Następnie ukrył na wyspie Monte Christo, gdzie przebywałam również i ja. Obie z Walentyną szybko się zaprzyjaźniłyśmy. Opowiedziałyśmy sobie nawzajem o naszych ukochanych i o tym, jaką miłością ich darzymy. Szybko stałyśmy się sobie jak siostry. Po jakimś czasie na Monte Christo przybył mój pan i Maksymilian. Chłopak nic nie wiedział o tym, że jego ukochana żyje. Mój pan zaś nie powiedział mu o tym chcąc sprawdzić jego miłość. Kiedy się przekonał, że Maksymilian szczerze kocha Walentynę i nie umie bez niej żyć, a nawet woli się zabić niż znaleźć sobie inną, to mój pan zaproponował, że obaj popełnią samobójstwo. Wyjął małe puzderko, w którym były dwie pastylki rzekomo zawierające truciznę. Zażyli je obaj. Hrabia jednak oszukał tego młodzieńca – to nie była trucizna, ale haszysz. Chłopak osłabiony narkotykiem nie miał siły popełnić samobójstwa, zaś wówczas z kryjówki wyszłyśmy my, a każda z nas padła w ramiona swemu ukochanemu. Walentyna wyznała miłość Maksymilianowi, a ja Edmundowi. Teraz bowiem on był dla mnie Edmundem. Nie hrabią Monte Christo, ale właśnie moim drogim, kochanym Edmundem. Ukochany mój jeszcze nieco się wzbraniał przed tym uczuciem, ale gdy zapewniłam go, że moja miłość do niego nie minie, zgodził się dać nam szansę i zabrał mnie na statek, gdzie czekali na nas nasi ludzie. Napisaliśmy jeszcze list pożegnalny do Maksymiliana i Walentyny, po czym odpłynęliśmy na Wschód. Podczas rejsu wyznałam memu ukochanemu, że jestem przy nadziei. Bardzo się z tego powodu ucieszył.
Zamieszkaliśmy w Algierii, gdzie wkrótce przyszła na świat nasza córka, Martusia. Pokochaliśmy ją bardziej niż siebie samych i nie spodziewaliśmy się, że cokolwiek może zepsuć nasze szczęście. A jednak był taki człowiek, który uznał, iż hrabia Monte Christo przekroczył barierę zemsty na rodzinie de Villefort i zbyt mocno ich skrzywdził, a zatem musi ponieść za to zasłużoną karę. Tym człowiekiem był niejaki Benedetto, nieślubny syn pana de Villefort. Ów nędznik i były galernik, który pomógł Edmundowi zniszczyć swego ojca, teraz diametralnie zmienił swoje przekonania. Zaopiekował się swoim tatuńciem, gdy tylko ten trafił do domu wariatów. Obaj panowie, ojciec i syn, nawiązali nić sympatii i ojciec wymusił na synu przysięgę, że hrabia Monte Christo zapłaci za upadek rodziny de Villefort. A Benedetto niestety postanowił tej przysięgi dotrzymać. Uciekł z więzienia, włamał się do rodzinnego grobowca de Villefortów, po czym obciął trupowi swego ojca prawą dłoń i z nią jako swoją osobistą relikwią zemsty ruszył w drogę za nami.
Nie mam pojęcia w jaki sposób udało mu się nas odnaleźć w Wenecji, gdzie byliśmy w gościnie u miejscowego doży. Ja, Edmund i nasza mała Martusia. Na tym balu spotkaliśmy panny Eugenię Danglars i Ludwikę d'Armily, które na światowej scenie święciły wielkie sukcesy. Potem podczas balu przyczepił się jakiś tajemniczy człowiek, a właściwie kilku. Szybko jednak okazało się, że oni wszyscy mieli ze sobą coś wspólnego – każdy z nich był jednym i tym samym człowiekiem, a tym człowiekiem okazał się Benedetto. W jakiś sposób odnalazł nas w Wenecji i chciał się zemścić za swego podłego ojca. Potem jeszcze podeszła do nas Cyganka i wróżyła nam wszystkim z dłoni. Powiedziała, że widzi na dłoni naszej trzyletniej córeczki straszne niebezpieczeństwo, któremu można zapobiec tylko w jeden sposób – biorąc udział w pewnej ceremonii Cyganów i żebraków, podczas której każdy z nich miał wziąć nasze dziecko na ręce i pocałować je w czoło. To miało odgonić zło. Powiedziawszy to wszystko Cyganka odeszła. Mój mąż oczywiście wyśmiał ten cały przesąd, ale ja głupia chciałam, żebyśmy wzięli udział w tym całym przedstawieniu. Nalegałam na Edmunda, aż ten ustąpił i zgodził się ze mną. Poszliśmy więc na tę całą zabawę żebraków i Cyganów, a wówczas przycisnęła nas ręka Opatrzności. Podaliśmy dziecko tym łajdakom, a oni.... To znaczy jeden z nich, którym był przebrany Benedetto, uciekł z nią śmiejąc się nam w twarz. Nie zdołaliśmy go dogonić. Zniknął w ciemnym zaułku.
Nie umiem nawet wyrazić tego, co wówczas czułam. Nienawidziłam sama siebie. Wypominałam sobie, że zgodziłam się na udział w tym żałosnym spektaklu, w którym straciliśmy nasze słodkie maleństwo. Nie miałam pojęcia czy jeszcze kiedykolwiek je zobaczę. Myślałam, że oszaleję. Edmund wykazał się wówczas wielkim taktem i spokojem nie wypominając mi w żaden sposób tego, co się stało. Ale ja wiedziałam swoje. Byłam pewna, że jeśli naszej córeczce coś się stanie, tylko ja i moje głupie przesądy będziemy temu winni. Edmund nie okazywał, że to go boli. Był człowiekiem nad wyraz silnym, co jednak nie zmieniało faktu, iż wiedziałam doskonale, iż obawia się o naszą córkę. Nie musiał mi tego mówić głośno, bym mogła to stwierdzić.
Tymczasem przyszło żądanie od porywacza. Mój ukochany miał się stawić sam na wyspie Monte Christo, by odebrać Martusię. Najpierw jednak, na znak, że nie żartuje, Benedetto zastawił na nas dwie zasadzki. Zatrzymaliśmy się po drodze na wyspę w dwóch różnych miejscach i każde z nich zostało przez tego nędznika podpalone. Nie zginęliśmy, bo on tego nie chciał. Zależało mu jedynie na tym, by nam pokazać, że jest on gotów na wszystko. Edmund udał się na Monte Christo, a ja miałam czekać w bezpiecznym miejscu. Jednakże ludzie Benedetta porwali mnie i siłą zawlekli na wyspę. Tam ten nędznik oznajmił nam, że wysadzi grotę w powietrze i w ten sposób pogrzebie nas żywcem. Na szczęście nie wiedział o tym, że miał wśród swoich ludzi człowieka, który zachował wierność wobec mojego męża. Był to młody Peppino, którego Edmund ocalił kiedyś od śmierci na szafocie. Powiadomił on o wszystkim Bertuccia i Jacopa, po czym we trzech postanowili nam pomóc. Peppino i Bertuccio przebrali się za ludzi Benedetta, zaś Jacopo sprowadził swoich przemytników i wszyscy zaatakowali ludzi tego bandyty w odpowiedniej chwili, ratując nam wszystkim życie. Niestety Benedetto zdołał zbiec i wysadził grotę w powietrze myśląc, że nas pogrzebał żywcem, tak jak zapowiedział. Nie wziął jednak pod uwagę pewnego faktu. Mój mąż zna wyspę Monte Christo lepiej niż on i zdołaliśmy wyjść innym przejściem. Wszyscy udaliśmy się na pokład statku Jacopa, gdzie czekała już nasza córeczka odbita z rąk bandytów Benedetta. Z radością złapaliśmy ją w objęcia i wycałowaliśmy za wszystkie czasy.
Chciałam natychmiast wrócić do Algierii, ale mój mąż uznał, że musi wyrównać rachunki z Benedettem. Pojechał więc do Francji razem z Peppinem i Bertucciem, powierzając mnie pod opiekę Jacopa i jego ludzi, którzy zawieźli nas do domu. Edmund słusznie podejrzewał, że Benedetto zechce odłożyć na miejsce dłoń swego ojca. I nie pomylił się, nędznik ów chciał właśnie to zrobić. Nie wiedział jednak, że grabarze, którzy go wpuścili do środka grobowca rodziny de Villefort, to mój mąż i jego przyjaciele. Uwięzili oni chłopaka w środku i powiadomili o wszystkim policję. Benedetto trafił za kratki, ale jednak mój mąż przebrany za księdza Busoni odwiedził go i odbył z nim długą rozmowę, której treści nie znam. Wiem jednak, że Benedetto po tym wszystkim opuścił więzienie nie żywiąc już do nas urazy i zrezygnowawszy z zemsty na naszej rodzinie. Przyznam się, że sama namawiałam mego męża, aby nie mścił się na tym młodym łajdaku – zrobiło mi się go bowiem na tyle żal, że ubłagałam męża, by dał mu jeszcze jedną szansę. Jednak pomimo tej mojej litości wciąż nie ufałam Benedettowi i dopiero niedawno, kiedy usłyszałam o jego śmierci na gilotynie za jego już i tak liczne zbrodnie, odetchnęłam z ulgą. Teraz dopiero mam pewność, że nasza rodzina naprawdę jest bezpieczna.
Na tym mogę zakończyć naszą opowieść, gdyż nic innego godnego pańskiej uwagi się w naszym życiu już raczej nie wydarzyło. Poza tym, że Marta dorosła i poznała pana. Poznała i pokochała.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Nie 3:38, 06 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 2:58, 29 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział LV

Dzienniki Jeana Chroniqueura

28 lipca 1855 r. c.d.
Po wysłuchaniu opowieści Hayde musiałem przyznać rację mojej rozmówczyni. Bo choć nie dowiedziałem się wielu nowych faktów na temat samego hrabiego, to jednak poznałem o wiele lepiej charakter tego jakże niezwykłego człowieka, który tak wiele w swoim życiu zrobił dobrego, a tak wiele złego jemu samemu uczyniono. Wydawało mi się nawet, że człowiek ten nie jest zwykłą istotą ludzką, jakich pełno na tym padole łez. To chyba raczej anioł pod ludzką postacią. Anioł zemsty i sprawiedliwości jednocześnie. Człowiek okrutny i bezlitosny, a zarazem miłosierny. Ktoś, kogo wrogiem być się nie powinno, a kogo przyjacielem zostać trudno, choć można liczyć w przyjaźni na prawdziwą lojalność z jego strony.
Miałem jednak wciąż wiele pytań, które wymagały odpowiedzi. Ciekawiły mnie nie tyle same losy hrabiego Monte Christo, które mógłbym już teraz śmiało opowiedzieć każdemu, kto by mnie o nie zapytał, lecz charakter tegoż jegomościa. Naprawdę zadziwiał mnie on coraz mocniej. Im więcej o nim słyszałem, tym większą miałem ochotę rozmówić się z nim osobiście i poznać go lepiej. W mojej głowie kłębiło się wiele pytań, jakie chciałem mu zadać. Jednak nie miałem pewności czy on zechce mi na nie odpowiedzieć.
Kiedy tak o tym wszystkim rozmyślałem, pojawił się nagle Bertuccio z wiadomością, iż hrabia Monte Christo właśnie powrócił do pałacu i jeśli pan Chroniqueur nie ma nic przeciwko, to on prosi go do swego gabinetu na rozmowę, której jego gość z całą pewnością oczekuje.
Oczywiście, że taka propozycja bardzo przypadła mi do gustu. Miałem ochotę odbyć rozmowę z panem hrabią de Monte Christo i poznać wreszcie wszystkie koleje jego losu opowiedziane mi przez niego samego. Nadzieja wielka we mnie drzemała, iż poznam dzięki temu historię jednego z najsłynniejszych ludzi na całym świecie i to lepiej niż ktokolwiek inny. Dlatego też postanowiłem skorzystać z okazji, która właśnie mi się nadarzyła.
Wstałem powoli i wziąłem kilka głębokich oddechów. Popatrzyłem na Hayde, która uśmiechała się do mnie zachęcająco, a także na Martę patrzącą na mnie w podobny sposób.
- No idź, najdroższy – powiedziała Marta – Nie bój się.
- Spokojnie – dodała Hayde – Mój mąż nie gryzie. Zazwyczaj.
To mówiąc obie panie zaśmiały się delikatnie. Ja uczyniłem podobnie, gdyż żart był naprawdę zabawny i przy okazji rozładował napięcie, jakie towarzyszyło całej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Ścisnąłem jeszcze dłoń Marty, po czym udałem się do gabinetu hrabiego Monte Christo. Znałem ów gabinet już z wcześniejszej w nim wizyty, tak więc nie muszę go już raczej ponownie opisywać. Wszedłem do środka i spocząłem naprzeciwko mego gospodarza, który właśnie siedział przy biurku i wpatrywał się we mnie z tajemniczym uśmiechem. Znaczenia tego uśmiechu nie umiałem sobie w żaden sposób wytłumaczyć. Wyglądał on co najmniej tajemniczo, ale również niegroźnie. Dlatego nie obawiałem się niczego. Byłem raczej podekscytowany i trudno mi się chyba dziwić, w końcu bowiem udało mi się osiągnąć coś, na co od dawna czekałem. Rozmowa z hrabią Monte Christo rozpoczęła się.
- A zatem, panie Chroniqueur – zaczął mówić hrabia Monte Christo powolnym, niemalże obojętnym tonem – Jest pan zapewne ciekaw, jak dokładnie wyglądały wszystkie koleje mego losu, nieprawdaż?
Uśmiechnąłem się lekko słysząc jego słowa.
- No cóż, drogi hrabio… Nie będę udawał, że tak nie jest. Z ust poprzednich ludzi, z którymi podczas mojej wyprawy rozmawiałem, dowiedziałem się o panu wielu rzeczy. Lecz żadna z tych relacji nie jest w stanie zastąpić mi osobistej rozmowy z panem, jestem tego pewien.
Hrabia popatrzył na mnie uśmiechając się delikatnie.
- Rozumiem pana. Opowieści, które pan dotychczas poznał, mają w sobie pewne luki dotyczące mojej osoby, nie mówiąc już o tym, że wciąż pozostają pewne kwestie, których poznanie przez pana leży jedynie w mojej gestii.
Popatrzyłem na niego i pokiwałem głową na znak, że się z nim zgadzam.
- Panie hrabio.... Sam bym tego lepiej nie ujął. Otóż to. Otóż to. Chciałbym wreszcie od pana dowiedzieć się, jak wyglądało to wszystko, co pana spotkało. Pana punkt widzenia w tej sprawie jest niezbędny. Sam pan hrabia rozumie. Jeśli mam napisać odpowiedni artykuł, to wówczas muszę…
- Musi pan mieć jak najwięcej danych z jak największej liczby źródeł – uśmiechnął się hrabia kończąc za mnie moją wypowiedź – A zatem, skoro jest pan ich ciekaw, nie będę przed panem ukrywał szczegółów mojego życia. Czytałem wiele z pańskich artykułów i jestem pod wielkim wrażeniem pańskich umiejętności. Nie mówiąc już o tym, że szczerze kocha pan moją córkę, a ona kocha pana. Dowiadywałem się o panu i wiem doskonale, że zasługuje pan na jej miłość. Jest pan człowiekiem uczciwym i szlachetnym. Z radością oznajmiam, że moja córka dobrze ulokowała swoje uczucia.
- Pan hrabia jest nazbyt łaskaw...
- Przeciwnie. Kocham moją córkę i jestem gotów zrobić wszystko, żeby była ona szczęśliwa. Co prawda wolałbym, aby jeszcze nieco czasu upłynęło, nim się ona zakocha i opuści rodzinny dom. Jednak skoro już obdarzyła kogoś uczuciem, to cieszę się, że tym kimś jest właśnie pan. Dlatego też, choć jej miłość do pana nie jest mi specjalnie na rękę, to jednak wolę, by kochała ona człowieka uczciwego niż jakiegoś zwyrodnialca, który tylko by jej zniszczył życie.
Musiałem przyznać hrabiemu rację. Nie tylko dlatego, że jego słowa przemawiały na moją korzyść, ale również i dlatego, iż uważałem takie słowa za słowa każdego człowieka, który szczerze kocha swoje dziecko, czym hrabia zyskał jeszcze bardziej w moich oczach.
- Ale nie pora mówić teraz o mojej córce i jej uczuciach do pana, gdyż ten temat omówiliśmy dokładnie i ze wszystkimi szczegółami. Mamy teraz przed sobą poważniejszą rozmowę do odbycia. Jest ona jednak dość długa i obawiam się, że wszystkiego nie zdołam panu opowiedzieć w jeden dzień. Proponuję zatem, abyśmy rozłożyli ją na kilka dni. Najlepiej podzielę moje życie na kilka etapów, dzięki czemu łatwiej będzie panu je zrozumieć. Godzi się pan na to?
Nie widziałem innego wyjścia, jak tylko zgodzić się na taką propozycję. Wyjąłem więc notatnik, ołówek, zanurzyłem lekko jego rysik w ustach i zacząłem pisać uważnie to, co hrabia mi mówił.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 1:34, 07 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 0:58, 03 Kwi 2014    Temat postu:

Rozdział LVI

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. I - Młodość i uwięzienie

Urodziłem się w roku 1796, w czasach, kiedy w naszej ukochanej Francji szalały jeszcze echa rewolucji francuskiej. Moim ojcem był Ludwik Dantes i jako jeden z niewielu ludzi na świecie nie mieszał się nigdy do polityki. Zajmował się swoją osobą i przeżył spokojnie upadek oraz śmierć Ludwika XVI, terror jakobinów i rządy pierwszego cesarza, Napoleona I Bonaparte. W czasach, kiedy się urodziłem, ten pan nie wykazywał jeszcze najmniejszej chęci do tego, aby zasiąść na tronie Francji jako cesarz. Był wówczas jedynie spokojnym generałem z zasługami na polach walki, a prócz tego udzielał się w polityce. O cesarstwie jeszcze nikt w ogóle nie myślał, a już na pewno nie ja, któremu bardziej w głowie były zabawy na podwórku z rówieśnikami niż zajmowanie się polityką. Dorastałem więc w błogiej niewiedzy politycznej i nie przejmowałem się tym, kto zasiada, a kto nie zasiada na tronie. Było mi to wszystko zupełnie obojętne, podobnie jak i to, czy władzę sprawowali Burbonowie, jakobini, rojaliści czy też bonapartyści. W końcu i tak ja, prosty marynarz z Marsylii, nie odnosiłem żadnych korzyści z tego, jakie stronnictwa rządziły naszą ukochaną Francją. Wszystkie biedaków takich jak ja traktowały tak samo, dlatego też wszelkie sprawy polityczne były mi obojętne.
W naszym rodzinnym domu nigdy się nie przelewało. Dlatego też w wieku osiemnastu lat zacząłem pracować na statku handlowym „Faraon”, który należał do firmy „Morrel i syn”. Firmą rządził jeden ze zwolenników Napoleona, Piotr Morrel. Kiedy cesarz upadł, mój pracodawca nie miał już tylu klientów co kiedyś, jednak nie zmieniało to faktów, że wciąż wielu ludzi niezwykle go szanowało. Dlatego też mógł powiedzieć o sobie, że dobrze mu się powodzi. Mnie również dobrze się powodziło, gdyż byłem lojalnym pracownikiem i uczciwie wykonywałem swoje zadania. Po jakimś czasie awansowałem na II oficera statku „Faraon”. Dowodzący nim kapitan Leclerc był ze mnie zadowolony, pan Morrel również. Załoga mnie lubiła poza jednym wyjątkiem. Był nim kilka lat starszy ode mnie Danglars sprawujący na naszym statku funkcję buchaltera. Zazdrościł mi on mego stanowiska oraz zaufania, jakim darzył mnie kapitan, jednak nie podejmował żadnych poważniejszych kroków przeciwko mnie. Na razie.
Podróżowaliśmy po wielu miejscach na świecie i zwiedziliśmy wiele portów. Poznałem w ten sposób wiele kultur oraz wiele sposobów myślenia, a także zaznałem kobiet. Mam nadzieję, że nie gorszy to pana. W końcu jednak każdy z moich kompanów to robił, a ja nie chciałem być gorszy. Taki rodzaj miłości nie był tym, czego poszukiwałem. Chciałem mieć jedną jedyną kobietę na całe życie i w tym wypadku los się do mnie uśmiechnął.
Moją pierwszą prawdziwą miłość poznałem w dzielnicy katalońskiej, w Marsylii. Była ona Katalonką, czyli Hiszpanką i nazywała się Mercedes Herrera. Ona i jej kuzyn, Fernand Mondego, byli rybakami. Fernanda długo nie miałem okazji poznać, gdyż prowadził on swoje własne życie i często nie było go w domu. Zresztą specjalnie mi na tym nie zależało. Powiedziałbym nawet, że jego nieobecność nam zakochanym była na rękę. Kochaliśmy się i chcieliśmy być ze sobą. Przysięgaliśmy wręcz, że jeśli jedno umrze, to drugie popełni samobójstwo i podąży za nim. Śmieszne, nieprawdaż? Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, jak strasznie żałosne były te wszystkie deklaracje, podobnie jak i fakt, że nigdy nie skonsumowaliśmy naszej miłości. Chcieliśmy zaczekać z tym do ślubu. Teraz widzę, jak żałośnie śmieszne były nasze postanowienia z tamtego czasu. Gdybym miał wtedy mój obecny rozum, na pewno bym uniknął całego swego nieszczęścia. Tak przynajmniej mi się wydaje. Ale cóż... Łatwo człowiekowi z bagażem doświadczeń mówić o tym, co by było, gdyby.
Nie brakowało mi na tamte czasy rozumu, lecz obecnie wiem, jak strasznie śmieszny i naiwny wtedy byłem. Nie umiałem porządnie rozprawić się z ludźmi, którzy wyraźnie mi zagrażali. Wierzyłem, że ludzie są dobrzy, tylko nieszczęśliwi, a co za tym idzie, łatwo umiałem wybaczyć. Zbyt łatwo. Dlatego też nie zauważyłem, jak poważnym zagrożeniem są dla mnie Danglars i Fernand Mondego.
Seria moich cierpień rozpoczęła się w roku 1815. Wypłynęliśmy wtedy w rejs „Faraonem”. W drodze powrotnej kapitan Leclerc poczuł się bardzo źle, a w końcu zasłabł do tego stopnia, że nie był w stanie się ruszyć z łóżka. Leżał długo cierpiąc nieopisane męczarnie, aż do chwili gdy zmarł. Przed śmiercią jednak wezwał mnie do siebie i powiedział, że ma pewien bardzo ważny list, który muszę dostarczyć pod wskazany adres. Wręczył mi go i nakazał popłynąć na Elbę. Na tę samą Elbę, na którą został zesłany upadły cesarz Napoleon Bonaparte. On i jego najbliższe otoczenie przebywali tam w odosobnieniu z zakazem powrotu do Francji. Ostatnią wolą mego kapitana było więc, żebym popłynął na tę wyspę i przekazał list do generała Bertranda, marszałka dworu Napoleona. Kapitan zażyczył sobie również, że jeśli otrzymam w zamian inny list, to mam go zawieść pod wskazany adres. Niezbyt mi się to wszystko podobało, ale cóż... wola umierającego była dla mnie święta, wziąłem więc list. Choć cała sprawa pachniała mi polityką, to jednak zgodziłem się wziąć w niej udział.
Kapitan Leclerc niedługo potem zmarł, wcześniej ogłaszając wszem i wobec swojej załodze, że ja mam go zastąpić na stanowisku dowódcy „Faraona”. Załoga przyjęła to bez protestu poza jednym człowiekiem, Danglarsem. On jeden bowiem uważał, że byłby lepszym kapitanem ode mnie i głośno zbojkotował wolę naszego dawnego dowódcy. Nie przejmowałem się tym jednak. Objąłem stanowisko zgodnie z prawem i z wolą dowódcy, po czym skierowałem statek na Elbę. Dopłynęliśmy tam bez przeszkód. Następnie zszedłem na ląd i skontaktowałem się z adresatem listu. Generał Bertrand wziął ode mnie list wręczając mi w zamian inny. Miałem go zanieść człowiekowi, którego adres widniał na kopercie. Człowiek ów nazywał się Noirtier. Wziąłem list i wróciłem na statek.
Och... gdybym go wtedy cisnął do morza. Byłbym pewnie teraz mężem Mercedes i mieszkalibyśmy oboje w dzielnicy katalońskiej, średnio zamożni, wychowując grupkę słodkich dzieci. Czy byłbym szczęśliwy? Pewnie i tak. Ale teraz, w swojej obecnej sytuacji, doszedłem do wniosku, że taki los nie uszczęśliwiłby mnie. Nie po przygodach, jakie przeżyłem jako hrabia Monte Christo. Zbyt poważne to były doświadczenia, zbyt smutne i zbyt refleksyjne, abym miał po ich przeżyciu zadowolić się życiem z kobietą, która była niewarta mojej miłości. Umiała ona dużo mówić o swojej miłości, lecz gdy przeszło do czynów, zawiodła całkowicie.
Na swoje własne nieszczęście wziąłem ten list i daliśmy kurs na Marsylię. Po drodze jednak Danglars zaczął podważać moje stanowisko i zrobił to na tyle mocno, że zatrzymaliśmy się na pierwszym lepszym lądzie, by zgodnie z morskim kodeksem na lądzie, uzbrojeni w kordelasy mogli rozstrzygnąć nasz spór. Wygrałem, ale Danglars nigdy nie uznał mego zwycięstwa nad sobą. Znienawidził mnie jeszcze bardziej. Ironia losu… Wyspą, na której stoczyliśmy ów pojedynek, była wyspa Monte Christo. Nie miałem pojęcia, że odegra ona jeszcze tak ważną rolę w całym moim życiu.
Dopłynęliśmy do Marsylii, gdzie nasz pracodawca oczekiwał swego statku. Z powodu zatrzymania się na obu wyspach mieliśmy nieco opóźnienia, jednak było ono niewielkie. Wskutek tego pan Morrel nie ukarał nas za to, zresztą nie był do tego zdolny. To był prawdziwie szlachetny i wrażliwy człowiek. Zdałem mu dokładny raport ze swoich poczynań, jak i również z otrzymania listu do niejakiego pana Noirtier. Morrel uznał, że słusznie postąpiłem przyjmując pismo oraz dowództwo nad „Faraonem”. Uznał również, że powinienem zostać kapitanem oficjalnie. Obiecał porozmawiać ze swoim wspólnikiem i zaproponować mu to. Liczył jednak, że ten nie będzie robił obiekcji. Ucieszyłem się bardzo. Poprosiłem o pozwolenie na wyjazd do Paryża, bym mógł dostarczyć ów feralny list pod wskazany adres. Najpierw jednak pobiegłem do mego ojca. Uściskaliśmy się, a także dałem mu kilka drobnych przedmiotów, jakie przemyciłem dla niego. Przy okazji dowiedziałem się, że Kacper Caderousse, nasz sąsiad, zażądał od mego ojca spłaty długu, jaki u niego rzekomo zaciągnąłem. Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek od tego człowieka pożyczał pieniądze. Niewątpliwie ta gnida sobie ten dług wymyśliła lub być może kiedyś otrzymałem od niego małą sumkę, lecz on przemienił ją w ogromny dług niezbędny do spłacenia. Faktem jednak jest, że ojciec mój, choć zostawiłem mu przed wypłynięciem w podróż aż 200 franków, to jednak głodował przez kilka miesięcy, jako że musiał oddać te pieniądze Caderousse’owi na spłatę mego długu, jeśli on w ogóle kiedykolwiek istniał. Zasmuciło mnie to, ale dałem ojcu nieco pieniędzy w złocie i powiedziałem o swoim awansie. Następnie pobiegłem do dzielnicy katalońskiej. Tam zaś spotkałem się z Mercedes oraz jej kuzynem, Fernandem Mondego. Po raz pierwszy miałem okazję go poznać. Wcześniej nigdy go nie widziałem. Nie muszę chyba mówić, że wywarł on na mnie niemiłe wrażenie. Wyglądał na człowieka zawziętego i okrutnego, a nade wszystko mściwego, choć nie wiedziałem wtedy, dlaczego. Naiwnie sądziłem, że Fernand po prostu troszczy się o swoją kuzynkę i nie chce jej oddać byle komu. Jakiż ja byłem wtedy głupi. Oczywistym było to, że ten nędznik jest w niej zakochany bez wzajemności. Mercedes go nie chciała, gdyż pokochała mnie, co z kolei sprowadziło na niego wielką nienawiść przeciwko mnie. I niewątpliwie ten narwany Hiszpan rozstrzygnąłby ze mną swój spór po męsku, gdyby nie pewien człowiek – był nim Danglars.
Tak, właśnie tak. Znowu on, ten nędznik Danglars. Pamiętam jakby to było wczoraj. Poszliśmy na spacer z Mercedes i widzieliśmy, jak Danglars siedzi z Caderousse’m przy stoliku w oberży „Pod Flaszą i Dzwonem”. Obaj pili, Caderousse o wiele więcej niż powinien. Do tej jakże podłej dwójki dosiadł się Fernand Mondego. Caderousse zawołał wesoło do nas, byśmy podeszli. Zrobiliśmy to i przez chwilę rozmawialiśmy o naszym przyszłym ślubie, po czym ja i Mercedes odeszliśmy. Zaś Danglars zaczął spiskować przeciwko mnie. Dowiedziałem się tego później od Caderousse’a, że ten nędzny buchalter od siedmiu boleści nabuntował przeciwko mnie Fernanda. On oczywiście wolał mnie nie zabijać, bo wiedział doskonale, że jeśli to zrobi, Mercedes popełni samobójstwo, czego przecież nie chciał. Danglars z kolei zaproponował mu, żeby mnie nie zabijać, ale zadenuncjować. Nędznik ów bowiem widział doskonale, iż kapitan Leclerc przed śmiercią wręczył mi list i kazał go zawieść na Elbę oraz dał polecenie, abym wziął w zamian inny list i zaniósł go pod wskazany adres. Oczywiście ten łajdak powiedział o tym wszystkim Fernandowi, po czym zaproponował, aby mnie oskarżyć o bonapartyzm. Osobiście wziął pióro i papier, napisał donos i dał Fernandowi. Caderousse, choć mocno pijany, obserwował to wszystko uważnie uznając, że jest to czyn niegodny i on nie chce pozwolić na jego realizację. Danglars więc dla świętego spokoju pogniótł papier i rzucił go w kąt gospody, a następnie opuścił oberżę zabierając ze sobą swego kompana wcześniej upewniwszy się, że Fernand podniesie donos z ziemi. Podniósł i wysłał go na najbliższy komisariat. O tym wszystkim dowiedziałem się po latach od Caderousse’a.
Ja sam wtedy nie miałem pojęcia o tym wszystkim. Gdybym od razu pojechał do Paryża i dostarczył list na miejsce, mógłbym potem śmiało zaprotestować, że kiedykolwiek dostałem do ręki jakiekolwiek pismo. Ale nie zrobiłem tego. Zamiast tego ja i moja ukochana postanowiliśmy zrobić przyjęcie zaręczynowe. Niestety właśnie na tym przyjęciu spotkała mnie największa tragedia w życiu. Pojawili się żandarmi i aresztowali mnie pod zarzutem bycia bonapartystą. Nie było chyba w tamtych czasach gorszej zbrodni niż ta i to właśnie ja zostałem o nią oskarżony. Nie wiedziałem wówczas za co i dlaczego spotyka mnie taka kara. Sądziłem więc, że to pomyłka i szybko się ona wyjaśni. Poszedłem z żandarmami i udałem się z nimi do Pałacu Sprawiedliwości. Tam miał mnie przesłuchać prokurator królewski, ale ponieważ go nie było, zrobił to jego zastępca, pan Gerard de Villefort. Był niewiele starszy ode mnie, więc poczuł pewnie do mnie swego rodzaju sympatię. Chętnie by mnie wypuścił uznając, że nie zawiniłem niczym w tej sprawie. Nakazał mi jedynie, abym mu oddał ów list i powiedział do kogo on był. Naiwnie wierząc jego słowom uczyniłem to. Na kopercie był adres. Villefort ledwo go ujrzał, zbladł i zrobił coś bardzo dziwnego. Spalił list nawet go nie otwierając, po czym powiedział, abym udał się z żandarmami na noc do więzienia. Ponoć takie były procedury. Rano miano mnie wypuścić. A ja jak kto głupi uwierzyłem w to wszystko i poszedłem ze swoimi strażnikami posłusznie, nie stawiając oporu. Nie stawiałem go nawet wtedy, kiedy wsadzono mnie do łodzi i odpłynęli prosto na wyspę If. Znajdujący się na niej zamek If był twierdzą więzienną przestępców politycznych. Ja zaś miałem w nim spędzić resztę swego życia.
Kiedy sobie to uświadomiłem i kiedy jeden z żandarmów mnie o tym zapewnił, przerażony chciałem wyskoczyć za burtę z szalupy, którą mnie wieźli. Ale jednak nie udało mi się to i żandarmi mnie pochwycili. I nawet nie podając powodu mego aresztowania wrzucono mnie do jednej z cel.
Na tym chcę zakończyć pierwszą część mego życia. O moim pobycie w więzieniu dowie się pan jutro.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Czw 2:04, 10 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 1:58, 03 Kwi 2014    Temat postu:

Rozdział LVII

Opowieść hrabiego Monte Christo cz. II - Pobyt w twierdzy If

Przejdziemy teraz do drugiej części mojej opowieści. Jest to najmniej przyjemny dla mnie fragment mego życia. Czternaście ciężkich lat spędzonych w zamku If. Ten, kto nigdy nie przeżył czegoś podobnego, nie będzie w stanie sobie wyobrazić tego, co się dzieje z człowiekiem, kiedy przechodzi przez takie coś. Dlatego też, jeśli nie będzie to panu przeszkadzać, panie Chroniqueur, opowiem wszystko najkrócej jak się tylko da, nie zapominając jednak przy tym o najważniejszych szczegółach.
Zostałem wtrącony do więzienia na wyspie If roku pańskiego 1815. Jak już była o tym mowa poprzedniego dnia, przyczyną mego uwięzienia był rzekomy bonapartyzm. Oczywiście nie miałem zielonego pojęcia o tym, jakie są prawdziwe powody mego aresztowania, gdyż pan de Villefort zadbał o to, by nikt nie udzielał mi na ten temat informacji. Miałem pozostać w błogiej nieświadomości, chociaż błoga to ona zdecydowanie nie była. W każdym razie nie dla mnie.
Z chwilą wsadzenia mnie do więzienia przestałem być Edmundem Dantesem. W ogóle przestałem być kimkolwiek. Stałem się numerem więziennym. Numerem 34. Jeśli mnie pamięć nie myli, to właśnie taką cyfrę mi przypisali i tak właśnie mnie nazywali wszyscy w więzieniu, jakby moje prawdziwe nazwisko nigdy nie istniało. Prawdę mówiąc ja po jakimś czasie również sam siebie tak nazywałem. Powoli przyzwyczaiłem się do tego, że nie ma już Edmunda Dantesa, a jest jedynie numer 34, więzień z zamku If. Zapewniam pana, że nie ma dla więźnia nic gorszego, niż stać się niczym więcej jak tylko numerem. Jednym z wielu numerów, jakie znajdowały się w więzieniu.
Nie wiedziałem za co zostałem aresztowany i przez kogo. Nie znałem prawdy i długo jeszcze nie miałem jej poznać. Wrzucono mnie do celi i pozostawiono własnemu losowi. Nie miałem pojęcia co robić. Początkowo sądziłem, że padłem ofiarą pomyłki, która jednak szybko się wyjaśni. W końcu jednak pojąłem, że nawet jeśli moje uwięzienie to faktycznie jedynie błąd urzędników, nikt nie zwróci na mnie uwagi, chyba iż sam tego dokonam. Chciałem się widzieć z naczelnikiem więzienia. Strażnik jednak, który przynosił mi jedzenie do celi każdego dnia, odmówił mi tego przywileju. Powiedział mi jedynie, że za drobną opłatą mogę sobie pozwolić na pewnego rodzaju przywileje jak książki do czytania. Jednakże ja byłem tak wściekły, że nie chciałem go słuchać. Żądałem jedynie widzenia się z naczelnikiem. Gdy po raz kolejny mi odmówiono, rzuciłem się na strażnika z zamiarem uduszenia go. Oczywiście skrępowano mnie i pojawił się naczelnik zdziwiony bardzo moim zachowaniem. Zapytałem go, dlaczego zostałem uwięziony. Naczelnik zaspokoił moją ciekawość i powiedział, że przyczyną tego jest mój rzekomy bonapartyzm, po czym za moją napaść na strażnika przeniesiono mnie do lochu. Pomstowałem wówczas na swój los. Dziś jednak wiem, że było to nie moje przekleństwo, lecz błogosławieństwo.
W celi obok mnie znajdował się więzień numer 27. Strażnik opowiedział mi o nim. Prawdę mówiąc strażnicy byli okropnymi gadułami. Trudno im jednak się dziwić. Nie mieli komu się wygadać, chyba że kolegom po fachu lub jakiemuś więźniowi. Pomijając te krótkie chwile na rozmowy zwykle musieli zachowywać milczenie. Stąd właśnie bierze się ich gadulstwo. Nam więźniom również było to bardzo na rękę. Siedzieliśmy bowiem każdy w swojej celi, skazani na piekielne nudy, przygnębienie i nic nierobienie poza jedzeniem lub porozmawianiem ze strażnikami. Siedząc samemu w celi, w towarzystwie jedynie własnych myśli, łatwo było oszaleć i niejednego to już spotkało. Ponoć mego sąsiada również. A był nim więzień numer 27, który według słów strażnika opowiadał ciągle o bajecznych skarbach, jakie rzekomo posiadał i ciągle obiecywał naczelnikowi lub innym pracownikom więzienia w zamian za swoje uwolnienie część tego skarbu albo nawet i całość. Wszyscy mieli go za wariata. Ja również. Bałem się, że podzielę jego los i prawdę mówiąc, to o mało co by mnie taki właśnie los spotkał. Spędziłem tak w samotności siedem lat. Siedem długich i męczących lat spędzonych w samotności i na bezczynności.
Siedziałem tak w swojej celi nie wiedząc nic na temat tego, co się dzieje na świecie. Nie miałem zielonego pojęcia o tym, że w czasie gdy ja gniłem w lochu, Napoleon Bonaparte uciekł z Elby i przeciągnął na swoją stronę większość wojska francuskiego, zaś król Ludwik XVIII uciekł z Paryża i schronił się w bezpiecznym miejscu. Monarchia na sto dni upadła ustępując ponownie miejsca cesarstwu. W całym kraju rozpoczęła się szczęśliwa passa dla bonapartystów. Ale trwała ona, jak już powiedziałem, zaledwie sto dni i zakończyła się przegraną Napoleona w bitwie pod Waterloo. Po tej klęsce Napoleon wiedząc, że poparcie dla niego spada oraz Francja może mocno ucierpieć, kiedy on zostanie u władzy, zrzekł się korony, po czym został zesłany na Wyspę Św. Heleny, gdzie spędził już resztę swego życia. Na tron powrócił Ludwik XVIII, a po nim zasiadł na tronie jego brat Karol X, który rządził aż do roku 1830, po czym na wskutek rewolucji nazwanej przez historię lipcową, ustąpił miejsca swemu kuzynowi Ludwikowi Filipowi I.
Ja jednak nie miałem pojęcia o niczym, co się działo na świecie. Siedziałem w lochu odcięty od ludzi, zaś strażnicy albo nie wiedzieli nic o tym, co się dzieje na świecie, albo przeciwnie, doskonale to wiedzieli, lecz mieli zakaz cokolwiek z tego wszystkiego mówić więźniom zamku If. Także nie miałem najmniejszej nawet możliwości dowiedzenia się niczego o świecie. Zresztą prawdę mówiąc specjalnie mnie to i tak nie interesowało. Obchodziła mnie wtedy jedynie moja własna wolność, którą zdawało mi się, że już nigdy nie odzyskam.
Cień nadziei dla mnie pojawił się pewnego dnia, kiedy w więzieniu zjawił się inspektor do spraw więziennictwa z inspekcją. Odwiedzał on więźniów, wypytywał o nastroje, warunki pobytu w celi itp. sprawy. Poczułem wówczas, że mam możliwość odzyskania wolności. Inspektor zainteresował się moją sprawą, zwłaszcza że opowiedziałem mu o tym, iż aresztowano mnie nawet bez procesu sądowego. Obiecał mi pomóc, jednak nie uczynił tego. Dopiero po latach dowiedziałem się, że postąpił w taki sposób, gdyż zajrzał do moich akt, w których była notka pana de Villefort. Przedstawił on mnie w niej jako człowieka podejrzanego politycznie. Uznał więc, że lepiej nie tykać tej sprawy i dał sobie spokój. A ja zostałem sam w celi załamany i zrozpaczony. Wiedziałem już, że nikt się za mną nie wstawi, że nikt mi nie pomoże. Miałem być więźniem całe swoje życie. Czułem powoli, iż tracę zmysły. Modliłem się do Boga o pomoc, a potem kolejno zacząłem tracić w Niego wiarę. Aż w końcu, kiedy minęło już siedem lat od mego uwięzienia, a ja powoli myślałem, że umieram... Wtedy właśnie usłyszałem chrobotanie za ścianą.
Nie umiem opisać, jakie uczucia towarzyszyły mi wtedy, gdy usłyszałem ten błogosławiony dźwięk. Najpierw pomyślałem, że się przesłyszałem. Potem jednak, kiedy się upewniłem, iż to się dzieje naprawdę, dałem znak osobie, która drapała za ścianą, że ją słyszę. Chciałem się z nią skontaktować. Popełniłem tym jednak błąd, ponieważ osoba ta była więźniem kopiącym tunel ku wolności i na pewno wzięła mnie za strażnika, wskutek czego zaprzestała tego, co robiła. Byłem załamany i bałem się, że ów człowiek nie będzie więcej kopał. Miałem jednak nadzieję, iż wróci do swego zajęcia. Potrzebowałem narzędzia do kopania. Wziąłem więc talerz i położyłem go pod drzwiami celi. Strażnik wchodząc do środka ze śniadaniem nawet nie zauważył go pod swymi nogami i rozdeptał go na kawałki. Zły wyzwał mnie za kładzenie rzeczy w nieodpowiednim miejscu, ale nie zabrał owych kawałków. Na szczęście, gdyż ja tych kawałków użyłem do zrobienia małej dziury w celi. Dzięki temu udało mi się zrobić mały podkop do miejsca, w którym usłyszałem ów tajemniczy chrobot.
Tak właśnie poznałem mego sąsiada, więźnia numer 27, gdyż to on właśnie był autorem owego tajemniczego chrobotania. Od kilku lat kopał tunel ku wolności i niestety pomylił się w swoich obliczeniach. Załamał się, kiedy odkrył, że tunel jego prowadzi nie na wolność, ale do sąsiedniej celi. Pomimo tego jednak chętnie się ze mną zapoznał. Więzień numer 27 nazywał się ksiądz Abbe Faria i był z pochodzenia Włochem. Został aresztowany jeszcze za rządów Napoleona. Powód? Dążył do połączenia się w jedno państwo księstw włoskich. Napoleon, który chciał podporządkować je sobie, wolał żeby te księstwa pozostały w takim stanie, jakim były, dlatego też działania mego nowego przyjaciela nie były mu na rękę. Faria trafił więc do twierdzy If i mimo zmiany władz nigdy nie odzyskał wolności. Ironia losu. Ja zostałem uwięziony za rzekomą wierność Napoleonowi, on zaś za to, że był przeciwko niemu.
Faria chętnie zapoznał się ze mną i zaprosił mnie do swojej celi. Przeszliśmy do niej przez wykopany tunel. Cela Farii była podobna do mojej, jednak w przeciwieństwie do mnie, ksiądz był człowiekiem niezwykle przedsiębiorczym. Podczas pobytu w więzieniu zrobił on kilka narzędzi, za pomocą których obecnie drążył podkop ku wolności. Poczułem nagle chęć, żeby pomóc memu towarzyszowi niedoli. Opowiedziałem mu o swoim planie. Zaproponowałem mu, żebyśmy kopali obaj tunel, przedostali się na wolność, po czym zabili strażnika, jeśli będzie tam stał (było to więcej niż pewne) i wskoczyli do morza, którym byśmy dopłynęli do najbliższego lądu. Faria jednak przeraził się mojej wizji naszej wspólnej ucieczki. Nie pomyślał o tym, że będzie musiał kogoś zabić, żeby osiągnąć wolność. Dlatego postanowił zrezygnować z planu kopania tunelu. Próbowałem go przekonać do zmiany zdania. W końcu nie musieliśmy zabijać strażnika, wystarczyło go tylko ogłuszyć. Niestety biedny i dobroduszny Faria nie chciał osiągać wolności czyjąś krzywdą, choćby najmniejszą. Musiałem więc pożegnać się ze swymi planami.
By mi to osłodzić ksiądz stał się moim przyjacielem i mentorem. Odwiedzaliśmy się w swoich celach, a w ciągu siedmiu kolejnych lat mego uwięzienia, Faria nauczył mnie wszystkiego, co sam umiał. Była to wiedza z najróżniejszych dziedzin: historii, matematyki, chemii, fizyki, geografii, języków obcych itd. Jemu to zawdzięczam całą swoją wiedzę. Człowiek ten odmienił moje życie na lepsze. Dzięki niemu zyskałem wiedzę, o jakiej mogłem dotąd jedynie marzyć. Wielkie uniwersytety były dla takich ludzi jak ja zamknięte. A jeśli już były otwarte, to za wielkie pieniądze. Pieniądze, których ja nigdy nie posiadałem. Natomiast Faria bez najmniejszego problemu ofiarował mi całą swoją wiedzę jedynie za moje towarzystwo. Lecz nie tylko wiedzę mi podarował. Otworzył mi również oczy na prawdę. Pozwolił mi bowiem odkryć, dlaczego znalazłem się w zamku If.
Opowiedziałem mu całą swoją historię, zaś on wywnioskował z niej, że to Danglars i Fernand Mondego odpowiadają za moje uwięzienie. Tylko oni mogli zadenuncjować mnie jako bonapartystę i jako jedyni ludzie mieli w tym czynie jakikolwiek interes. Faria oprócz tego skojarzył ze sobą nazwiska de Villefort i Noirtier. Powiedział mi, że podczas pobytu na dworze królowej Etrurii poznał człowieka, który nazywał się Francois de Noirtier de Villefort. Był on zagorzałym zwolennikiem Napoleona i... rówieśnikiem księdza Farii. A więc skoro posiadał takie samo nazwisko jak mój zastępca prokuratora, to musiał być blisko spokrewniony z panem de Villefort. Nie mogło być innego wyjaśnienia. Tylko z tego powodu ten człowiek skazał mnie na dożywocie i zniszczył list do pana Noirtier. Chronił go, a raczej chronił samego siebie. De Villefort był bowiem nędznym egoistą i na pewno nie kiwnąłby palcem za adresata tego listu, gdyby jego wydanie nie mogło mu zaszkodzić. Faria doszedł do wniosku, że skoro Noirtier był w jego wieku, to na pewno był ojcem de Villeforta. Stąd też jego chęć zatajenia całej sprawy. Zastępca królewskiego prokuratora wiedział, że jeśli wyjdzie na jaw działalność ojca, jego kariera będzie skończona. Kariera oraz dobre imię. Żaden porządny dom nie zechce go przyjąć u siebie. Wszystkie urzędy publiczne będą przed nim zamknięte. Dlatego też, by ratować swoją ciepłą posadkę, pozbył się mnie i tego listu.
Kiedy to zrozumiałem, w moim umyśle pojawiła się chęć zemsty. Wiedziałem, że nie spocznę, póki nie zemszczę się na tych trzech ludziach za swoje krzywdy. Danglars, Mondego i Villefort musieli odpowiedzieć za to wszystko, co zrobili. Faria był przerażony moją chęcią zemsty i próbował mnie odciągnąć od tego pragnienia. Nie udało mu się to jednak, gdyż zemsta stała się moją prawdziwą obsesją, celem mego życia.
Po jakimś czasie Faria zgodził się ze mną, że należy kopać tunel na wolność. Zaczęliśmy więc obaj to robić. Kopaliśmy i kopaliśmy. Codziennie kilka metrów tunelu. Niestety pewnego dnia Faria dostał ciężkiego ataku. Okazało się, że cierpi na poważną chorobę, wskutek której może umrzeć. Nim mnie poznał miał pierwszy atak, a w mojej obecności dostał drugiego, który sparaliżował mu lewą część ciała odbierając możliwość pracy. Trzeci atak groził mu już śmiercią. Zrozumiałem więc, że już niedługo stracę mego jedynego, prawdziwego przyjaciela. Faria poprosił mnie więc, abym kopał tunel sam i zostawił go samego. Jednakże wolałem z nim zostać, gdyż pokochałem tego człowieka jak ojca lub starszego brata. Postanowiłem nie opuszczać księdza, póki on nie umrze. Dlatego też Faria kazał mi zasypać wykopany przez nas tunel ku wolności. Nie chciał, by strażnicy go odkryli. Nie rozumiałem wówczas tego polecenia, ale posłuchałem go. Sprawiłem, że tunel się zawalił. Zrobiłem to z ciężkim sercem nie wiedząc, jaki jest plan mego przyjaciela. Faria tymczasem spodziewając się śmierci opowiedział mi pewną niezwykłą historię.
Okazało się, że w XV wieku żył pewien kardynał Cezar Spada. Został on otruty przez papieża Aleksandra VI, który był jego wrogiem. Papież jednak nie wysłał go na tamten świat bez powodu. Kardynał Spada zebrał ogromny majątek – nie muszę chyba mówić, że w nieuczciwy sposób. Aleksander VI liczył na przejęcie tego skarbu, jednak otrucie Spady nie przyniosło mu żadnego pożytku. W testamencie kardynała była jedynie wzmianka o oficjalnym majątku przekazanym w spadku jego krewnym, ale nie było nic o wielkim skarbie, jaki zebrał w nieuczciwy sposób. Nigdzie nie znaleziono śladu po nim i długo nikt nie wiedział o miejscu, w którym go ukryto. Odkrył to dopiero ksiądz Faria pracując jako sekretarz hrabiego Spady, jednego z licznych potomków wielkiego kardynała. Hrabia ów miał liczne papiery rodowe. Wśród nich Faria odnalazł dokument mówiący o miejscu ukrycia skarbu. Dokument ten został przez księdza niechcący w części spalony, jednak Faria był bystrym człowiekiem. Udało mu się z pomocą wielu innych rodowych papierów hrabiego Spady dorobić brakujące słowa na spalonym dokumencie i odkrył, że skarb znajduje się na wyspie Monte Christo. Faria po śmierci Spady chciał zabrać skarb, ale przeszkodziło mu w tym aresztowanie. Czując zaś zbliżającą się śmierć wiedział, że nie zdoła wykorzystać tego skarbu i poprosił mnie, abym ja to uczynił. Był tylko jeden problem. Jak miałem to zrobić, skoro byłem więźniem?
Jak już mówiłem, Faria opowiedział mi o skarbie wyspy Monte Christo. Początkowo myślałem, że bredzi i jest to objaw jego słynnego szaleństwa, jednak szybko uwierzyłem w prawdziwość jego opowieści, gdy pokazał mi ów dokument potwierdzający miejsce ukrycia skarbu. Faria wręczył mi go i kazał nauczyć się na pamięć. Gdy już znałem jego treść na tyle dobrze, że mogłem ją recytować nawet przez sen, kazał mi spalić ów dokument, by nie dostał się on w niepowołane ręce. Uczyniłem to, po czym Faria nakazał mi uczynić pewną rzecz. Mianowicie, gdyby dostał on trzeciego ataku swojej choroby, miałem mu siłą otworzyć usta i wlać do nich lekarstwo, jakie posiadał w swojej celi. Lekarstwo własnej produkcji. Nie wiedziałem wtedy czym ono jest, ale zrobiłem tak, jak mi powiedział. Już wcześniej podczas drugiego ataku dałem mu kilka kropel tego zbawiennego lekarstwa, tym razem jednak miałem wlać mu całą butelkę do gardła. Trzeci atak nastąpił i wykonałem jego ostatnią wolę. Musiałem sobie pomóc nożem, ponieważ szczęki tego biedaka zwarły się tak mocno, że rękoma nie mogłem ich rozważyć. Ale z pomocą noża (który był kolejnym wynalazkiem Farii) rozwarłem biednemu księdzu szczęki i wlałem mu do ust całą butelkę jego lekarstwa. Niestety nie uratowało mu to życia, albowiem po zażyciu lekarstwa Faria odzyskał przytomność, jęknął z bólu, wił się chwilę po podłodze, po czym zmarł.
Tak oto straciłem mego jedynego, prawdziwego przyjaciela, a także możliwość odzyskania wolności. Na szczęście przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Wiedziałem, że strażnicy odkrywszy, że Faria nie żyje, zechcą go pochować. Dlatego też, kiedy tylko ciało mego drogiego księdza zostało zawinięte w całun pogrzebowy, odwinąłem go, ciało Farii ukryłem w swojej celi, a sam z nożem zawinąłem się w ów całun i czekałem. Liczyłem na to, że strażnicy zakopią mnie na cmentarzu, a ja z pomocą noża wydostanę się na wolność. Jakież więc było moje przerażenie, kiedy strażnicy zabrali mnie nie w głąb wyspy, ale na mury zamku, po czym przyczepili mi do nogi kulę armatnią i zrzucili mnie do morza. Wtedy dopiero dotarła do mnie straszna prawda. To morze było cmentarzem zamku If. Przerażony krzyknąłem zdradzając tym samym swój genialny plan. Ale było już za późno, by mi przeszkodzić w ucieczce. Strażnicy już zdążyli wyrzucić moje ciało do morza. Słysząc mój krzyk domyślili się wszystkiego, ale nie przejęli się tym zbytnio, gdyż pomyśleli, że utonąłem. Na pewno tak by się stało, gdyby nie nóż, który ze sobą zabrałem. Dzięki niemu uwolniłem się z kuli i wypłynąłem na powierzchnię. Byłem wolny. Po czternastu latach w więzieniu nareszcie byłem wolny.
Na tym zakończymy tę część mojego życia. Gwoli ścisłości muszę jednak jeszcze coś dopowiedzieć. Po latach udało mi się odwiedzić zamek If już jako wolny człowiek i za drobną opłatą kupiłem rzeczy z celi księdza Farii, w tym flakonik z jego lekarstwem. Na dnie buteleczki zostało kilka kropli tego tajemniczego płynu. Dałem go do analizy. Okazało się, że ten lek to w rzeczywistości brucyna – środek, który w małej dawce jest lekiem, ale w większej to śmiertelna trucizna. Zrozumiałem wszystko. Ksiądz Faria cierpiał na chorobę, która spowodowała u niego wylew krwi do mózgu. Nie zabiłoby go to, ale sparaliżowało do końca życia. Wiedziałem, że taki człowiek jak on na pewno nie zechce być sparaliżowanym. Poza tym paraliż wygląda jak śmierć dla człowieka, który się na tym nie zna. Faria więc mógłby być przez strażników pochowany żywcem. A nawet gdyby się tak nie stało, to na pewno by cierpiał katusze musząc tak żyć, czego przecież nie chciał. Dlatego nakazał mi, bym wlał mu do ust ogromną dawkę brucyny. Chciał umrzeć i zrobił to. A przy okazji wiedział, bo przecież musiał wiedzieć, w jaki sposób chowa się tu zmarłych. Wpadł więc na pomysł, by za pomocą tej małej buteleczki uwolnić siebie od życia gorszego niż śmierć, a przy okazji uratować i mnie. Wiedział, że na pewno zechcę uciec wsuwając się w jego całun pogrzebowy i chciał mi to po prostu ułatwić, przy okazji ułatwiając sobie drogę do nieba. Mądry człowiek. Szkoda tylko, że nic mi nie powiedział o swoim planie. Nie zdradził jego żadnego szczegółu. Wierzył widocznie w moją przenikliwość. Problem w tym, że gdyby Faria się mylił co do mnie, to mógłbym do dzisiaj jeszcze siedzieć w więziennej celi i gnić bez celu, zaś moi wrogowie tuczyliby się na mojej krzywdzie.
Dzięki Bogu, że Faria nie mylił się co do mnie. Codziennie dziękuję za to Bogu.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 20:18, 12 Kwi 2014, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 20:10, 03 Kwi 2014    Temat postu:

A więc Jean nadal ma zamiar wypytać hrabiego o jego losy, mimo iż cała intryga wyszła na jaw i wie już dlaczego Alfons zlecił mu te zadanie do wykonania. No, ale on należy przecież do ludzi, którzy zawsze kończą to co zaczną, a do Algerii poplynął właśnie po to, by wypytać hrabiego o jego dzieje, więc nic dziwnego, że nadal ma zamiar to zrobić.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 21:26, 03 Kwi 2014    Temat postu:

Ciekawe jakie to hrabia ma sprawy do zalatwienia, skoro póki co nie ma czasu na rozmowę z Jeanem, ale dobrze, że przynajmniej Hayde zgodzila się opowiedzieć mu swoją historię i wnieśc coś nowego do zdobytych przez Jeana informacji.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Sob 22:13, 05 Kwi 2014    Temat postu:

A zatem zarówno Fernand jak i ojciec Hayde okazali się być zdrajcami, bo Fernand zdradził Aliego, a Ali zdradził sułtana, który przecież darzył go zaufaniem, skoro uczynil go swoim wezyrem. Hayde z kolei okazała się być osobą niezwykle szlachetną i łaskawą, skoro wyprosiła hrabiego , by dopomógł Benedettowi uciec z więzienia, mimo że omal co nie zginęli przez tego podłego łajdaka, ale sam hrabia również okazal się bardzo wspaniałomyślny, skoro uległ jej namowom i pomógł Benedettowi uniknąć gilotyny, co na nic się nie zdało, bo ostatecznie Benedetto i tak poniósł zasłużoną karę za swoje liczne zbrodnie. Dobrze, że hrabia i Hayde ułożyli sobie życie i dobrze im się wiedzie, gdyż całkowicie zasługują na szczęście i, że po tylu trudnościach udało im się je ostatecznie osiągnąć. Hrabia tak długo wzbraniał się przed miłością, ale w końcu jej uległ i z całą pewnością szczerze pokochał Hayde, skoro jest z nią taki szczęśliwy.
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 11, 12, 13, 14, 15  Następny
Strona 12 z 15

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin