Forum www.bonanza.pl Strona Główna www.bonanza.pl
Forum miłośników serialu Bonanza
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Odkryta karta czyli wywiad z hrabią Monte Christo
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 10, 11, 12, 13, 14, 15  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Śro 23:37, 05 Mar 2014    Temat postu:

A więc to dzięki Mercedes, Albert zamiast stoczyć pojedynek z hrabią, przeprosił go i uznał, ze jego ojcu należało się to co go spotkało przez hrabiego. Mercedes z kolei pożałowała tego, że wyszła za swojego kuzyna i nie ma w tym niczego dziwnego, po tym jak się okazało jakim nędznym i fałszywym zdrajcą był, ale dzieki hrabiemu wszyscy się dowiedzieli o jego występkach i zbrodniach jakich się dopuścił.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 21:18, 06 Mar 2014    Temat postu:

A zatem w końcu wszystko sie wyjaśniło i okazało się, że hrabia i Dantes to jedna i ta sama osoba. W końcu Jean zdobył zaskakujące informacje dotyczące jego prawdziwej tożsamości i trzeba rzec, że doprawdy ma wielkie szczęście, skoro zarówno Villefort jak i Mondego spisali przed śmiercią historię swojego życia, dzięki czemu może jeszcze bardziej pogłębić swoją wiedzę na temat życia hrabiego, o którym Mondego z pewnością wspomniał w swojej autobiografii, bo chyba inaczej postąpić nie mógł, skoro to własnie on doprowadził go do upadku. I pomyśleć, że Mercedes po tym wszystkim broni tego nędznego, podłego zdrajcy, że nie chce, by go w jakikolwiek sposób oceniano. Widac, że już się z tym wszystkim pogodziła i doszła do wniosku, ze niczego już przecież nie zmieni.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 22:36, 06 Mar 2014    Temat postu:

Fernand chyba trochę za późno zrozumiał swoje winy i zbrodnie. Z kolei Edmund nie chciał zbrukać się krwią, nawet podczas pojedynku, kiedy mógł go legalnie zamordować, ale mimo to swojej zemsty dokonał, demaskując przestępstwa jakich Fernand się dopuścił, podobnie jak zdemaskował prawdziwe oblicze i czyny Villeforta.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 0:54, 07 Mar 2014    Temat postu: Rozdział XLV

Rozdział XLV

Dzienniki Jeana Chroniqueura

26 lipca 1855 r.
Opowieść Jacopa nie wniosła co prawda wiele wiadomości na temat życia hrabiego Monte Christo, ale dodała za to kilka dość interesujących szczegółów. Teraz powoli zaczynałem rozumieć, skąd słabość pana Dantesa do przemytników. Sam w gruncie rzeczy po opowieści Jacopo poczułem do nich sympatię. Ostatecznie przemytnicy może i łamali prawo, ale jednak trudno mi ich porównać do takiego nędznika, jakim był śp. Benedetto. Brrr.... Aż mnie ciarki przechodzą, kiedy przypomnę sobie tego człowieka i jego uczynki. Dobrze, że ten łotr już nie żyje. Był człowiekiem żałosnym i zdegenerowanym. Zasłużył sobie na śmierć jak nikt inny. Cieszyło mnie, że nie uczyni on już więcej zła na tym padole łez. Zdecydowanie świat jest o wiele bezpieczniejszym miejscem od chwili, gdy tego łajdaka na nim zabrakło.
Po zapisaniu opowieści Jacopa ja i Marta udaliśmy się na spoczynek. Byliśmy już oboje solidnie zmęczeni, więc moja towarzyszka podróży dość szybko usnęła, w przeciwieństwie do mnie, który jeszcze jakiś czas wierciłem się na łóżku analizując to, czego się przed chwilą dowiedziałem. Spowodowałem tym to, iż Marta pary razy się przebudziła, zdumiona tym, co ja robię. Musiałem ją więc przepraszać, ponownie położyć się spać i powtarzać tę czynność, gdy po raz kolejny ją obudziłem. Po kilku takich przypadkach w końcu zasnąłem.
Od tego czasu minęły trzy dni. Nasza podróż trwała dzień dłużej niż przewidział to Jacopo i dopiero trzeciego dnia ujrzeliśmy nareszcie afrykański ląd na horyzoncie. Przybycie do jego brzegów było już tylko kwestią kilkunastu minut. Zeskoczyliśmy z pokładu statku pełni nadziei i świadomości, że już tylko kilometry dzielą nas od celu naszej wyprawy – siedziby hrabiego Monte Christo. Pomimo tego, iż pośpiech był dla nas najwyższym priorytetem, nie umieliśmy obojętnie przejść obok piękna afrykańskiego krajobrazu. Nie jest to czas ani miejsce, aby opisać to wszystko, co wówczas ujrzeliśmy. Powiedzieć jedynie mogę, iż Afryka to zupełnie inny świat niż Paryż, Francja czy nawet cała Europa. Czuję się tutaj tak, jakbym znalazł się na jakiejś obcej planecie. Brak tu co prawda wielu udogodnień niesionych przez cywilizację, ale i tak jestem zachwycony tym miejscem. Tak! Czarny Ląd ma swój urok.
Zostawaliśmy jacht Jacopa w porcie należącym osobiście do hrabiego Monte Christo. To musi być naprawdę bogaty człek, skoro stać go na posiadanie własnego portu. Choć to dość niezwykłe, że tajemniczy skarb z wyspy Monte Christo wciąż mu służył. Wydawać by się mogło, że przez siedemnaście lat jego zasoby powinny się wyczerpać. A jednak nie. Cóż... Na pewno hrabia doskonale zna liczne sposoby pomnażania swego kapitału, więc i na pewno nigdy już nie zabraknie mu pieniędzy. To więcej niż pewne, lecz umiejętność zachowania jeszcze zasobów ze słynnego skarbu była dla mnie czymś naprawdę godnym podziwu.
Po krótkich przygotowaniach nasza mała karawana składająca się z mojej skromnej osoby, Marty i jej służby, Jacopo oraz części jego załogi (pozostała część poszła się zabawić w porcie) ruszyła w drogę. Do siedziby hrabiego było zaledwie kilka godzin drogi, więc spodziewaliśmy się dość szybko w niej znaleźć. Niestety na naszej drodze pojawiła się poważna przeszkoda, która nakazała nam zatrzymać się w pobliskiej oberży. Przeszkodą tą była burza piaskowa, która rozpętała się ledwo ruszyliśmy przed siebie. Ponieważ takie zjawisko w Afryce jest nie tylko dość częste, ale i wyjątkowo niebezpieczne zrozumieliśmy, że nasza podróż musi się przeciągnąć. Zatrzymaliśmy się więc w przydrożnej oberży, w której zamówiliśmy kolację i zjedliśmy ją we trójkę: ja, Marta i Jacopo, gdyż służki mej ukochanej oraz załoganci naszego przyjaciela zjedli z czeladzią. Podczas posiłku toczyła się pomiędzy nami rozmowa na temat naszej dalszej podróży.
- Mam nadzieję, że burza skończy się do jutrzejszego ranka – powiedziałem z obawą w głosie – Nie mam ochoty siedzieć w tej obskurnej oberży dłużej niż to konieczne.
- E tam, tutaj wcale nie jest tak źle – rzekł Jacopo uśmiechając się i pożerając pieczonego kurczaka – Znam w Algierii gorsze miejsca do spędzania czasu. To tutaj jest jednym z lepszych.
- Może i tak, ale jednak chciałbym jak najszybciej poznać hrabiego Monte Christo i odbyć z nim rozmowę. Im szybciej, tym lepiej.
- Nie wiadomo tylko, czy on się zgodzi na rozmowę z tobą – powiedziała Marta.
Uśmiechnąłem się do niej delikatnie.
- Nawet jeśli nie zechce, to samo poznanie go będzie dla mnie prawdziwym zaszczytem oraz przyjemnością.
Potem przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Wtem nagle zauważyłem, że jakiś mężczyzna wyraźnie się nam przygląda. Siedział on stolik dalej od nas, w towarzystwie kilku ludzi. Wszyscy mieli na sobie mundury wojskowe i spożywali kolację mocno zakrapianą winem. Ten jednak, który nam się przyglądał, wyglądał na niesamowicie trzeźwego. Jego spojrzenie wydawało mi się być niezwykle przenikliwe. Byłem ciekaw, w jakimż to celu on się nam przygląda. Pochyliłem się i zapytałem Jacopa, czy nie wie aby, kim jest ten człowiek i jego towarzysze. Nasz ex-przemytnik zerknął kątem oka na miejsce, które mu wskazałem, po czym uśmiechnął się i powiedział:
- Kim ten pan jest, nie wiem. Ale wiem, że on i jego towarzysze to spahisi. Żołnierze broniący francuskich kolonii w Afryce. Stacjonują tu nieopodal razem ze swoim regimentem.
Podrapałem się lekko po brodzie zainteresowany tym, co Jacopo mi powiedział. Spahisi... Ta nazwa bynajmniej nie była mi obca. W spahisach był Maksymilian Morrel, a potem również Albert de Morcerf, kiedy porzuciwszy nazwisko ojca ruszył do Afryki zmazać jego winy. Ten pierwszy już dawno porzucił służbę wojskową, ale drugi wciąż mógł ją pełnić. Co za tym idzie człowiekiem, który uważnie się nam przyglądał mógł być Albert Herrera, syn Mercedes oraz śp. Fernanda Mondego.
- Czy to jednak możliwe? – zastanawiałem się w myślach.
Szybko jednak udzieliłem sobie odpowiedzi twierdzącej. Niby dlaczego to miałoby być niemożliwe? Przecież Albert mógł chcieć zostać w wojsku na stałe. Zwłaszcza, że Paryż zdecydowanie obrzydł mu po aferze z jego ojcem. Niewykluczone, że tak jest. Wydawało mi się nawet, że ów tajemniczy spahis zwrócił na nas uwagę dopiero wtedy, gdy wymówiliśmy nazwisko hrabiego Monte Christo w trakcie naszej rozmowy. To właśnie ono skierowało jego wzrok w naszą stronę. Wciąż jednak nie wiedziałem, czy nie wysuwam aby zbyt pochopnych wniosków. Jednak wszelkie moje wątpliwości w tej sprawie rozwiał sam interesujący się nami spahis, który powoli wstał od swego stolika i podszedł do nas. Zdjął z głowy czapkę, włożył ją sobie pod pachę, stanął na baczność i kiwnął szybko głową na znak powitania.
- Dobry wieczór, państwu. Czy wolno się do kompanii przyłączyć? – zapytał dworskim tonem.
Spojrzałem pytająco na Martę i Jacopa. Oboje pokiwali głowami na znak, że nie widzą przeciwwskazań. Z uśmiechem zatem pokazałem naszemu żołnierzowi wolne krzesło.
- Ależ proszę bardzo – powiedziałem.
Żołnierz usiadł na wskazanym krześle i wyjaśnił nam cel swego przybycia.
- Bardzo państwa przepraszam, że się wtrącam do rozmowy, ale niechcący usłyszałem, iż podczas niej padło nazwisko hrabiego Monte Christo. Chciałem zapytać, czy dobrze usłyszałem?
Nie było powodów, by ukrywać przed nim prawdę, więc pokiwaliśmy wszyscy głowami na znak potwierdzenia.
- Nie myli się pan. To nazwisko padło w naszej rozmowie – powiedziałem najuprzejmiej jak potrafiłem.
- Szukamy hrabiego Monte Christo, aby z nim odbyć bardzo poważną rozmowę – dodała Marta gwoli wyjaśnienia.
- Chodzi o poznanie jego historii – rzekł Jacopo.
- Jego historii? – zdziwił się nieco rozmawiający z nami żołnierz – A czy wolno wiedzieć, na co wam ona?
Popatrzyłem pytająco na moich towarzyszy podróży, a kiedy nie zauważyłem sprzeciwu z ich strony postanowiłem udzielić mu odpowiedzi i tak też zrobiłem. W jak największym skrócie opowiedziałem mu o naszej podróży oraz o celu, jaki tej podróży przyświeca. On zaś popatrzył na nas z uśmiechem i odpowiedział:
- Czy dobrze rozumiem, że prócz samego hrabiego szukacie państwo także i ludzi, którzy wiedzą o nim jak najwięcej?
- Owszem, nie inaczej – odpowiedziałem – Sam bym tego lepiej nie ujął.
- To się bardzo dobrze składa, moi państwo, gdyż i ja posiadam pewne informacje o hrabim Monte Christo. Myślę, że mogą się one państwu przydać.
- Poważnie? – zapytała Marta z lekkim powątpiewaniem w głosie – A kimże pan jest, aby coś o nim wiedzieć?
Spahis uśmiechnął się do niej i opierając ręce o stolik odpowiedział:
- Jestem pułkownik Albert Herrera, niegdyś wicehrabia Albert de Morcerf, a obecnie również hrabia de Morcerf. Nie używam jednak tego tytułu, albowiem stał się on synonimem podłości, zdrady i wszelkiej hańby.
Więc jednak moje przypuszczenia były słuszne. Przed nami stał Albert, syn Fernanda i Mercedes. Człowiek, który swego czasu był bliskim przyjacielem mojego ojca chrzestnego oraz samego hrabiego Monte Christo.
- Naprawdę miło mi pana powitać, panie pułkowniku – powiedziałem ściskając mu z radością dłoń – Mój ojciec chrzestny dużo mi o panu opowiadał.
Albert uśmiechnął się delikatnie na wspomnienie swego przyjaciela z dawnych lat, którego widocznie wciąż darzył wielką przyjaźnią.
- Ach, kochany Alfons de Beauchamp. Nawet nie wiesz, przyjacielu, jak bardzo mi go brakuje. Jego oraz Franza, Lucjana, Raula i pozostałych. Strasznie mi ich brakuje. Niestety czasy naszych wesołych hulanek minęły bezpowrotnie. Jeśli pan go kiedyś spotkasz, panie Chroniqueur, to racz mu pan, proszę, przekazać me najserdeczniejsze pozdrowienia.
Pokiwałem głową na znak, że na pewno tak uczynię, gdy tylko ponownie znajdę się w Paryżu, po czym zapytałem:
- Mówił pan, że posiada pan wiadomości na temat hrabiego Monte Christo.
- No właśnie – dodała Marta patrząc na niego uważnie – Jesteśmy ich niezwykle ciekawi. Może zechce się pan z nami nimi podzielić?
Albert uśmiechnął się do nas i powstał z miejsca.
- Tutaj nie powinniśmy rozmawiać o takich sprawach. Lepiej zrobić to w towarzystwie czterech ścian. Zapraszam państwa do swojej kwatery. Tam wszystko wam opowiem.
Po czym odszedł od stolika i poszedł do siebie. Nasza trójka zaś udała się za nim. Gdy już byliśmy wszyscy w jego pokoju, Albert pokazał nam wolne krzesła, sam zaś usadowił się wygodnie w fotelu, zapalił fajkę i zaczął opowiadać. Zaś to, co mi opowiadał, natychmiast zapisałem.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 22:12, 17 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 0:56, 07 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział XLVI

Opowieść Alberta de Morcerf

Nazywam się, a właściwie kiedyś nazywałem się wicehrabia Albert de Morcerf. Moim ojcem był Fernand Mondego, hrabia de Morcerf, generał i par Francji. Moją matką zaś jest Mercedes, hrabina de Morcerf, z domu Herrera. Obecnie jednak ja i ona zrzekliśmy się wszelkich praw do tytułu hrabiowskiego, albowiem mój ojciec zdobył za pomocą krwi oraz cierpienia wielu ludzi. Zbyt wielu, abym mógł ten tytuł odziedziczyć. Zdecydowanie wolałem przyjąć nazwisko matki i zostać spahisem. Z każdym dniem moje starania powoli zaczęły odkupywać to wszystko, co uczynił człowiek, którego podły los uczynił moim ojcem.
Obawiam się jednak, że zacząłem moją opowieść od końca. Przepraszam za to z całego serca i postaram się zaraz naprawić swój błąd.
Urodziłem się w roku 1818, czyli trzy lata po ślubie moich rodziców. Byłem więc, jak to się mówi, dzieckiem z prawego łoża i nic nie podważało tej kwestii. Moi rodzice byli dość bliskim kuzynostwem, co jednak zgodnie z naszymi prawami nie zamykało im wcale drogi do małżeństwa. Poza tym Hiszpanie zwykle żenią się z własnymi krewnymi. A trzeba wam wiedzieć, że mój ojciec i matka są Katalończykami, czyli Hiszpanami. Fakt, że mieszkają we Francji bynajmniej tego nie zmienia. Francja była im tylko drugą ojczyzną, gdyż w duchu wciąż byli mieszkańcami tego pięknego kraju, jakim jest Hiszpania.
Odkąd tylko się urodziłem nigdy na niczym mi nie zbywało. Mogę wręcz powiedzieć, że rodzice mnie rozpieszczali. Byłem jednym z najszczęśliwszych młodych ludzi na całym świecie. Zawsze miałem to, czego mi było trzeba. No, prawie zawsze. Czasami nie dogadywałem się za mocno z moim ojcem. W wielu sprawach mieliśmy zupełnie różne poglądy, co jednak nie zmieniało faktu, że go kochałem i podziwiałem. Oczywiście, że go podziwiałem, gdyż nie miałem wtedy jeszcze bladego pojęcia, że ten człowiek na podziw nie zasługiwał. Długo miałem o tym nie wiedzieć.
Po ojcu odziedziczyłem wyjątkowo hiszpański temperament. Zapewne państwo wiedzą, czym się on charakteryzuje, dlatego nie będę tu przytaczał dokładnego jego opisu. Powiem jedynie tyle, iż często najpierw łapałem się z kimś za czuprynę, a dopiero potem zastanawiałem się, po co to właściwie robię. Tak robiłem już od najmłodszych lat. Ojciec bynajmniej nie ganił mnie za to, a wręcz przeciwnie. Uważał, że prawdziwy mężczyzna jest zawsze sam stróżem własnego honoru i nieraz znajduje się on na końcu jego pięści bądź szpady. Dlatego też nie zakazywał mi nigdy udziału w bójkach, a niekiedy nawet sam do nich zachęcał. Z powodu podobieństwa swoich charakterów nieraz ja i ojciec mieliśmy ze sobą drobne sprzeczki. Gwoli ścisłości to nie było w Paryżu człowieka, z którym bym się choć raz nie pokłócił. Chociaż to nie do końca prawda. Był taki ktoś – moja matka. Tylko ona jedna umiała wywrzeć na mnie pozytywny wpływ i zachęcić do tego, abym najpierw pomyślał, a dopiero potem działał. Musicie państwo wiedzieć, że nie robiłem tego zbyt często, toteż matka moja miała wiele powodów do łajania mnie. Darzyłem ją (i wciąż darzę) ogromnym szacunkiem i prawdę mówiąc tylko dla niej starałem się unikać konfliktów czy też zachowań, które by się jej mogły nie spodobać. Moja szlachetna matka, to niezwykła kobieta. Nie ma takiej drugiej na świecie.
Gdy osiągnąłem wiek męski, rodzice stworzyli mi mój własny, kawalerski domek przylegający do domu rodzinnego. Spędzałem w nim mnóstwo czasu w towarzystwie kilku moich prawdziwych przyjaciół, do których należeli przede wszystkim baron Franz d’Epinay, Lucjan Debray, Alfons de Beauchamp, baron Raul de Chataeu-Renaud oraz kilka innych osób, których nazwisk niestety już nie pomnę. Spędzałem z nimi czas niekiedy w bardzo zwariowany sposób, jak to młodzi ludzie zwykli czynić. Zwiedzałem również inne kraje, przede wszystkim Rzym. Lubiłem się tam wybierać na karnawał. Nikt tak bowiem nie umie świętować karnawału jak mieszkańcy Wiecznego Miasta.
Pamiętnego roku 1838, kiedy wybrałem się z moimi najbliższymi przyjaciółmi do Rzymu na karnawał, rozpoczął się szereg wydarzeń mających odmienić życie nie tylko moje, ale i też wielu bliskich mi ludzi. Na sam wpierw drogi Franz wybrał się na wyspę Monte Christo, aby tam zapolować na kozice czy też dzikie gęsi, nie pamiętam. Tak czy inaczej wrócił z tej wyprawy zachwycony i zaszokowany jednocześnie. Powiedział, że na wyspie ugościł go tajemniczy człowiek tytułujący się Sindbadem Żeglarzem. On to z grupą służących mu wiernie przemytników zabrał go do groty na wyspie (która wyglądała niczym jaskinia czterdziestu rozbójników z „Księgi Tysiąca i Jednej Nocy”), po czym poczęstował go najbardziej wyszukanymi potrawami, jakie tylko można było sobie wymarzyć. Gdy uczta dobiegła końca puścił go wolno, zaś Franz opowiedział wszystko mnie i innym naszym przyjaciołom. Oczywiście ani ja ani reszta moich przyjaciół nie uwierzyliśmy w jego opowieść, gdyż wydawała się nam ona zbyt fantastyczna. Wkrótce jednak miało nas spotkać coś o wiele bardziej fantastyczniejszego.
Zaczęło się od tego, że potrzebowaliśmy powozu do udziału w zabawach karnawałowych. Zdobycie takiego środka transportu okazało się być niemożliwe, gdyż wszystkie powozy były już wykupione albo wypożyczone. Kiedy wydawało się nam, że nic nie jesteśmy w stanie zrobić, zjawił się właściciel naszego hotelu, pan Pastrini, z wieścią od niejakiego hrabiego Monte Christo, który zamieszkał piętro wyżej nad nami. Zaoferował się, że użyczy nam swój powóz oraz pozwoli oglądać ze swego balkonu publiczną kaźń groźnych przestępców. Postanowiliśmy odwiedzić hrabiego i podziękować mu za jego jakże szlachetny gest. Udaliśmy się tam i ku memu wielkiemu zaskoczeniu hrabia okazał się być tajemniczym Sindbadem Żeglarzem, którego Franz poznał na wyspie Monte Christo. Kiedy później podczas rozmowy któryś z nas wspomniał o tym hrabiemu, ten bynajmniej się tego nie wyparł, a wręcz to potwierdził. W ogóle hrabia sprawił na mnie wrażenie człowieka wielkiego, choć ekscentrycznego. Przypominam sobie, że nieco wcześniej, przed naszym spotkaniem w hotelu, widziałem hrabiego w operze razem z piękną, młodą kobietą ubraną w grecki strój. Towarzysząca nam wówczas hrabina G. powiedziała, że jej zdaniem hrabia to wampir podróżujący ze swoją kochanką. Rzeczywiście, jego blada cera i dość niezwykły sposób zachowywania się mogłyby potwierdzać to przypuszczenie. Mogłyby, gdyby oczywiście wampiry istniały naprawdę. Na szczęście (czy też nieszczęście) są one jedynie wytworem ludzkiej wyobraźni. Hrabia okazał się być człowiekiem z krwi i kości.
W rozmowie z nami hrabia był niezwykle uprzejmy, choć nieco wyniosły. Trudno mi tak dokładnie opisać tego człowieka. Poza jego nieco nienaturalną bladością był człowiekiem wysokim, dość urodziwym i niezwykle tajemniczym. Rzadko się uśmiechał, a jeśli już, to niekiedy odnosiło się wrażenie, że czyni to po to, aby podpełznąć do nas niczym wąż i ukąsić. Oczywiście takie było tylko wrażenie wywołane prawdopodobnie tajemniczością tego człowieka. Mimo to serdecznie go polubiliśmy, zwłaszcza ja. Bardzo bowiem chciałem obejrzeć kaźń dwóch przestępców, a nie mogłem tego zrobić, gdyż nasze mieszkanie nie posiadało balkonu z widokiem na plac egzekucji. Hrabia zaprosił nas do swojego mieszkania, by razem z nami podziwiać ów okrutny sposób zadawania komuś śmierci poprzez powolne tortury. W dniu, w którym miała się odbyć egzekucja, udaliśmy się do niego i mogliśmy na własne oczy podziwiać wyżej zapowiedziane atrakcje. Skazańców było dwóch i mieli być kolejno jeden po drugim straceni. Jednakże hrabia zapowiedział, że być może jeden ze skazańców ujdzie z życiem. Tak się też stało, albowiem otrzymał on w ostatniej chwili ułaskawienie. Tym szczęściarzem był niejaki Peppino, jeśli dobrze pamiętam jego imię. Był on pasterzem wspierającym potajemnie bandę groźnego rozbójnika Luigiego Vampy, za co miał zostać stracony. Jednak ułaskawiono go ku oburzeniu swego kolegi, który musiał teraz umrzeć sam.
Doskonale jeszcze pamiętam, jak mroczne i okrutne było to widowisko. Z powodu obecności damy w naszym towarzystwie pozwolę sobie nie relacjonować ze szczegółami, jak ono wyglądało. Powiem jedynie tyle, iż było ono przerażające, wręcz makabryczne. Chwilami żałowałem, że w ogóle chciałem na to patrzeć. Sam hrabia zaś na widok tortur dziwnie się uśmiechał. Wydawać by się mogło, że ten widok wręcz go fascynował, co nieco zmroziło mi krew w żyłach. Jak później hrabia opowiadał, zwiedził kraje arabskie, zaś tam takie widoki były raczej na porządku dziennym. Stwierdziłem więc, że widocznie hrabia musiał się do nich przyzwyczaić, także nie robiło ono na nim takiego wrażenia jak kiedyś.
Tak czy inaczej sama sympatia do hrabiego Monte Christo bynajmniej nie zmalała po tym makabrycznym widowisku. Przeciwnie, byliśmy nim jeszcze bardziej zainteresowani. Hrabia opowiedział nam nieco o sobie. Przyznał się, że to on za pomocą sporej łapówki uzyskał ułaskawienie dla Peppina, czym zdobył sobie przychylność bandytów Luigiego Vampy. Wspomniał również o swojej orientalnej towarzyszce podróży, księżniczce Hayde. Ponoć była Greczynką i jego niewolnicą, którą wykupił z rąk samego sułtana tureckiego. Oczywiście przypomnieliśmy mu, że w Europie (a przynajmniej w jej porządnych krajach) nie toleruje się niewolnictwa, więc hrabia powinien zwrócić dziewczynie wolność. Odpowiedział nam, że gdyby to zrobił dziewczyna by chyba umarła z radości, czego woli jej oszczędzić. Cóż to za niezwykły człowiek.
Niedługo potem karnawał rozpoczął się na dobre, zaś ja i moi przyjaciele rzuciliśmy się w wir szalonych zabaw. Podczas jednej z nich poznałem piękną i niesamowicie zachwycającą dziewczynę. Nie miałem oczywiście pojęcia, że jest to Teresa, ukochana Luigiego Vampy, pracująca dla niego. Naznaczyła mi ona rendez-vous w pewnym miejscu, lecz kiedy się tam zjawiłem wpadłem od razu w ręce bandytów Vampy. Ironią losu jest to, że kilka dni wcześniej kpiłem sobie z opowieści pana Pastrini o tymże człowieku i śmiałem powątpiewać w jego istnienie. Przyszło mi w jednej chwili diametralnie zmienić swoje poglądy w tej sprawie. Na rozkaz Vampy napisałem list do Franza d’Epinay z prośbą o dostarczenie okupu w określonym czasie pod groźbą mojej śmierci. Po wykonaniu polecenia zabrano mnie do Katakumb Św. Sebastiana i pilnowano w oczekiwaniu na dostarczenie okupu. Jednak nie zjawił się okup, ale hrabia Monte Christo w towarzystwie Franza. Hrabia przypomniał bandytom ich umowę, zgodnie z którą on sam i jego przyjaciele mieli być dla bandytów nietykalni, a ponieważ moja skromna osoba od niedawna zaliczała się do jego przyjaciół zostałem natychmiast zwolniony z lochów. Tak się z tego wszystkiego ucieszyłem, że następnego dnia z prawdziwą przyjemnością zaprosiłem hrabiego do siebie. Powiedział mi on, że za miesiąc pojawi się w Paryżu w interesach, więc tym chętniej mnie odwiedzi. Podał dokładnie dzień i czas, w którym to zrobi. Osobiście mocno powątpiewałem, by miał się zjawić co do sekundy o wyznaczonej porze. Szybko się jednak okazało, że po raz kolejny nie doceniłem tego człowieka.
W dzień spotkania z hrabią Monte Christo przybyli do mnie moi przyjaciele. Niektórzy z nich jeszcze nie poznali hrabiego i bardzo chcieli się z nim zaznajomić. Jeden z nich, baron de Chateau-Renaud przyprowadził ze sobą Maksymiliana Morrela, ex-kapitana spahisów, który uratował mu życie podczas jego podróży w Afryce. Z przyjemnością poznałem tego człowieka, bo choć nie był on równie bogaty co my ani nie mógł poszczycić się tak wspaniałymi przodkami jak całe nasze towarzystwo, to jednak był człowiekiem odważnym i szlachetnym, zasługującym na naszą przyjaźń. Z tego też powodu przyjęliśmy go do swego grona.
Gdy cała nasza grupa swobodnie rozmawiała o wszystkim i o niczym, nagle nadeszła godzina odwiedzin hrabiego Monte Christo w naszym domu i służący zaanonsował go. Hrabia zjawił się punktualnie co do sekundy. Cóż... Jak już powiedziałem, nie doceniałem tego człowieka. Taka punktualność to aż powód do dumy. Z tym większą przyjemnością zapoznałem go z moimi przyjaciółmi, których serdecznie polubił. Wydaje się, że szczególną jego uwagę przykuł młody Morrel, ale być może mi się tylko zdawało. Mniejsza z tym. Tak czy inaczej po odejściu moich przyjaciół poszedłem oprowadzić hrabiego po domu. Wielkie wrażenie zrobił na nim portret mojej matki w stroju rybackim. Trzymałem go u siebie, ponieważ ojciec, nie wiedzieć czemu, wręcz nienawidził tego obrazu. Hrabiemu zaś spodobał się on niezmiernie. Potem zapoznałem mego wybawcę z rodzicami. Szczególne wrażenie wywarł on na mojej matce. Powiedziałbym nawet, że się go przeraziła. Nie wiedziałem jednak, co mogłoby wywołać w niej taki strach przed tym człowiekiem. Przyszłość dopiero miała przynieść mi odpowiedź na to pytanie.
Dzięki wizycie u mnie i zapoznaniu się z mymi rodzicami hrabia mógł również zaznajomić się z rodziną Danglarsów oraz de Villefortów, dzięki czemu z łatwością wszedł na paryskie salony, czego nawiasem mówiąc, serdecznie mu wtedy życzyłem. Polubiłem hrabiego i kiedy tylko mogłem, spędzałem czas w jego towarzystwie. Nie zawsze miałem ku temu okazję, hrabia bowiem prowadził dość bujne życie towarzyskie. Pewnego dnia moi rodzice urządzili bal, na którym honorowymi gośćmi stali się hrabia Monte Christo oraz jego młody przyjaciel, wicehrabia Andrea de Cavalcanti. Z przyjemnością powitałem obu. Zdziwiło mnie jednak mocno, dlaczego mój nowy przyjaciel nie chce u nas nic jeść ani pić. Matka moja wyjaśniła mi później, iż arabskie zwyczaje mówią, że kto raz zje coś w domu drugiego człowieka, na zawsze będzie jego przyjacielem. Jeśli jednak nie chce jeść u niego, to oznacza, że uważa go za swego wroga i nie chce zbrukać swych ust jedzeniem razem z nim. Uznałem to za bezpodstawne podejrzenia, gdyż nie wydawało mi się, aby hrabia miał powód traktować moich rodziców jak wrogów. Nie wiedziałem, po co by chciał to robić? Na to pytanie jednak przyszłość również miała mi przynieść odpowiedź.
W międzyczasie moi rodzice postanowili mnie ożenić. W końcu ród hrabiów de Morcerf musiał przetrwać, a co za tym idzie ja powinienem mieć żonę i dzieci. Na moją przyszłą małżonkę wybrano Eugenię Danglars, córkę barona Danglarsa. Wybór ten nie zachwycił mnie w żaden sposób. Prawdę mówiąc mój ojciec też nie do końca go pochwalał. Uważał jednak, choć nie rozumiem, dlaczego, że ród de Morcerf powinien połączyć się z rodem Danglarsów. Moja matka z kolei uważała Eugenię za dziewczynę w sam raz dla mnie i dziwiło ją, dlaczego ten wybór mi nie odpowiada. Jeśli i was, moi państwo, intryguje ten fakt, to muszę wam wyjaśnić, że przede wszystkim nie podobał mi się charakter panny Eugenii. Nie była ona dziewczyną ani brzydką ani złą. Miała w sobie za dużo męskich cech i była zbyt zaradna jak dla mnie. Wolałbym za żonę kobietę może nawet i zaradną, lecz przede wszystkim taką, dla której mógłbym być kimś niezbędnym w życiu. Panna Eugenia z kolei nie chciała mieć nikogo ponad sobą. Przy okazji z nieformalnych źródeł dowiedziałem się, że Eugenia woli kobiety, jeśli wiecie państwo, o co mi chodzi. Także ślub ten w żaden sposób nie odpowiadał nam obojgu. Los jednak pozwolił nam tego uniknąć, gdyż Danglars postanowił wydać córkę za mąż za wicehrabiego Andreę Cavalcanti. Nawet nie wiecie, jaką radość sprawiła mi ta wiadomość. Mogłem dalej wieść swoje wymarzone, kawalerskie życie.
Pewnego dnia odwiedziłem hrabiego Monte Christo i podczas rozmowy z nim usłyszałem piękną grę na jakimś orientalnym instrumencie. Okazało się, że to gra piękna grecka niewolnica hrabiego o imieniu Hayde. Zapytałem mego dostojnego Amfitriona, czy możemy ją odwiedzić, na co hrabia odpowiedział, że mogę prosić o znacznie więcej – Hayde z chęcią opowie mi swoją historię. Byłem jej oczywiście ciekaw, więc oznajmiłem, że to dla mnie sama przyjemność. Hrabia zaprowadził mnie więc do swej niewolnicy, przedtem jednak zażyczył sobie, bym nic jej nie mówił o tym, kim jestem ani kim jest mój ojciec. Zdziwił mnie bardzo mocno ten warunek, ale skoro hrabia sobie tego życzył, zaakceptowałem jego warunek. Przywitałem się z księżniczką i oznajmiłem chęć wysłuchania jej opowieści. Następnie hrabia powiedział coś do Hayde w starożytnej grece, z czego jednak nie zrozumiałem ani słowa, po czym księżniczka w płynnej francuszczyźnie opowiedziała mi swoją smutną historię. Opowiedziała mi o tym, jak to jej ojca walczącego o niepodległość Grecji zdradził i osobiście zamordował pewien francuski oficer pozostający na jego służbie. Ona sama zaś została sprzedana w niewolę przez tego samego zdradzieckiego oficera. Jej opowieść wywołała we mnie szok. W myślach potępiłem jak najsurowiej tego człowieka, który zdradził ojca Hayde nie mając jednak pojęcia, że tym zdrajcą był mój ojciec.
Niedługo potem w gazecie Alfonsa de Beauchamp pojawił się artykuł na temat pewnego oficera o imieniu Fernand, który zdradził i zamordował Ali Paszę. Pełen oburzenia i wściekłości zjawiłem się u Alfonsa, po czym zrobiłem mu awanturę. Byłem wściekły na niego za umieszczenie tego artykułu w gazecie, dla której pracował. Alfons jednak stwierdził, iż niepotrzebnie się unoszę, gdyż artykuł ten wcale nie twierdzi, iż to mój ojciec był tym zdradzieckim oficerem na służbie Ali Paszy. Gazeta podała jedynie jego imię – Fernand, a to za mało, aby połączyć go z hrabią de Morcerf, choć prawdę mówiąc cały Paryż domyślał się tożsamości tajemniczego Fernanda. Byłem wściekły i żądny krwi. Zgodziłem się wszak na to, żeby Alfons spróbował wyjaśnić całą sprawę i dać mi znać o tym, co odkrył. Po tej rozmowie pojechałem do hrabiego Monte Christo i zapytałem go o to, czy gdybym chciał się pojedynkować z Alfonsem lub kimś innym, to czy hrabia zostałby moim sekundantem. Hrabia odmówił twierdząc, że nie odmawia walki w pojedynku, ale nigdy do nich nie dąży. Po jakimś czasie ja i hrabia pojechaliśmy do Normandii na trzy dni, aby wypocząć od tego wszystkiego, co się działo ostatnimi czasy. Jednakże po tych trzech dniach pobytu w tym miejscu przyszła do mnie wiadomość od Alfonsa. Okazało się, że wiadomości, jakich się dowiedział na temat owego artykułu w gazecie są dla mnie bardzo niepomyślne i całkowicie potwierdzały winę mego ojca. Zrozpaczony wróciłem do Paryża i skontaktowałem się z Alfonsem. Pokazał mi on wiadomości, jakie zdobył. Mówiły one jednoznacznie o winie mego ojca. Beauchamp jednak zamiast je wydać w swojej gazecie oddał je mnie, ja zaś spaliłem je na miejscu. Nic mi to jednak nie dało, gdyż konkurencyjne gazety nie wiadomo w jaki sposób dostały w swoje ręce takie same wiadomości i opublikowały je. Wskutek czego mój ojciec stanął przez Izbą Parów i musiał wytłumaczyć się ze wszystkiego, o co go oskarżają. Na pewno by się wybronił, gdyby nie księżniczka Hayde, która zjawiła się na zebraniu i pokazała na nim dowody potwierdzające jej słowa. Po tym wydarzeniu Izba Parów powołała specjalną komisję śledczą, która udowodniła winę mego ojca. Hrabia de Morcerf był skończony. Chcąc go pomścić pojechałem do Alfonsa i zapytałem, co mam zrobić. Alfons powiedział mi wówczas, że to Danglars zdobył wszystkie informacje na temat Ali Paszy, Janiny oraz mego ojca. Pojechałem więc do barona i zażądałem wyjaśnień. Danglars jednak wykpił się tanim kosztem mówiąc, że wszelkie wiadomości zdobył on, ale na wyraźną prośbę hrabiego Monte Christo i to hrabia je wykorzystał przeciwko memu ojcu.
Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Hrabia Monte Christo. Człowiek, w którego tak bardzo wierzyłem i którego uważałem za swego przyjaciela zniszczył mego ojca. I to z jakiego powodu? Chyba zwykłego kaprysu. Nie było dla mnie wtedy ważne, czy te podłości, o które go oskarżano były prawdziwe czy też nie. Ważny był dla mnie honor mego nazwiska. Pojechałem więc do hrabiego wyzwać go na pojedynek. Nie było mi dane odwiedzić go w domu, gdyż spał. Pognałem więc do opery, gdzie wystawiano wtedy „Wilhelma Tella”. Zaprosiłem tam wszystkich swoich przyjaciół i znajomych. Hrabia zjawił się dopiero podczas rozpoczęcia się II aktu. Poszedłem wtedy do jego loży i publicznie przy wszystkich wyzwałem go na pojedynek nie szczędząc mu przy tym obraźliwych słów. Tylko szybka interwencja moich przyjaciół powstrzymała mnie przed rzuceniem mu w twarz rękawicy. Wiedziałem, iż ośmieszyłem się robiąc hrabiemu awanturę w miejscu publicznym, ale nie przejmowałem się tym. Moi sekundanci ustalili na miejscu warunki pojedynku. Do samej walki jednak nie doszło z powodu mojej matki. Ta oto mądra niewiasta pojechała za mną do opery i widziała wszystko, co uczyniłem. Następnie pojechała do hrabiego i odbyła z nim poufną rozmowę o nieznanej mi treści. Później wróciła do domu i porozmawiała ze mną. Wyjawiła mi wówczas, jakież to powody ma hrabia Monte Christo, aby zniszczyć dobre imię mojego ojca.
Okazało się bowiem, że przed laty mój ojciec i pan Danglars z zawiści do hrabiego Monte Christo (który wówczas nazywał się Edmund Dantes) zniszczyli mu życie. Danglars dybał na jego stanowisko kapitana statku handlowego, zaś mój ojciec chciał ożenić się z moją matką, która jednak wolała pana Dantesa. Więc ci dwaj adwersarze, chcąc się go pozbyć, oskarżyli fałszywie tego Bogu ducha winnego człowieka o bonapartyzm i doprowadzili do tego, że trafił on na dożywocie do mrocznej twierdzy If. Uciekł jednak z niej, odnalazł skarb na wyspie Monte Christo i po latach powrócił, aby dokonać na zemsty na nich i na prokuratorze de Villefort, który wydał na niego wyrok. Zrozumiałem więc, że ogrom zbrodni, jakich dopuścił się mój ojciec był zbyt wielki, abym miał bronić jego honoru. Bez wahania zgodziłem się z matką, iż nie powinienem pojedynkować się z hrabią. Pojechałem zatem na Pola Marsowe, gdzie on już na mnie czekał i publicznie, przy wszystkich moich przyjaciołach (których wcześniej poprosiłem o zjawienie się na miejscu walki) przeprosiłem hrabiego, a nawet uścisnąłem mu dłoń. Poczułem, iż postąpiłem słusznie. Przez długi czas miałem jeszcze do niego żal za zniszczenie mego ojca, ale uznałem, iż sprawiedliwości stało się zadość i nie zajmowałem się więcej tą sprawą.
Wróciłem do domu, gdzie rozmówiłem się z matką. Oboje doszliśmy do wniosku, że nie chcemy wieść dalej życia u boku takiego nędznika jak mój ojciec. Opuściliśmy więc jego dom z zamiarem niewracania do niego nigdy. Zatrzymaliśmy się w oberży, gdzie niedługo potem dowiedzieliśmy się, że mój ojciec się zastrzelił. Szczerze mówiąc nie było mi go wtedy żal. Dostał jedynie to, na co zasłużył. Bardziej martwiłem się wówczas o moją biedną matkę, która teraz miała wieść ponure i nędzne życie wyrzekając się tytułu hrabiny de Morcerf. Ja jednak znalazłem wyjście z sytuacji. Przyjąłem nazwisko Herrera i pod nim wstąpiłem do spahisów. Pieniądze, jakie otrzymałem za ten czyn od wojska, wręczyłem matce. Ona zaś urządziła się w Marsylii w domu Ludwika Dantesa, ojca hrabiego Monte Christo. Sam hrabia jeszcze niejeden raz wspierał ją finansowo i pomógł jej założyć handel rybami.
Teraz moja matka wiedzie dostatnie życie, choć wciąż jest osamotniona. Nie raz i nie dwa radziłem jej, by się z kimś związała na stałe. Jednak za każdym razem odrzuciła moją propozycję. Ja sam w spahisach zrobiłem karierę. Zostałem pułkownikiem, ożeniłem się, mam dzieci. Moje życie jest teraz pełne radości – dzielę je na służbę wojskową i męskie przygody oraz opiekę nad żoną i wychowywanie dzieci. Mam nadzieję, że okażę się być lepszym ojcem niż mój. Choć mojemu nie można zarzucić, że był złym rodzicem. Był dobrym ojcem i mężem, lecz niestety oprócz tego wyjątkowym nędznikiem. Obym ja nigdy się takim nie okazał. Matka moja wciąż mieszka w Marsylii. Często ją odwiedzam. Nieraz namawiam ją, aby zamieszkała ze mną w Algierii, lecz ona chyba przywykła tak mocno do swego pustelniczego trybu życia, że nie chce go zmieniać. Ponoć wiedzie w ten sposób pokutę za to, iż wyszła za mąż za człowieka, który zniszczył jej ukochanego. Osobiście nie rozumiem jej, ale skoro tak woli żyć, to jej sprawa.
Co do hrabiego Monte Christo, to od czasu do czasu się z nim widuję i nasze relacje można nazywać jak najbardziej przyjacielskimi. Nie mam już do niego żalu, że zniszczył mego ojca. Na jego miejscu postąpiłbym tak samo. Nie zamierzam się na nim mścić. Ten człowiek zasłużył na wieczny spokój. Choć przyznaję, że kiedyś niechcący przyczyniłem się do jego problemów. Gdy raz płynąłem z Afryki, aby odwiedzić moją matkę, byłem świadkiem sztormu i wyratowałem z niego człowieka. Był to niejaki Benedetto, którego wcześniej poznałem jako wicehrabiego Andreę Cavalcanti. Ja i matka ugościliśmy go, on zaś wypytał nas szczegółowo o hrabiego, po czym zostawił sporą zapłatę za otrzymane wiadomości i odpłynął. Nigdy nie dowiedziałem się, na co mu były te wszystkie informacje, o jakie nas wypytał. Ponoć chciał z ich pomocą skrzywdzić hrabiego Monte Christo, tak przynajmniej słyszałem. Ale w jaki sposób miałby to zrobić, tego nie wiem. Natomiast wiem, że mu się to nie udało, a hrabiego i jego bliskich sam Bóg ocalił przed nieszczęściem. Hrabia dowiedział się o moim udziale w tej przygodzie, ale nie miał do mnie o to żalu i do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi.
Oto moja historia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 1:55, 21 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 0:59, 07 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział XLVII

Dzienniki Jeana Chroniqueura

27 lipca 1855 r.
Po wysłuchaniu i zapisaniu opowieści Alberta de Morcerf (nazywam go tak, gdyż trudno mi jakoś przywyknąć do jego nowego nazwiska), ja i moi towarzysze podróży udaliśmy się na spoczynek. Następnego dnia zaś uiściliśmy rachunek, opuściliśmy oberżę i ruszyliśmy w drogę ku pałacowi hrabiego Monte Christo. Tym raźniej, że burza piaskowa już dawno ustała, a nowej nieprędko się było można spodziewać. Spodziewaliśmy się w ciągu kilku zaledwie godzin osiągnąć cel naszej podróży. Po drodze rozmawialiśmy ze sobą, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, o wszystkim i o niczym. Zauważyłem jednak coś, co mnie zaniepokoiło. Mianowicie Marta, im bardziej zbliżaliśmy się do pałacu hrabiego, tym bardziej stawała się posępna i ponura. Początkowo sądziłem, że powodem tego złego samopoczucia jest zbyt gorące, afrykańskie powietrze. Szybko jednak zorientowałem się, że przyczyny należy poszukiwać w sferze duchowej, a nie cielesnej. Marcie coś musiało leżeć na sercu, to było więcej niż prawdopodobne. Postanowiłem więc wybadać moją ukochaną w tym kierunku. Podjechałem do niej i zapytałem, czy wszystko z nią w porządku. Odpowiedziała mi jednak wymijająco:
- Ależ oczywiście, najdroższy. Jestem pewna, że wszystko jest ze mną w absolutnym porządku – odpowiedziała mi.
- Czyżby? Odnoszę inne wrażenie – powiedziałem sceptycznie.
Słysząc moje słowa Marta spiorunowała mnie wzrokiem bazyliszka.
- Skoro tak, to wierz swojemu przeczuciu, a nie wybrance swego serca. A najlepiej to zostaw mnie w spokoju, człowieku!
Po czym pogoniła nieco swojego wielbłąda i odjechała do przodu, byleby dalej ode mnie. Wpatrywałem się w nią uważnie, kiedy to robiła. Wiedziałem, że taki wybuch gniewu oznaczał w niej nieczyste sumienie. Mogła sobie zaprzeczać ile tylko chciała, ale ja swoje wiedziałem. Coś ją dręczyło i zwyczajnie nie chciała mi tego powiedzieć. Musiałem przyznać, że nie rozumiałem jej motywów. Przecież mogła mi zwierzyć się z każdego problemu. Ja bym ją na pewno zrozumiał. Widocznie jednak ona uważała inaczej. Wielka szkoda, ale cóż mogłem na to poradzić? Bolała mnie bardzo mocno ta jej nieufność w stosunku do mnie. Postanowiłem jednak dać sobie spokój i nie naciskać na nią. Bo niby co by mi to dało, żebym wymusił na niej przyznanie się do tego, co ją dręczy? Pomyślałem, że lepiej będzie odczekać, aż zmieni nastawienie do mej osoby. Tak, właśnie tak należy postępować. Jak zechce, to sama opowie co i jak ją dręczy. Ja nie mam prawa jej do tego zmuszać. Dałem więc sobie spokój i pospieszywszy nieco swego wielbłąda zrównałem się z Martą i Jacopem.
Po kilku godzinach, przedłużonych nieco zatrzymaniem się na drugie śniadanie, dotarliśmy wreszcie do wyznaczonego przez siebie celu. A kiedy to się stało oczom naszym ukazał się niezwykły widok. Majestatyczny pałac niczym żywcem wyjęty z „Księgi tysiąca i jednej nocy” stał na środku oazy, a jego piękno nawet w nocy zapewne musiało roztaczać swój blask. Był to pałac mający w sobie zarazem, coś arabskiego i indyjskiego, jak i również greckiego oraz francuskiego jednocześnie. Istna mieszanka wybuchowa. Widać było, iż jego właściciel to człowiek stale bywający nawet w najdalszych zakątkach świata. Prawdziwy obywatel świata, który praktycznie wszędzie się czuje jak w domu. Nie można było tego ukryć. Zresztą po sposobie zbudowania tego pałacu wnosiłem, że pan hrabia de Monte Christo jest raczej ostatnim człowiekiem, który by ukrywał przed światem swój kosmopolityzm. Pałac był piękny, wręcz majestatyczny, ale jednak biło z niego zarazem coś, co nazwałbym skromnością i pokornym pogodzeniem się z wolą Najwyższego. Takie połączenie przepychu z delikatnością i to zarówno na zewnątrz, jak i od środka.
Nie jestem zbyt dobry w opisywaniu wszelakich budynków, dlatego też poprzestanę jedynie na tym, co już napisałem i skupię się jedynie na wydarzeniach, jakie miały miejsce w chwili, gdy zastukaliśmy do drzwi domu hrabiego Monte Christo. A więc na sam wpierw otworzył nam wysoki chyba na dwa metry, czarnoskóry niewolnik niemowa. Łatwo było poznać, że nie ma języka, bo nie odezwał się do nas ani jednym słowem, nawet wtedy, gdy zapytaliśmy go o to, czy możemy wejść. Oczywiście mogło być też tak, że hrabia po prostu zakazał mu cokolwiek mówić bez jego pozwolenia. Jednak dobrze pamiętałem opowieści moich informatorów z których wynikało, że hrabia posiadał Murzyna niewolnika, któremu miano obciąć język, rękę i głowę jako karę za to, że wszedł do haremu sułtana. Hrabia miał owego człowieka ocalić odczekawszy najpierw, jak obetną mu język, po czym wykupił go z niewoli za pomocą pięknego diamentu. Musiał to być więc bez wątpienia Ali, wierny sługa hrabiego Monte Christo, który znał na pewno wiele jego sekretów. Gdyby umiał mówić, może by mi je opowiedział. Chociaż prawdę mówiąc było to nieco wątpliwe. Wierność takich ludzi jak Ali była wręcz fanatyczna i bez zgody hrabiego, nawet gdyby umiał mówić, na pewno nie puściłby pary z ust.
- Przybyliśmy tutaj z wizytą do twego pana, hrabiego Monte Christo – powiedziałem po francusku mając nadzieję, iż Ali zna ten język.
Po jego minie trudno było mi wnioskować, czy się pomyliłem czy też nie. W końcu był niemową, a z jego mimiki trudno było cokolwiek wywnioskować.
- Czy pan hrabia jest w domu? – zapytałem ponownie po francusku.
Ali dalej milczał.
- A niech mnie kule biją! On chyba nie tylko nie umie mówić, ale ma też problemy ze słuchem! – zawołałem zły odwracając się do moich przyjaciół.
- Nie wydaje mi się – powiedziała Marta spokojnym głosem i przejęła inicjatywę – Pan hrabia de Monte Christo oczekuje nas. Wpuść nas, proszę, dobry człowieku, abyśmy mogli na niego zaczekać.
Dla pewności powtórzyła swoją prośbę po grecku i arabsku. Widocznie to poskutkowało, gdyż Ali stworzył swoimi ustami coś na kształt uśmiechu, następnie odsunął się od drzwi i wykonał gest oznaczający, że możemy wejść do środka. Radośnie więc wtoczyliśmy się całą grupą do pałacu. Ledwo to zrobiliśmy, a Ali zamknął za nami drzwi i pokazał na migi, abyśmy zaczekali tutaj, po czym wyszedł.
- Ciekawe, czemu każe czekać? – zapytałem mocno tym wszystkim zaintrygowany.
- Pewnie idzie do hrabiego Monte Christo zapytać go, czy może nas przyjąć – zasugerowała Marta.
- Być może – odpowiedziałem nieco przeciągając słowa – Bo po tym człowieku trudno cokolwiek poznać. Jego twarz to jedna wielka zagadka.
- Twarz hrabiego bywa równie tajemnicza – odparł Jacopo śmiejąc się wesoło – Jeszcze się o tym przekonasz, drogi przyjacielu.
Pokiwałem głową na znak zrozumienia, po czym wróciliśmy do oczekiwań. Nie musieliśmy jednak czekać długo, gdyż po zaledwie minucie lub dwóch pojawił się przed nami człowiek w średnim wieku, posiadający lekką brodę i czarne włosy mocno już przyprószone siwizną. Miał na sobie piękny strój świadczący, że w tym domu jest kimś więcej niż tylko zwykłym lokajem.
- Ali powiadomił mnie, że państwo przybyli – rzekł nam ów człowiek – Miło mi państwa powitać. Jestem Giovanni Bertuccio, intendent wielmożnego hrabiego de Monte Christo. Mój pan nie może osobiście was powitać, gdyż udał się wraz ze swą małżonką w gościnę. Wrócą prawdopodobnie pod wieczór. Dostałem polecenie ugościć was, gdy już przybędziecie. Choć, prawdę mówiąc, spodziewaliśmy się państwa już wczoraj.
- Zatrzymała nas burza piaskowa – pospieszyła z wyjaśnieniami Marta – I właśnie dlatego....
- Ach, tak! Burza piaskowa. Rozumiem – Bertuccio nie dał jej dokończyć – Wszystko jest dla mnie zrozumiałe. Proszę się nie niepokoić. Nic się przecież nie stało. Zapraszam państwa serdecznie na obiad, na pewno jesteście zmęczeni i głodni. Służba panienki może zjeść w czeladnej. Natomiast pani, panno Marto, a także pan, panie Chroniqueur oraz ty, miły memu sercu Jacopo, zjecie razem ze mną. O ile oczywiście obecność zwykłego sługi nie wyda się wam przykra.
- Będzie to dla nas zaszczyt zjeść z kimś, komu hrabia Monte Christo powierza swoje interesy – powiedziałem w imieniu moim i moich towarzyszy podróży, którzy skwapliwie przytaknęli moim słowom.
- A zatem zapraszam państwa serdecznie do stołu – rzekł Bertuccio.
Po czym zaprowadził nas do jadalni, gdzie czekał już na nas stół z najwykwintniejszym obiadem, jaki kiedykolwiek było mi dane jeść. Już sam jego wygląd pobudzał apetyt. Na stole znajdowały się potrawy, o jakich jedzeniu mi się nawet nie śniło. Były tam gorące bułki z miodem, przepyszne owoce z najlepszych ogrodów świata, pieczone przepiórki i bażanty oblane najsłodszym sosem, ciasta z najróżniejszych stron świata oraz wiele innych potraw, których nazw zapamiętanie było dla mnie za trudne.
Zaczęła się więc najwspanialsza uczta w całym moim życiu. Spróbowałem chyba każdej potrawy i sam nie wiem, jak zdołałem to wszystko pomieścić w swoim żołądku. Na szczęście na popitkę było wino białe i czerwone, a także napoje z dalekich stron świata, takie jak kawa czy herbata. Spróbowałem tego wszystkiego, lecz zdecydowanie wolałem zostać przy winie. Przyznaję, że co prawda herbata jako tako nawet mi smakowała. Z całą pewnością jednak nie zostanie ona moim ulubionym napojem.
Kiedy się już najedliśmy, Bertuccio zaprosił nas do salonu, byśmy mogli odpocząć po sutym posiłku. Przyznam się, że z trudem udało mi się utrzymać na nogi własnymi siłami, tak się objadłem tymi wszystkimi wspaniałymi, orientalnymi potrawami. Mimo wszystko w jakiś sposób udało mi się to i razem z Martą, Jacopem i Bertucciem udaliśmy się do salonu, gdzie służba uszykowała dla nas najpiękniejsze poduszki, na których mieliśmy się ułożyć i wypocząć, co oczywiście zrobiliśmy. Jednakże leżenie w ciszy i nic niemówienie nie należy do czegoś, co lubię robić, więc postanowiłem zapytać pana intendenta, czy może nam coś opowiedzieć o hrabim Monte Christo. Spodziewałem się, że odmówi tłumacząc się słowami, iż nie wolno mu nikomu powierzać sekretów swego pana. Jednak ku memu wielkiemu zaskoczeniu Bertuccio uśmiechnął się i odpowiedział, że zgodnie z poleceniem Jaśnie Wielmożnego pana hrabiego ma prawo opowiedzieć mnie i moim towarzyszom swoją historię oraz to, jaką rolę w niej odegrał jego pan.
- Może mnie pan śmiało wypytywać, panie Chroniqueur – mówił dalej Bertuccio – Z wielką chęcią zaspokoję pańską wiedzę.
Uśmiechnąłem się do niego wesoło, po czym wyjąłem swój dziennik oraz ołówek, lekko zanurzyłem rysik w ustach i rzekłem:
- A zatem, panie intendencie... Niechże pan opowiada.
Bertuccio wyłożył się wygodnie na poduszkach, po czym zaczął snuć swoją opowieść.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 2:14, 21 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 1:01, 07 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział XLVIII

Opowieść Giovanni Bertuccia

Nazywam się Giovanni Bertuccio, z pochodzenia jestem Włochem. Urodziłem się na Korsyce, czyli w tym samym miejscu, co wielki Napoleon Bonaparte. Na szczęście czy też nieszczęście, nie była mi pisana tak wielka sława jak memu rodakowi. Niewykluczone, że było to wielkie szczęście, gdyż w końcu mój rodak skończył bardzo niewesoło. Zmarł na wygnaniu pozbawiony wszystkiego, co mu było bliskie. Ja zaś wiodę teraz spokojne i szczęśliwe życie. Zanim jednak tak się stało, wydarzyło się w moim życiu wiele spraw, w których niebagatelną rolę odegrał mój obecny pryncypał, hrabia Monte Christo. Wysłuchajcie zatem mojej opowieści, wielce szanowni goście, a być może uzupełnicie swoją wiedzę na temat tego jakże niezwykłego człowieka.
Jak już mówiłem, urodziłem się na Korsyce i jako Korsykanin dumny byłem z postępów mego sławnego rodaka, pana Bonaparte. Mój brat zaś był z niego jeszcze bardziej dumny. Na tyle dumny, że został jego gorliwym zwolennikiem. Niestety spotkały go za to jedynie same nieszczęścia. Gdy minęło słynne sto dni Napoleona, a wielki mały cesarz został zesłany pod kuratelę Anglików na Wyspę Św. Heleny, gdzie dane mu było dokończyć żywota, rozpętał się w kraju tzw. biały terror. Rojaliści wyszli z ukrycia i zaczęli bezkarnie mordować wszystkich bonapartystów, jacy im się tylko nawinęli pod rękę, władze zaś spokojnie przymykały na to oko. Jedną z ofiar białego terroru był mój brat. Zginął zamordowany przez nieznanych sprawców. Pozostawił po sobie wdowę, którą wziąłem pod opiekę. Jako Korsykanin jednak oczekiwałem, iż prawo weźmie pomstę za zabójstwo mego brata. W tym celu udałem się ze skargą do królewskiego prokuratora, pana Gerarda de Villefort. Chciałem, aby ścigał on zabójców mego brata. Liczyłem na to, że mi pomoże, w końcu jego ojciec (jak słyszałem) był również bonapartystą. Niestety o ile ojciec rzeczywiście nim był, to syn miał zupełnie przeciwne poglądy od swego rodziciela. Prokurator należał do zatwardziałych rojalistów i jako wierny poddany króla Ludwika XVIII odmówił wszelkiej pomocy w mojej sprawie. Odprawił mnie z niczym. Zrozpaczony wyszedłem z jego gabinetu przeklinając go i zapowiadając, że nie daruję mu tego, co zrobił. Oznajmiłem mu, iż spotka go z mojej strony okrutna vendetta.
Villefort nie wyglądał początkowo na przerażonego moimi groźbami. Szybko wszak okazało się, że wziął je sobie na poważnie do serca, ponieważ uciekł przede mną do Wersalu. Liczył na to, iż mnogość ludzi w tym miejscu zdoła go uchronić. Pomylił się jednak i to bardzo, gdyż cały czas śledziłem go uważnie czekając na okazję do zemsty. Niedługo potem odkryłem, że Villefort wynajął dom w Auteuil, gdzie spotykał się potajemnie z pewną kobietą. Młodą i całkiem atrakcyjną kobietą. Wtedy jeszcze nie znałem jej nazwiska. Obecnie jednak nie jest mi ono obce. Kobieta ta nazywała się Herminia de Nargonne, z domu de Salvieux. Była mężatką, gdy jednak jej mąż wyjechał w interesach, żoneczka potajemnie spotykała się z Villefortem. Obserwowałem tę parkę gruchających ze sobą gołąbków uważnie. Ich amory w ogóle mnie nie obchodziły. Miałem zamiar pomścić swego brata zabijając człowieka, który sprawił, że jego mordercy bezkarnie chodzili na wolności. Po długich oczekiwaniach znalazłem w końcu swoją okazję. Villefort i pani Herminia pewnego wieczora znaleźli się w ciężkiej sytuacji. Czając się w ogrodzie ich domu słyszałem płacz pani de Nargonne oraz uspokajające słowa pana de Villefort. Nie bardzo wiedziałem, co się stało i o co chodzi, ale prawdę mówiąc nie wiele mnie to wtedy obchodziło. Marzyłem jedynie o tym, żeby złapać za nóż i wbić go temu łajdakowi prosto w serce.
W końcu pan de Villefort wyszedł z domu niosąc pod pachą jakąś skrzynkę, którą następnie z pomocą łopaty zakopał w ogrodzie. Nie wiedziałem po co to robi ani co właściwie zakopał. Podejrzewałem, że być może jakieś kosztowności lub coś innego, co pan prokurator chciałby ukryć na zawsze przed oczami osób postronnych. Musiałem się dowiedzieć co to było. Kiedy więc skończył swoje czynności, wyjąłem nóż i rzuciłem się na niego. Powiedziałem mu kim jestem i co go teraz czeka, po czym bez wahania zatopiłem w jego ciele kilkakrotnie swój nóż. Następnie myśląc, że zabiłem tę kreaturę, złapałem łopatę i wykopałem skrzynkę, po czym dla niepoznaki zasypałem ponownie ziemię. Zabrałem swój łup ze sobą i uciekłem. Następnie będąc w bezpiecznym miejscu otworzyłem skrzynkę i ku swojemu wielkiemu zdumieniu odkryłem, że w środku znajduje się noworodek płci męskiej. W usta miał wepchniętą chusteczkę, żeby nie mógł oddychać. Wyjąłem ją i zrobiłem najgorszą rzecz w całym swoim życiu. Zacząłem cucić dzieciaka robiąc mu sztuczne oddychanie. Wiedziałem jak to się robi, gdyż swego czasu pracowałem jako pielęgniarz w szpitalu i nauczyłem się wielu pożytecznych rzeczy. Tak więc na swoje własne nieszczęście przywróciłem niemowlę do życia i zacząłem się zastanawiać, co mi dalej czynić należy.
Oczywiście było dla mnie jasne, czyje to dziecko jest. Pan de Villefort spłodził bękarta pani de Nargonne i najspokojniej w świecie próbował go zabić licząc na to, że nikt się o tym nie dowie. Widać zbyt mocno cenił sobie swoją karierę, skoro zgodził się posłać na śmierć niewinne stworzenie dla jej ratowania. Ja sam zaś znalazłem się w kropce. Nie wiedziałem, co mam zrobić z dzieckiem, w końcu jednak zaniosłem je do sierocińca. Chłopiec był owinięty w pieluszki, które prawdopodobnie zrobiono z kotary lub czego innego. Materiał był piękny i bardzo drogi, a w dodatku miał na sobie herb rodziny de Nargonne. Zabrałem połowę owego materiału ze sobą i odszedłem. Na swoje nieszczęście o wszystkim opowiedziałem mojej nieszczęsnej bratowej, której zrobiło się żal dziecka. Wzięła ona ode mnie połowę tego materiału i poszła do sierocińca mówiąc, że jest matką dziecka, które niedawno tu przyniesiono. Fragment materiału z połową herbu o inicjałach H.N. był dowodem wystarczającym, więc wydano jej dziecko. Ona zaś przyniosła je do domu i razem ze mną postanowiła wychować.
Jak już powiedziałem, chyba na własne nieszczęście przygarnęliśmy tego bachora do siebie. Benedetto (tak go bowiem nazwaliśmy) wyrósł na chłopaka podłego, krnąbrnego i zuchwałego. W dużej mierze przyczyniła się do tego moja biedna bratowa, która pozwalała swemu wychowankowi dosłownie na wszystko i tym samym zepsuła mu charakter. Benedetto zawsze dostawał to, czego tylko zechciał. Pamiętam jak raz spodobała mu się małpka, którą wystawiano w klatce na targu. Bardzo chciał ją mieć, ale ja i moja bratowa odmówiliśmy kupna. Potem Benedetto poszedł bawić się z kolegami, a wrócił z tą małpką na smyczy. Kiedy zapytaliśmy go skąd ją wziął, zaśmiał się tylko podle i poszedł się z nią bawić. Nie ulegało wątpliwości, że albo ją ukradł albo zabrał komuś pieniądze, by ją sobie kupić. Tak czy inaczej nie pozostawiało to najmniejszych wątpliwości, że nasz wychowanek był złodziejem i to od najmłodszych lat. Nie żebym uważał siebie za aniołka, ale moim zdaniem przemyt to co innego niż kradzież. Poza tym ja wybrałem swój zawód z powodu nędzy, w jakiej żyła moja rodzina. Benedetto zaś kradł jedynie dla własnego widzimisię, czego w żadnym razie nie umiałem zrozumieć. Dlatego też postanowiłem wyciągnąć chłopaka na jedną ze swoich przemytniczych wypraw. Skoro tak bardzo lubi żyć na bakier z prawem, to niech przynajmniej uprawia jakiś porządny zawód. On jednak wyśmiał mnie, kiedym mu to zaproponował. Stwierdził, że woli złodziejstwo, a poza tym ma taką matkę (miał na myśli moją bratową), iż jeśli coś jej każe, to dla niego to zrobi, po co więc ma się on wysilać i pracować? Nikczemny gad. Pamiętam, że gdy chciałem dać mu ostrą reprymendę za te jego bezczelne słowa, to zmroził mnie swoim wzrokiem i powiedział, że nie mam prawa robić mu wymówek, bo nie jestem jego ojcem. Nie wiem, skąd się o tym dowiedział. W końcu ani ja ani moja bratowa nigdy mu tej tajemnicy nie wyjawiliśmy, a on jednak dowiedział się o tym. W jaki sposób? Do dzisiaj nie wiem.
Tak czy inaczej pojechałem na jedną ze swoich przemytniczych wypraw sam, bez Benedetta. Wyprawa była owocna, ale musieliśmy uciekać przed celnikami, którzy wpadli na nasz trop. By uniknąć aresztowania skryłem się w oberży mego dobrego znajomego. Nazywał się on Kacper Caderousse. Kiedyś był krawcem, później wraz z żoną Magdaleną prowadził oberżę i powiedział mi, że ja i moi kompani możemy się tutaj ukrywać, jeśli zajdzie taka potrzeba. W tym wypadku taka potrzeba zaistniała. Wszedłem więc do środka oberży i skryłem się w pewnym jej tajnym miejscu, by spokojnie przespać noc i nabrać sił. Właścicieli nie było, więc zjawiłem się tutaj bez ich wiedzy. Jak się później okazało, dobrze zrobiłem, gdyż ujawnienie swojej obecności mogłoby mnie wtedy kosztować życie. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.
Otóż tego dnia, kilka godzin przede mną, oberżę nawiedził niejaki ksiądz Busoni. Powiedział, że Edmund Dantes (znajomy Caderousse’a z dawnych lat) zmarł w więzieniu, lecz nie jako biedak. Wcześniej bowiem opiekował się w lochu niejakim lordem de Wilmore, Anglikiem, który później wychodząc na wolność powierzył Edmundowi pewien diament o ogromnej wartości. Edmund zmarł jednak w więzieniu i na krótko przed swoją śmiercią wręczył ów diament Busoniemu każąc mu odnaleźć czterech ludzi, którzy mieli się owym klejnotem podzielić. Tymi ludźmi mieli być Danglars, Fernand Mondego, Mercedes Herrera oraz Kacper Caderousse. Mój znajomy więc przekonał Busoniego do tego, że tylko jemu ów diament się należy, gdyż ponoć z całej wyżej wymienionej czwórki, tylko on zachował wierność panu Dantesowi. Prawda to lub nie, ale faktem jest, że Busoni dał mu diament, a Caderousse postanowił natychmiast go sprzedać. Diament według słów księdza miał mieć wartość pięćdziesięciu tysięcy franków. Ale bankier, który chciał go odkupić, zgodził się zapłacić jedynie czterdzieści pięć tysięcy i zapowiedział, że inni na jego miejscu na pewno tak wysokiej sumy nie dadzą, a może nawet stwierdzą, że diament ów został zdobyty w sposób nielegalny i wezwą policję. Państwo Caderousse więc przyjęli sumę proponowaną przez bankiera. Byłem tego świadkiem, ponieważ transakcja odbywała się w oberży w chwili, gdy ja się w niej ukrywałem. Bankier po dokonaniu transakcji postanowił wrócić do domu, ale zmienił zdanie, kiedy na dworze wybuchła burza. Gospodarze radośnie go ugościli i oddali jeden z pokoi. Nie wiem, w jakich szczegółach doszło do tego, co się następnie stało. Kacper wraz z żoną zaatakowali bankiera. Ten wypalił do nich z pistoletu trafiając Magdalenę, która osunęła się martwa na ziemię. Biedny bankier nie zdążył strzelić drugi raz, gdyż Kacper zadał mu śmiertelny cios, po czym zabrał brylant oraz pieniądze, jakie za niego otrzymał i uciekł w siną dal. Ach, ta przeklęta noc!
Niedługo potem w oberży zjawili się żandarmi, a ja zostałem aresztowany jako podwójny morderca. Na próżno im tłumaczyłem, że to wszystko zrobił Caderousse, a nie ja. Nikt mi nie uwierzył. Wsadzono mnie do więzienia, gdzie miałem czekać na wyrok. Na szczęście Caderousse został schwytany i dla złagodzenia wyroku przyznał się do wszystkiego, oczywiście zwalając winę na żonę, która rzekomo namówiła go do zamordowania bankiera namówiła. Jaka była prawda, pewnie już nigdy się nie dowiemy. Tak czy inaczej w więzieniu odwiedził mnie ksiądz Busoni. Opowiedziałem mu całą historię, a on obiecał pomóc mi. Dał mi również list polecający do swego znajomego, hrabiego Monte Christo, bym rozpoczął u niego służbę. Niemalże w tym samym czasie schwytali Caderousse’a. Za swoje zbrodnie został skazany na śmierć, jednakże ostatecznie wyrok zamieniono na dożywotnie galery.
Oczywiście po schwytaniu prawdziwego winowajcy mnie wypuszczono na wolność. Wróciłem do domu, gdzie odkryłem straszne fakty. Okazało się, że Benedetto zniknął, a moja bratowa nie żyje. Jak do tego doszło? Cóż… Żona mego brata zbyt mocno rozbestwiła tego nędznego chłopaka. Przed wyjazdem na wyprawę przemytniczą poradziłem jej, by zaczęła smarkacza trzymać krótko. Zemściło się to na nas w okrutny sposób. Benedetto zażądał od swej przybranej matki pieniędzy. Gdy ich nie otrzymał, wściekły zebrał koleżków, związał ją i ciężko pobił, po czym zabrał wszystko, co miała kosztownego, a dla zabawy podpalił dom. Biedna kobieta zmarła albo na wskutek pobicia lub wskutek podpalenia. Tak czy inaczej Benedetto zniknął i nikt nie mógł go znaleźć. Mnie zaś nie zostało już na tym świecie nic poza listem polecającym do hrabiego Monte Christo. Odnalazłem go i wstąpiłem do niego na służbę. Zostałem jego intendentem. Hrabia przyjął mnie z radością, zwłaszcza że byłem kiedyś przemytnikiem, on zaś miał, zdaje się niezwykłą słabość do kontrabandzistów. Później dopiero Jacopo, którego poznałem na służbie u hrabiego, powiedział mi, że hrabia we wczesnej młodości sam pływał po morzach jako przemytnik. Tym większy szacunek człowiek ów zyskał w moich oczach.
W roku 1838 hrabia udał się do Paryża, a ja razem z nim. Ku memu przerażeniu pan mój wynajął dom w Auteuil jako swoją wiejską rezydencję. Kazał mi się tam udać ze sobą. Zrobiłem to z wielką niechęcią, ale wola mego pana była, jest i będzie dla mnie rozkazem, więc pomijając swoje własne uczucia udałem się do Auteuil z hrabią. Nie umiałem się jednak powstrzymać przed okazaniem, iż bardzo mnie to miejsce przeraża. Hrabia zapytał mnie o powód takiego panicznego strachu przed tym domem, więc opowiedziałem mu wszystkie swoje przygody. Wyraźnie go one zainteresowały. Niedługo potem urządził w Auteuil przyjęcie, na które zaprosił państwa Danglars, państwa de Villefort oraz niejakiego majora Bartolomeo Cavalcanti z synem, wicehrabią Andreą Cavalcanti. Doznałem podczas tego przyjęcia potrójnego szoku. Pierwszego doświadczyłem, kiedy ujrzałem żonę Danglarsa. To była dawna kochanka Villeforta, pani Herminia de Nargonne, obecnie pani Danglars. Matka Benedetta. Drugi szok, który na mnie spadł, to był widok żywego Villeforta, którego jak mniemałem, osobiście uśmierciłem. Mimo upływu kilku lat od razu go rozpoznałem, na szczęście on mnie nie. Trzeci szok spotkał mnie wtedy, gdy ujrzałem rzekomego wicehrabiego Cavalcanti. To był przecież ten zwyrodnialec, Benedetto, nieślubny syn Villeforta i pani Danglars. Chłopak, którego własny ojciec chciał zakopać żywcem w ogrodzie dla ratowania swej kariery. Powiedziałem o tym wszystkim hrabiemu, który dla własnego dobra kazał mi zachowywać się normalnie i siedzieć cicho. Tak też uczyniłem, ale tego co wówczas doznałem, nie da się wyrazić słowami.
Nie byłem wtajemniczony w plany hrabiego Monte Christo, także nie wiedziałem, co on planuje i dlaczego. Wiem jednak, iż później okazało się, że hrabia specjalnie sprowadził Benedetta do Paryża i kazał mu udawać wicehrabiego de Cavalcanti. Chciał w ten sposób wyrównać swoje porachunki z Villefortem i Danglarsem. Nie wiem dokładnie, jakie były powody tejże zemsty, wiem jednak gdybym to ja był na miejscu mego pana użyłbym do jej realizacji korsykańskiego noża i broń mnie Panie Boże, gdybym miał tym razem chybić swego celu. Ale cóż.... Intendent mści się po swojemu, a jaśnie pan po swojemu. Jego zatem wola, jak on to zrobił.
W każdym razie Benedetto nie sam przybył do Paryża. Za nim przybył nasz stary, wspólny znajomy, Kacper Caderousse. Okazało się, że ci dwaj nędznicy trafili na te same galery i byli skuci jednym łańcuchem. Los dziwnie się nieraz plecie. Potem na prośbę hrabiego Monte Christo, lord de Wilmore (ten sam, którym opiekował się ponoć Edmund Dantes w lochu) uwolnił ich obu i wysłał Benedetta do hrabiego. Ten zaś nakazał mu udawać wicehrabiego. Jednakże Caderousse odnalazł chłopaka i zaczął go szantażować. Oznajmił, że co miesiąc chce otrzymywać od niego pewną sumę pieniędzy grożąc, że jeśli ich nie otrzyma złoży odpowiedni donos na policję. Chłopak więc płacił mu dla świętego spokoju, ale okazało się, że dla zachłannego Caderousse’a to za mało. Benedetto więc dał mu namiar na dom hrabiego Monte Christo, którego potem o wszystkim powiadomił anonimem. Hrabia zaś zaczaił się na Kacpra wraz z wierną służbą. Jednakże nie wiedzieć czemu puścił tego nędznika wolno. Kiedy to zobaczyłem pomyślałem, że mój pan zwariował. Szybko jednak zrozumiałem przebiegłość jego planu. Gdyby drania złapano poszedłby siedzieć. A hrabia uznał, iż ten łajdak zasługuje na śmierć i posłał go na nią. Caderousse uciekając z domu hrabiego przeskoczył przez mur i wpadł prosto w ramiona czekającego na niego Benedetta, który bez najmniejszych skrupułów zadźgał go nożem. Nareszcie ten nędznik dostał to, na co zasłużył. Ani trochę nie jest mi go żal.
Niedługo potem wicehrabia Cavalcanti zaręczył się z córką barona Danglarsa. Nim jednak doszło do podpisania intercyzy hrabia ujawnił za pomocą listu, jaki na krótko przed swą śmiercią napisał Caderousse, że ów rzekomy wicehrabia to w rzeczywistości zbiegły z galer morderca imieniem Benedetto. Łajdak ten jednak widząc, iż został zdemaskowany, szybko uciekł nim ktokolwiek zdążył go ująć. Chciał zbiec z Paryża, jednak dość szybko został pochwycony i zabrany do więzienia. Na polecenie hrabiego odwiedziłem tego nędznika i oznajmiłem mu, że mój pan chce mu pomóc. Wyobraźcie sobie, co ten łajdak mi odpowiedział. Myślał, że to hrabia Monte Christo jest jego ojcem i teraz wybroni go przed gilotyną. Biedny, naiwny chłopak. Mnie osobiście ta teoria wydawała się wręcz oburzająca. Nie tylko dlatego, że znałem prawdę, ale również dlatego, że taki dobry pan nie mógłby być ojcem takiego łajdaka jak Benedetto. Powiedziałem więc temu ścierwu, że ojcem jego jest ktoś inny i następnego dnia z polecenia hrabiego przyniosłem chłopakowi do celi papiery wyjaśniające całą historię jego narodzin. Benedetto miał podczas procesu ujawnić wszystkie te szczegóły i z ich pomocą zniszczyć Villeforta. Nie ukrywałem, że i mnie ten plan strasznie się spodobał. Za jednym zamachem zemścili się pan i sługa. Pan za własne i nieznane mi sprawy, a sługa za pozbawionego pomsty prawnej brata. Niedługo po tym słynnym procesie Villefort postradał zmysły i zamknięto go w szpitalu dla wariatów, gdzie po jakimś czasie zmarł. Nie spodziewałem się wówczas, że Benedetto znowu odegra niebagatelną rolę w naszym życiu.
Okazało się, że ten łajdak opiekował się przed śmiercią swoim ojcem, który powoli odzyskiwał zmysły i wszystko mu opowiedział. Umierając nakazał synowi zemścić się na hrabi Monte Christo za swoje krzywdy, a Benedetto zgodził się na to. Potem nieznanym mi sposobem uciekł z więzienia, zakradł się jako lord de Wilmore do grobu rodziny de Villefort, gdzie odnalazł ciało swego ojca, a następnie obciął trupowi prawą dłoń. Używał jej potem jako swojej relikwii. Martwa ręka prowadziła tego nędznika do zemsty na moim panu. A jak to było z jego zemstą, zaraz opowiem.
W jaki sposób Benedetto nas odnalazł, nie wiem. Wyjechaliśmy niedługo po całej tej aferze z Paryża na Wschód. Ja, mój pan i jego ukochana, księżniczka Hayde. Wyjechaliśmy do Algierii, gdzie wkrótce potem przyszła na świat córeczka mojego pana. Piękna i zdrowa dziewczynka. Słodkie maleństwo. Pamiętam, jak mój pan się ucieszył. Czuł, że los się do niego nareszcie uśmiechnął po tylu cierpieniach, jakie doznał od życia, a których mnie, prostemu słudze, nigdy nie wyznał. Nosiłem tę małą kruszynkę na rękach i czułem się równie szczęśliwy co mój pan, kiedy ona przyszła na świat. Nie spodziewałem się, że niedługo potem może nam ona zostać odebrana i to na zawsze. Gdyby Bóg się do nas nie uśmiechnął, tak by się na pewno stało.
Wszystko zaczęło się wówczas, gdy hrabia z żoną i trzyletnią córką udał się do Wenecji na bal u znajomego doży. Ja także byłem tam z nimi. Niestety podczas balu pojawił się ten nędznik Benedetto, który strasząc mego pana zapowiedział mu zemstę za krzywdy swego ojca. Następnie zjawiła się jakaś Cyganka, która wróżyła memu państwu z dłoni. Ujrzała ona również dziecko mego państwa i powiedziała, że mała ma jakieś groźne fatum nad swoją głową. Jedynym zaś sposobem na to, żeby ją od niego ocalić, to wziąć udział w jakieś ceremonii biedaków, podczas której każdy z ludzi weźmie ją na ręce i pocałuje w czoło. Według wierzeń Cyganów miało to podobno odgonić zły los. Hrabia nie chciał się na to zgodzić, ale jednakże jego małżonka przekonała go do tego. Udali się więc na ową ceremonię, ku własnemu zresztą nieszczęściu. Cygankę opłacił bowiem Benedetto i to on w przebraniu biedaka podczas ceremonii porwał córkę mojego państwa. Hrabia i jego żona wraz ze mną ścigali tego nędznika, ale nawet nie mieli pojęcia, gdzie go szukać. Na polecenie mego pana wynająłem dla nich dom, w którym mieszkała wdowa z dwojgiem dzieci. Biedny hrabia nie wiedział, że córeczka owej kobiety to naprawdę jego słodkie maleństwo, które ukrył tutaj Benedetto i grożąc kobiecie śmiercią zabronił jej mówić prawdę, po czym podpalił dom z hrabią i jego żoną w środku. Oboje uciekli, a Benedetto ponownie zabrał dziecko. Potem hrabia wynajął z moją pomocą nowy dom, by się w nim zatrzymać na noc, ale ten także został podpalony. Benedetto jednak nie chciał zabijać mego państwa, a jedynie ich nastraszyć. Po czym poprzez swoich ludzi powiadomił hrabiego, że odda im córkę na wyspie Monte Christo. Hrabia miał się tam po nią udać, ale sam. Mój pan spełnił warunek tego nędznika, ale dziecka nie odzyskał, sam zaś został pochwycony. Ludzie Benedetta zaś złapali księżniczkę Hayde i przywieźli ją na wyspę. Benedetto uwięził moich państwa w grocie, po czym podłożył w niej ładunki wybuchowe i chciał pogrzebać ich żywcem w jaskini.
Na całe szczęście nie wiedział, że ma zdrajcę w swoich szeregach. Był nim Peppino, wierny sługa hrabiego. Skontaktował się on ze mną i powiedział, gdzie przebywa córka mego państwa. Postanowiliśmy działać. Mieliśmy szczęście, bo znaleźliśmy Jacopa, który wraz ze swą załogą właśnie kierował się na Monte Christo, by jak zwykle ukryć tam przemytnicze łupy. Opowiedzieliśmy mu o wszystkim, a on wraz ze swymi ludźmi przeszedł do działania. Peppino oddał nam dziecko, które my ukryliśmy, jego samego zaś wiążąc i kneblując dla niepoznaki – chcieliśmy bowiem, by Benedetto ufał jeszcze Peppinowi, gdyż mogło to nam być bardzo na rękę. Po ukryciu maleńkiej córeczki hrabiego, ja i Jacopo na czele przemytników zaatakowaliśmy Monte Christo. Doszło wówczas do walki, podczas której zabiliśmy wszystkich bandytów tego łotra. Niestety sam Benedetto zbiegł, a przedtem zdążył jeszcze wysadzić grotę w powietrze licząc, że pogrzebie nas wszystkich żywcem. Łajdak przeklęty nie wiedział jednak o tym, iż grota ma o wiele więcej niż tylko jedno przejście, zaś hrabia, który znał Monte Christo lepiej niż ktokolwiek inny, zdołał nas wyprowadzić.
Nie umiem, naprawdę nie umiem opisać tego wszystkiego, co czuli moi państwo, kiedy odzyskali swoje ukochane dziecko. Płakali, tańczyli z radości, całowali główkę małej i tulili ją zachłannie do siebie jakby się bali, że za chwilę się obudzą i to wszystko okaże się tylko snem. Księżniczka nie rozstawała się ze swoim małym skarbem ani na chwilę. Długo jeszcze bała się, że może ją stracić. Hrabia zaś ze mną i Jacopem udał się do Paryża. Chciał dopaść Benedetta. Domyślił się, że może chcieć on odnieść martwą rękę na jej miejsce. Mój pan i Jacopo przebrani za grabarzy wpuścili go do grobowca Villefortów, po czym zamknęli go w nim, ja zaś powiadomiłem o wszystkim żandarmów. Ci zaś nie patyczkowali się z tym nędznym recydywistą i wsadzili go do paki. Ponoć skazano go na gilotynę, jednak hrabia Monte Christo odwiedził w przebraniu Benedetta i porozmawiał z nim. Obaj rozstrzygnęli między sobą wszelkie nieporozumienia, po czym chłopak z pomocą mego pana zbiegł z więzienia, by rozpocząć nowe życie. Nigdy więcej nie próbował się na nas zemścić. Od szpiegów hrabiego dowiedziałem się, iż łotra tego niedawno ścięto na gilotynie. Mam nadzieję, że to prawda. Na nic innego bydlak ten nie zasługiwał.
Co do samego hrabiego, to wiedzie on jak dotąd spokojne życie. Od czasu do czasu razem ze swoją rodziną podróżuje po świecie oraz bierze udział w różnego rodzaju wydarzeniach mających jak najbardziej szlachetne pobudki. Wiem, że odegrał swoją rolę podczas walk o połączenie się księstw włoskich. Ponoć za swoje pieniądze wystawił spory oddział żołnierzy. Nie wiem jednak nic konkretnego o tych sprawach. Wiem natomiast, że podczas podróży po Kaukazie hrabia został postrzelony przez bandytów. Wynajął ich ten łotr Danglars szukający zemsty na moim panu. Nie powiodło mu się jednak, gdyż hrabia został tylko lekko ranny, a ja i moi ludzie natychmiast pochwyciliśmy tego łajdaka z zamiarem ukarania go w niezwykle okrutny sposób. Hrabia jednak łaskawie darował mu życie. Ja na jego miejscu kazałbym tego śmiecia powiesić na najbliższym drzewie, ale musiałem uszanować wolę mego pana.
Co do naszego obecnego życia wiedziemy je w szczęściu, spokoju i radości. Nie bez problemów oczywiście, ale też nie mamy jak dotąd żadnych powodów do narzekań.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 3:03, 21 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 1:03, 07 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział XLIX

Dzienniki Jeana Chroniqueura

27 lipca 1855 r. c.d.
Po zapisaniu opowieści Bertuccia uśmiechnąłem się z radością. Opowieść tego pana wniosła dość dużo do znanych mi już szczegółów z dziejów hrabiego Monte Christo. Co prawda sporą część z tego, co opowiedział mi Bertuccio, już wcześniej wiedziałem, to jednak faktem pozostaje, iż moja wiedza o jego panu się poszerzyła. Nie wspominając już o tym, że ta sama historia opowiedziana z innej perspektywy brzmi o wiele inaczej, co jest niezwykle ciekawym doświadczeniem. Na pozór punkt widzenia nie znaczy nic. Ja jednak jako dziennikarz i literat doskonale zdawałem sobie sprawę z potęgi, jaką zawiera w sobie punkt widzenia oraz opinia narratora jakiejś historii. Dlatego też zawsze lubiłem poznać tę samą historię z różnych źródeł, gdyż opinia opowiadającego na jej temat bywa niekiedy sama w sobie osobną opowieścią. Być może to brzmi fantastycznie czy nawet dziwnie, ale taka jest prawda.
Niedługo po zakończeniu opowieści pana Bertuccia przybiegł do nas Ali i zaczął coś pokazywać na migi. Nie zrozumiałem z tej gestykulacji nic, jednak intendent musiał pojąć wszystko, ponieważ szybko zerwał się ze swojego miejsca i powiedział:
- Ali mówi, że hrabia Monte Christo i hrabina Hayde właśnie wrócili. Są więc gotowi was powitać, moi państwo.
Ja, Marta i Jacopo szybko wstaliśmy ze swoich miejsc, żeby móc przywitać się z gospodarzem. Wszedł on po chwili do salonu trzymając pod rękę swoją żonę, Hayde.
Nie potrafię opisać wszystkich towarzyszących mi emocji, jakie towarzyszyły mi w chwili, kiedy wreszcie mogłem poznać tego niesamowitego człowieka. Prezentował się on niezwykle dostojnie. Lat miał około sześćdziesięciu, ale wyglądał na znacznie mniej, może pięćdziesiąt. Wciąż był bowiem niezwykle przystojnym człowiekiem. Nie miał za wielu zmarszczek na twarzy, a do tego z jego postaci biła wielka dostojność. Ubrany był w europejski strój: frak, cylinder oraz laseczkę w ręku. Od razu nabrałem do tego człowieka wielkiego szacunku. Prawdę mówiąc od dawna miałem ten szacunek do niego i to od chwili, gdy poznałem z wielu źródeł jego życie. Ale nawet gdybym tego życia nie znał, to i tak, stojąc przed tym człowiekiem twarzą w twarz, nabrałbym do niego szacunku. Bo nie można było inaczej postąpić podczas rozmowy z tym panem. Hrabia Monte Christo swoim wyglądem i zachowaniem budził wielki szacunek, podziw oraz lekki respekt przed nim.
Jego małżonka wydawała się kobietą sporo młodszą od niego. Miała około czterdziestu lat, lecz podobnie jak mąż wyglądała na co najmniej dziesięć lat mniej. Wciąż była piękna. W przeciwieństwie do hrabiego chodziła ubrana w strój orientalny, który w niesamowity sposób przypominał strój, jaki miała na sobie moja ukochana. Od razu rzuciło mi się to w oczy. Nie mówiąc już o tym, że wygląd zewnętrzny hrabina Hayde miała niezwykle podobny do Marty. A może to Marta była podobna do hrabiny Monte Christo? No właśnie.... Obie kobiety były do siebie niesamowicie podobne. Przypadek? Oj chyba nie. Takie przypadki raczej się nie zdarzają na tym świecie. Marta była niezwykle podobna do Hayde. Można by powiedzieć, że jest młodszą wersję żony hrabiego Monte Christo. Nie mówiąc już o tym, że Marta miała oczy hrabiego. Te same, błękitne oczy koloru czystego nieba w pogodę. Prócz tego mieli podobne nosy. Właściwie to nawet nie podobne, ale wręcz takie same. Zdecydowane i stanowcze nosy ludzi wielkich i pewnych tego, czego chcą od życia. Pomyślałem jednak, że to nie jest możliwe. To przecież nie może być prawda. Marta nie jest przecież.... To na pewno tylko przypadkowe podobieństwo. Całkowicie przypadkowe. Zresztą zaraz się wszystko wyjaśni. Jestem tego pewien.
- Witamy pana serdecznie, panie Chroniqueur, w naszych skromnych progach – powiedział hrabia Monte Christo uśmiechając się do mnie przyjaźnie.
- Witamy pana i pańskich towarzyszy – dodała Hayde uśmiechając się równie przyjaźnie co jej mąż.
Jacopo podszedł do hrabiego i wpadł mu w ramiona. Była to swego rodzaju poufałość, ale wyglądało na to, że Jacopo jest jednak człowiekiem bliskim hrabiemu. Na tyle bliskim, żeby sobie pozwolić na mówienie hrabiemu po imieniu i ściskaniu go.
- Witaj, mój przyjacielu – rzekł hrabia Monte Christo ściskając po przyjacielsku przemytnika.
- Witaj, panie hrabio – odpowiedział mu z uśmiechem Jacopo.
- Ty nigdy mnie tak nie nazywaj, przyjacielu.
- Dobrze, Edmundzie.
Po czym Hayde wyciągnęła ręce do Marty i powiedziała
- Witaj ponownie w domu, kochanie.
Popatrzyłem na Martę powoli domyślając się wszystkiego. Marta spojrzała na mnie smutnym wzrokiem i powiedziała coś w rodzaju „Przepraszam”, po czym wpadła w ramiona Hayde wołając:
- Mamo!
Serce chyba mi zamarło, kiedy to usłyszałem. A więc jednak... Przeczucie mnie nie myliło. Mamo.... To jedno słowo wyjaśniło mi więcej niż tysiąc zdań.
Spojrzałem na Martę, która wpatrywała się we mnie przepraszającym spojrzeniem. Zaś hrabia, kiedy jego żona puściła z objęć moją ukochaną, złapał ją mocno w objęcia i pocałował delikatnie jej czoło. Następnie popatrzył na mnie i uśmiechnął się delikatnie.
- Mam nadzieję, że moja córka była dobrą towarzyszką podróży dla pana, panie Chroniqueur?
Marta ponownie posłała mi przepraszające spojrzenie. Ja zaś wpatrywałem się w nią i rzekłem złym tonem:
- To ty.... Ty jesteś...
Ze złości na nią nie umiałem dokończyć zdania. Ona jednak mnie uprzedziła i nim skończyłem formułować pytanie odrzekła:
- Tak, Jean... Dobrze rozumiesz. Jestem córką hrabiego Monte Christo...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Wto 2:05, 25 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 1:06, 07 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział L

Dzienniki Jeana Chroniqueura

27 lipca 1855 r. c.d.
Gdy usłyszałem słowa mojej ukochanej pomyślałem, że to wszystko, co się wokół mnie dzieje jest tylko snem. Głupim i żałosnym snem, których mnóstwo już miałem w swoim życiu. Jednakże mój rozum mówił mi, że gdyby ktoś mnie uszczypnął czy też lekko ukłuł szpilką w jakiekolwiek miejsce mego ciała, to wówczas zorientowałbym się od razu, że nie śnię i to wszystko, czego jestem świadkiem, dzieje się na jawie. To, co usłyszałem, miało miejsce naprawdę. A więc moja ukochana, piękna Greczynka Marta, to córka hrabiego Monte Christo i jego ukochanej księżniczki Hayde, córki Ali Paszy. Powoli zaczęło do mnie docierać, dlaczego Marta tak bardzo się denerwowała, gdy mieliśmy zjawić się w pałacu hrabiego. Wcześniej nie rozumiałem jej zachowania, ale w tej chwili już nie potrzebowałem żadnych tłumaczeń. Wszystko stało się jasne.
Poczułem się jak ostatni idiota. Nie potrafiłem zrozumieć, jak mogłem być taki głupi. W końcu zakochałem się w Marcie nic o niej nie wiedząc. Naiwnie również nie zadawałem zbyt wielu pytań na temat jej rodziny i bliskich ani nawet jej samej. Praktycznie rzecz biorąc pokochałem osobę, o której właściwie nie wiedziałem nic. A ona? Od samego początku mnie okłamywała. Byłem tego pewien, jak i również jeszcze jednego. Cała moja wyprawa do Algierii była zaaranżowana. Hrabia Monte Christo na pewno dowiedział się o tym, iż szukam o nim wiadomości i wysłał swoją córeczkę, żeby zorganizowała całą tę wyprawę zakończoną przybyciem do jego pałacu. Byłem pewien, że tak właśnie sprawy się mają. Nie inaczej, ale właśnie tak.
Oczywiście hrabia pewnie nie przewidział tego, że jego córeczka zostanie moją kochanką. Z pewnością się tego nie spodziewał. A przynajmniej miałem taką nadzieję. Bo jeśli nakazał jej, by się ze mną związała psychicznie i fizycznie, to musiał być naprawdę skończonym łajdakiem. Stręczenie własnej córki nieznajomemu, cóż za ohyda.
Nie.... W to zdecydowanie nie mogłem uwierzyć. Hrabiemu można było wiele zarzucić. Z opowieści innych ludzi, jakie otrzymałem wyciągnąłem wnioski, iż uważał się on za nadczłowieka czy też kogoś, komu praktycznie wolno o wiele więcej niż przeciętnym szarym ludziom. Ale czy jednak posunąłby się do tego, by swoją ukochaną córeczkę, swoje oczko w głowie posłać na pożarcie komuś zupełnie obcemu, o kim nic nie wiedział poza tym, że ten człowiek szuka jego i wszelkich wiadomości o nim? Jakoś nie mieściło mi się to w głowie. Gdyby jednak tak było, to chyba straciłbym do niego wszelki szacunek. Hrabia Monte Christo poważnie straciłby w moich oczach, gdyby okazało się prawdą, iż posunął się do tak niskich i żałosnych środków, by ściągnąć mnie tutaj.
Nie pamiętam już co zrobiłem ani co powiedziałem hrabiemu, jego żonie oraz ich córce. Byłem wtedy silnie wzburzony i nie umiałem myśleć. Zapamiętałem jednak, iż najpierw miałem wielką ochotę całej tej trójce wygarnąć co o nich myślę. Powiedzieć im, że czuję się oszukany, pokrzywdzony i ośmieszony. Dodać do tego jeszcze, jak żałosnymi są ludźmi. Ale kiedy otworzyłem usta, by to wszystko z siebie wyrzucić, okazało się, że nie jestem do tego zdolny. W końcu takim wściekłym zachowaniem bym się tylko jeszcze bardziej ośmieszył w ich oczach. A hrabia ze swoim stoickim spokojem oraz niesamowitą wielkością bijącą z jego postaci na pewno by to wszystko zniszczył. Odparłby wszystkie moje zarzuty jeden po drugim. Na wszystko znalazłby wyjaśnienie. Ja zaś wyszedłbym na kompletnego idiotę. Wolałem tego uniknąć, więc tego wszystkiego, co zamierzałem powiedzieć, nie powiedziałem.
A więc co zrobiłem? Nie pamiętam. Zdaje się, że byłem zbyt wzburzony, aby cokolwiek z tego wszystkiego, co się wówczas stało, zachowało się w mojej głowie. Pamiętam jedynie to, że hrabia uśmiechnął się tylko i kazał Bertucciowi, by ten zaprowadził mnie do mojej komnaty, w której miałem zamieszkać do czasu wyjazdu. Oczywiście wyjazd planowałem w chwili natychmiastowej. Dopiero po pół godzinie, kiedy już ochłonąłem, zrozumiałem, iż nie wolno mi tak postępować. Nie po to przecież przejechałem pół świata i odnalazłem nareszcie hrabiego Monte Christo, żeby teraz tak po prostu wrócić ponownie do Francji, nie osiągnąwszy przedtem celu swojej misji. Chciałem zdobyć wszystkie wiadomości o hrabim Monte Christo. A skoro znalazła się także możliwość porozmawiania z nim o jego własnym życiu w cztery oczy, to czemu miałem jej nie wykorzystać? Chyba byłbym kompletnym głupcem, gdybym tak postąpił. Wszystko, co człowiek robi, musi mieć jakiś w jego życiu sens. A takie zachowanie wcale nie miałoby sensu. Irracjonalne czynności nie były wcale moją mocną stroną. Dlatego też, mimo początkowej chęci spakowania manatków i powrotu do Paryża, pozostałem w pięknej rezydencji hrabiego Monte Christo.
Mimo wszystko zachowałem żal do hrabiego za to, iż z całą pewnością zaaranżował całą tę podróż po to, by mnie do siebie ściągnąć. Bo że to zrobił, to było dla mnie coś zupełnie oczywistego. Środki do tego posiadał, podobnie jak i możliwości. Mógł sobie na to pozwolić. Naturalnie, że mógł. Pytanie jednak, po co ta cała szopka? Jaki miała cel? Czemu hrabiemu zależało na tym, żeby mnie do siebie sprowadzić? Chce wybadać ile już wiem i nie dopuścić do tego, bym komukolwiek o tym powiedział? A może wręcz przeciwnie, spodziewa się, że artykuł do gazety, jaki napiszę na jego temat, przyniesie mu wieczną sławę? Chyba prędzej ta druga możliwość jest prawdziwa. W końcu gdyby chciał, abym dowiedział się o nim jak najmniej, zadbałby o to, aby mnie uciszyć raz na zawsze. Skoro tego nie zrobił to widocznie chce, bym wiedział jak najwięcej.
Trudno mi było jednak na tę chwilę stwierdzić, czego hrabia ode mnie oczekuje. Postanowiłem jednak w końcu go o to zapytać. Nie widziałem innego wyjścia z sytuacji. W końcu najprostszym sposobem na to, by się czegoś dowiedzieć, jest zapytanie o to. Miałem nadzieję, że hrabia odpowie mi szczerze i bez krętactwa.
O wiele inne nastawienie miałem do Marty. Kiedy jedliśmy wszyscy razem kolację, nie odzywałem się do niej ani słowa. Starałem się również w ogóle na nią nie patrzeć. Byłem wściekły na pannę de Monte Christo. Czułem się przez nią oszukany i wykorzystany. Przeczuwałem, że uwiodła mnie jedynie po to, aby wciągnąć mnie w grę swoją i swego tatusia. Nie chciałem nawet słuchać jej tłumaczeń. Chociaż prawdę mówiąc Marta nie tłumaczyła mi się wcale. Choć gwoli ścisłości nie było ku temu specjalnych możliwości. Marta była ciągle w towarzystwie rodziców, którzy chcieli się nacieszyć swoją córką po tak długiej nieobecności. Rozumiałem to, a nawet podobało mi się, że tak właśnie jest. W końcu nie miałem wtedy ochoty na słuchanie jej tłumaczeń. Byłyby one w takiej sytuacji naprawdę żałosne i głupie. Milcząca Marta miała mój szacunek, więc lepiej było, że nic nie mówiła.
Wieczorem usiadłem w swoim pokoju, by spokojnie popracować nad swoimi zapiskami. Chciałem je wszystkie przejrzeć i przeanalizować wiadomości w nich zawarte. Mogłem z nich stworzyć całkiem obfitą biografię hrabiego Monte Christo. Może nawet na tyle obfitą, że nie musiałbym przeprowadzać z nim rozmowy osobiście. Praca ta zajęła mi około trzech godzin, ale nie mogę powiedzieć, by była ona męcząca. Wręcz przeciwnie, sprawiała mi wielką przyjemność. Także po tych trzech godzinach udało mi się stworzyć całkiem ciekawą historię życia hrabiego Monte Christo. Jednak nie byłem zadowolony ze swojej pracy. Ciągle bowiem w historii życia tego człowieka brakowało nader istotnych szczegółów. Nie wiedziałem, jak przebiegał jego pobyt w zamku If, jak dokładnie zdobył wiadomości o skarbie, który uczynił go hrabią Monte Christo, a także czemu zwlekał dziewięć lat z zemstą na swoich wrogach. Te oraz wiele innych pytań wciąż nie miało odpowiedzi. Znajdowałem się więc w kropce. Jedynie rozmowa z samym hrabią mogła mi pomóc w znalezieniu odpowiedzi na te pytania. Bez niej jego biografia będzie niekompletna.
Rozmowę moją przerwało mi pukanie do drzwi.
- Proszę – powiedziałem nieco załamanym głosem.
Nie miałem wtedy ochoty na rozmowę z kimkolwiek. Mimo to postanowiłem przyjąć tajemniczego gościa, który właśnie pukał do moich drzwi. Spojrzałem w ich stronę i dostrzegłem tam Bertuccia. Ukłonił mi się lekko i powiedział:
- Pan hrabia Monte Christo pyta, czy zechce pan z nim porozmawiać?
Sam hrabia proponuje mi rozmowę? Interesujące. Ciekawe, jaka to będzie rozmowa. Widocznie musi być bardzo pilna, skoro tak nalega, żeby odbyć ją już teraz, a nie dopiero rano następnego dnia. Uznałem, że skoro jestem u niego w gościnie i notabene chcę zdobyć ważne wiadomości dla mnie to nie powinienem mu odmawiać.
- Powiedz panu hrabiemu, że oczywiście zechcę z nim mówić – odpowiedziałem Bertucciowi.
Ten ukłonił mi się tylko i wyszedł oznajmić swemu panu moją decyzję. Chwilę potem drzwi ponownie się otworzyły i Bertuccio poprosił mnie do gabinetu hrabiego. Tam miała odbyć się rozmową, skoro taka była jego wola. Nie kazałem więc memu dostojnemu gospodarzowi długo czekać i ruszyłem za jego sługą. Już po chwili znalazłem się w najpiękniejszym gabinecie, jaki tylko miałem okazję widzieć. Był on bogaty, piękny i pełen niezwykle eleganckich przedmiotów. Eleganckich, a co za tym idzie oczywiście i drogich. Takich, na jakie mnie nigdy nie byłoby stać z mojej pensji dziennikarskiej. Nie byłem oczywiście biedny, ale też nie tak bogaty jak hrabia. O tych pięknie zdobionych książkach, o figurkach z kości słoniowej, o przedmiotach chyba z każdego miejsca na świecie mogłem jedynie pomarzyć. Z gabinetu hrabiego bił niezwykły przepych, jak i również niezwykła estetyka oraz piękno. Widać było, że człowiek urzędujący w tym gabinecie musi być człowiekiem nie tylko majętnym, lecz również posiadającym wielką klasę.
Hrabia siedział przy biurku i czekał na mnie. Kiedy wszedłem, uśmiechnął się lekko i poprosił Bertuccia, by zostawił nas samych. Gdy to się stało, pokazał mi miejsce w fotelu naprzeciwko swego miejsca. Usiadłem, a on poczęstował mnie kieliszkiem wina i hawajskim cygarem. A po chwili obaj rozmawialiśmy jak mężczyzna z mężczyzną trzymając każdy kieliszek wina w jednej ręce, a tlące się cygaro w drugiej.
- Zapewne zastanawia się pan, dlaczego ugościłem pana u siebie, nieprawdaż? – zapytał mnie.
- Nie będę zaprzeczał, że tak jest, panie hrabio – powiedziałem pykając powoli cygaro – Chętnie bym się dowiedział, dlaczego tutaj jestem. Jak i równie chętnie poznałbym powody, dla których pańska córka udawała, że jest kimś innym niż jest naprawdę.
Oczywiście nie wspominałem o tym, że przy okazji wskoczyła mi do łóżka. Wolałem nie poruszać tego tematu. Gdyby bowiem hrabia o niczym nie wiedział i wcale nie kazał swojej córce mi się oddawać, mógłby nie być z tego powodu zachwycony. Wolałem mu się nie narażać. Poza tym są pewne sprawy, które jeden mężczyzna drugiemu mężczyźnie mówić nie powinien.
Hrabia napił się nieco wina, po czym najspokojniej w świecie zaczął mówić:
- Zapewne podejrzewa pan, że kiedy dowiedziałem się, iż pan poszukuje wiadomości na mój temat, to z miejsca wysłałem doń swoją córkę, by pana uwiodła i odciągnęła ode mnie? Albo odwrotnie, ściągnęła pana tutaj, żeby zrobić mi poprzez pana reklamę, która zapewni mi wieczną sławę. Czyż nie tak?
Muszę przyznać, że byłem pod wielkim wrażeniem przenikliwości hrabiego. Miał całkowitą rację w swoich przypuszczeniach. Nic dodać, nic ująć. Dlatego jedynie pokiwałem głową na znak, że tak jest, jak on mówi.
- Cóż, panie Chroniqueur – mówił dalej hrabia – Muszę panu powiedzieć, że pańska teoria nie jest słuszna, a przynajmniej nie jest słuszna w całości.
Byłem zdumiony jego słowami. Co też on miał na myśli? Nie w całości słuszna? Co więc było prawdą, a co nią nie było?
- Panie Chroniqueur... Czytałem wiele pańskich artykułów w gazecie, w której pan pracuje. Muszę przyznać, że jestem pod ich wielkim wrażeniem. Ma pan prawdziwy talent.
- Panie hrabio... Bez urazy, ale nie przybyłem tutaj po to, żeby wysłuchiwać komplementów pod moim adresem. Po prostu niech mi pan powie całą prawdę bez względu na to, jak ona wygląda.
Hrabia uśmiechnął się do mnie tylko i powiedział spokojnie, strzepując nieco popiołu z cygara.
- Prawda wygląda tak, panie Chroniqueur, że nie wysyłałem swojej córki, żeby pana uwiodła i przyciągnęła pana do mnie.
- Nie wysyłał jej pan do mnie?
- W żadnym wypadku.
- Więc jej spotkanie ze mną w Rzymie było zgoła przypadkowe?
Hrabia zawahał się, nim udzielił mi odpowiedzi.
- Prawdę mówiąc, nie było.
Nic już z tego wszystkiego nie rozumiałem. Zdumiony wpatrywałem się w postać mego gospodarza i zapytałem:
- Czy może pan, panie hrabio, wyjaśnić dokładnie, co pan ma na myśli?
Hrabia uśmiechnął się do mnie delikatnie.
- Prawda wygląda następująco: moja córka zakochała się w panu od pierwszego wejrzenia.
- Ja też ją pokochałem od pierwszego wejrzenia. Ledwo ujrzałem ją w Rzymie…
- Nie o Rzymie tu mowa. Ona pokochała pana znacznie wcześniej, gdyż poznała pana jeszcze zanim spotkaliście się państwo w Rzymie.
Teraz tym bardziej nic nie rozumiałem. Spojrzałem uważnie na swego rozmówcę, po czym zapytałem:
- Pan wybaczy, panie hrabio, ale jak to możliwe? Z pańską córką poznaliśmy się oboje dopiero w Wiecznym Mieście. W jaki sposób ona mogła znać mnie wcześniej?
Hrabia zaśmiał się delikatnie, po czym pospieszył z odpowiedzią.
- To proste. Jest pan starszy od mej córki o kilka lat. Nieprawdaż?
- To prawda. Jestem starszy od pana córki o jakieś kilka dobrych lat. Jeśli oczywiście pan hrabia uważa, że to za wiele, by móc się z nią związać, to wówczas…
Hrabia wybuchnął śmiechem i zamachał rękami na znak protestu.
- Ależ nie, broń Boże! Źle mnie pan zrozumiał. Nie uważam pana za starego dla mojej córki. Chodzi mi raczej o pewne wydarzenie sprzed lat. Pozwolę sobie odświeżyć panu pamięć. Dziesięć lat temu ocalił pan przed utonięciem podczas wakacji w Marsylii życie kilkuletniej dziewczynki. Pamięta pan?
Oczywiście, doskonale pamiętałem to wydarzenie. Dziewczynka była urocza i słodka, ale też nieco nieposłuszna. Wymknęła się spod opieki niani, wskutek czego zleciała z pomostu do morza. Cud chyba sprawił, że zjawiłem się tam i wyciągnąłem ją z odmętów w ostatniej chwili, nim biedactwo poszło na dno. Oddałem potem dziecko stroskanej niani i nigdy więcej tego maleństwa nie widziałem. Opowiedziałem to wszystko hrabiemu, po czym zapytałem:
- Pamiętam doskonale to wydarzenie, ale wciąż nie rozumiem, co to ma do rzeczy?
- Tym dzieckiem była Marta.
Słowa te wbiły mnie w krzesło, na którym siedziałem. Teraz wszystko zaczęło nabierać sensu. Marta. Dzieckiem, które ocaliłem przez dziesięciu laty była moja ukochana Martusia. Musiała mieć lepszą pamięć ode mnie, skoro mnie zapamiętała, a ja jej nie. Poczułem się okropnie, gdy to sobie uświadomiłem.
- Marta? Tą małą dziewczynką, którą ocaliłem przed utonięciem była pańska córka, panie hrabio?
- Właśnie tak. To była ona. Moja mała Marta. Córka moja z miejsca zakochała się w panu, ale wiedziała doskonale, że jest dzieckiem i nie może się kochać w prawie że dorosłym młodzieńcu. Chciała jak najszybciej stać się kobietą, by móc z panem być. Osobiście uważałem jej zauroczenie (proszę mi wybaczyć to słowo, ale trudno mi było nazwać to jej uczucie miłością) za dziecinne, ale…. Ale czego się nie robi dla swojego oczka w głowie? Dla jedynego dziecka i ukochanej córeczki? Kazałem pana obserwować moim ludziom. Chciałem wiedzieć, w kim zakochała się moja córka. Z dumą mogę powiedzieć, że mój wywiad wypowiadał się o panu w samych superlatywach.
Ukłoniłem się delikatnie hrabiemu, gdy usłyszałem te słowa.
- Miło mi to słyszeć.
- A mnie miło mówić. Wracając do naszej opowieści muszę dodać, że z dumą obserwowałem pańską karierę dziennikarską, podobnie zresztą jak i pisarską. Zdobywałem dla mej córki pana książki, które z pasją czytała. Dalej je czyta. Są one jej ulubioną lekturą. Ale mniejsza z tym. Tak czy inaczej moja córka nie mogła o panu zapomnieć, chociaż pan zapomniał o niej z taką łatwością. Trudno zresztą mieć do pana o to pretensje. Ostatecznie nie mógł pan pamiętać dziecka, które widział pan zaledwie raz w życiu. Ale ona pana zapamiętała. Nie tylko zapamiętała, ale szczerze pokochała. Gdy osiągnęła wiek szesnastu lat razem z moją żoną uznaliśmy, że czas, aby was połączyć. Nadszedł więc czas do działania. Skontaktowałem się z Alfonsem de Beauchamp i zasugerowałem mu, by wysłał pana z misją odnalezienia wszelkich wiadomości o mnie. Dlatego dostał pan to zadanie. Dlatego również z taką łatwością odnajdywał pan po kolei wszystkich ludzi, którzy mogą coś panu o mnie powiedzieć. Uprzedzałem pana kroki odwiedzając ludzi, których miał pan odwiedzić i przesłuchać, prosząc by mówili panu o mnie. Utorowałem panu wręcz drogę do celu. Zadbałem o to, by Benedetto został ścięty dopiero po rozmowie z panem. Zadbałem też, by Danglars gnił w tym samym więzieniu, w którym gnił jego niedoszły zięć – miał pan tam spotkać tego ex-bankiera i przesłuchać. Udało mi się. Zadbałem o to, by Maksymilian z Walentyną wyjechali do Rzymu tylko po to, by pan pognał za nimi do Wiecznego Miasta. Tam zaś poznał moją córkę.
Słowa, które usłyszałem wywołały we mnie sprzeczne uczucia. Więc cała moja podróż była jedną wielką mistyfikacją urządzoną przez hrabiego w celu wyswatania go z jego córką? Dlatego tak dobrze mi szło szukanie wiadomości o panu Monte Christo. Dlatego wszyscy z taką chęcią mówili mi wszystko, co wiedzą o tym człowieku. A ja sądziłem, że jestem doskonałym rozmówcą oraz wspaniałym detektywem, który umie odnaleźć wieści o człowieku, który go interesuje. Ale nie! Byłem jedynie prowadzony jak dziecko za rączkę przez drogę, którą wcześniej mi utorowano. Nie było więc w tym wszystkim mojej zasługi.
Hrabia chyba wyczuł moje zasmucenie, gdyż szybko pospieszył z wyjaśnieniami:
- Proszę nie brać tego wszystkiego tak negatywnie. Ostatecznie przecież umiejętność słuchania i zapisywania wszystkich zdobytych wiadomości oraz wyciąganie z nich wniosków nie jest byle jaką sztuką i z dumą mogę powiedzieć, że pan ją opanował. Nie domyślił się pan zbyt szybko, że jestem Edmundem Dantesem, ale jednak to nie jest brak pańskiej domyślności. Po prostu nie dopuściłem do tego, by Maksymilian i jego bliscy powiedzieli panu, kim jestem. To musiała zrobić dopiero Mercedes.
- A więc jednak. Morrel, jego żona i siostra kłamali. Robili wszystko, by mi wmówić, że nie znają pańskiej tożsamości.
- Oczywiście. Robili to, bo ja ich o to prosiłem. Jak widać ja również mam dar przekonywania, podobnie jak i pan.
Hrabia zaśmiał się delikatnie, po czym pociągnął z kieliszka tęgi łyk opróżniając go w ten sposób całkowicie. Następnie znowu nalał sobie alkoholu i kontynuował przemowę:
- W pewnym sensie zaplanowałem pana podróż. Ale inicjatywa przede wszystkim należała do pana oraz mojej córki. Tutaj też wykazał się pan naprawdę wielkim intelektem.
Uśmiechnąłem się delikatnie. Trudno mi było udawać, że jego komplementy mi się nie podobają. Przeciwnie, podnosiły mnie na duchu i przekonywały, iż nie jestem jednak tak beznadziejny, jak myślałem.
Hrabia tymczasem pykając cygaro i popijając je alkoholem mówił dalej:
- Gdy nadszedł czas spotkania, Marta ruszyła do Rzymu. Osobiście obawiałem się puścić ją samą bez mojej opieki w tak niebezpieczną podróż. Nie chodziło tu już nawet o konwenanse, ostatecznie jestem ekscentrykiem, który z zasady łamie niepodobające mu się zasady. Ale przecież chodziło tu o życie i zdrowie mego jedynego dziecka. Bałem się puścić ją do Rzymu, ale nie po to zorganizowałem pańską podróż, żeby nie działać dalej według planu. Mimo wielu wątpliwości wyraziliśmy razem z Hayde zgodę i Marta udała się do Rzymu w towarzystwie kilku ludzi z naszej służby, głównie kobiet. Ponieważ jednak obawiałem się o jej życie, to potajemnie jechał za nią Jacopo i jego przemytnicy. Uważnie obserwowali oni moją córkę, by w razie czego ruszyć jej i panu na pomoc. Okazało się to co prawda zbędne, ale wtedy nie mogłem tego wiedzieć. Tak czy inaczej zorganizowałem wasze spotkanie w iście gotyckim stylu.
- To znaczy, że ci bandyci, którzy ją napadli i próbowali skrzywdzić to…
- Oczywiście. To moi ludzie. Co prawda nie spodobało im się to, że dostali od pana wycisk, ale cóż… Płacę im za to, by w razie czego służyli mi pomocą zawsze i wszędzie. Ale mniejsza z tym. Plan mój się udał, a pan i moja córka zakochaliście się w sobie oraz zaczęliście kontynuować podróż mającą na celu odnalezienie wszelkich wiadomości o mnie. Ja tymczasem jeździłem przed wami umożliwiając wam odnalezienie odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie. W końcu wróciłem do Algierii, a tam oczekiwałem na wasze przybycie. List, który wręczył panu Jacopo, napisałem już dawno. Jacopo miał go przy sobie cały czas. Nakazałem mu wręczyć go panu w odpowiednim momencie, czyli po rozmowie z Mercedes. Ją samą zaś upoważniłem do tego, by mogła panu podać moje prawdziwe nazwisko. Edmund Dantes. Nikt inny nie mógł tego zrobić, tylko ona.
Zastanowiło mnie to nieco, dlatego zapytałem go, dlaczego właśnie ona? Hrabia rozłożył lekko ręce i powiedział:
- Sam nie wiem. Po prostu czułem, że to musi być ona. Chciałem, by jak najpóźniej poznał pan moje nazwisko, by wzmocnić pańską ciekawość. Mógł je panu podać już Danglars, ale wiedziałem, że tego nie uczyni. To nędzna kreatura, która zrobi wszystko, by tylko ukazać siebie w lepszym świetle. Morrelowie zaś musieli milczeć, gdyż pańska podróż musiała być bardziej intrygująca, zaś tylko ona miała prawo powiedzieć panu to nazwisko – Edmund Dantes. Dlaczego ona? Proszę mnie nie pytać. Nie wiem, dlaczego. Po prostu wiedziałem, że to musi być ona. Wracając jednak do mojej opowieści, to podczas pańskiej podróży z moją córką był pan pod moją stałą kontrolą. Moi ludzie powiadomili mnie o tym, jak razem spędzacie czas. A także o wszystkim, co robicie.
- O wszystkim? – zapytałem powoli i nieco niepewnym głosem.
A kiedy on potwierdził to kiwnięciem głowy szybko pociągnąłem z kieliszka taki łyk, że wszystko na raz wypiłem krztusząc się przy tym. Hrabia zaśmiał się delikatnie widząc to wszystko, po czym nalał mi ponownie i powiedział:
- Spokojnie, panie Chroniqueur. Nie jesteśmy już dziećmi, pan i ja. Obaj wiemy doskonale, że kiedy dwoje ludzi przeciwnej płci do siebie lgnie, to musi coś pomiędzy nimi zaistnieć.
Popatrzyłem nieco niepewnie na hrabiego. Nie wiedziałem czy mówi szczerze, czy też sobie szydzi. Ostatecznie odważyłem się i zapytałem:
- I nie ma pan mi tego za złe?
Uśmiechnął się do mnie lekko.
- Skądże, panie Chroniqueur. Nie mam wcale panu tego za złe. Przyznaję, że gdy na początku się o tym dowiedziałem, byłem strasznie wściekły. Miałem ochotę rozerwać pana na strzępy. Jednakże po rozmowie z Hayde doszedłem do wniosku, że skoro Marta pana kocha, a pan kocha ją.... To co za różnica, czy zrobicie to mając ślub czy też nie? Ja i Hayde też nie czekaliśmy do ślubu, kiedy to pierwszy raz zrobiliśmy. Nie mam panu tego za złe, choć przyznaję, że w dużej mierze moja żona przyczyniła się do tego, iż nie mam do pana o to żalu. Gdyby nie ona, mógłby pan skończyć z nożem w plecach, jak ten biedny śmieć Caderousse. Proszę mi wybaczyć to porównanie, panu daleko do tego ścierwa, jakim był stary Kacper. On był nędznikiem, a pan jest szlachetnym człowiekiem. Jednak za zdeflorowanie mojej córki przed ślubem zabiłbym pana jak psa, gdyby nie moja żona, która przekonała mnie do tego, że na waszym miejscu ja i ona postąpilibyśmy tak samo. To jej pan zawdzięcza swoje życie.
- Jestem za to wdzięczny pani hrabinie.
- Mogę się wydawać panu okrutny. Ale jestem ciekaw, co pan zrobi znajdując się w podobnej sytuacji, gdy będzie chodziło o pana córkę. Nie mówmy jednak o tym. Kocham moje dziecko i chcę mu dać szczęście, a także i panu, skoro się oboje kochacie.
Spojrzałem na hrabiego i pokiwałem głową, po czym napiłem się ponownie wina. Poczułem się strasznie głupio, że posądzałem go o takie straszne rzeczy jak stręczenie mi własnej córki. Miałem nadzieję, że nie ma on mi tych podejrzeń za złe.
- Cóż, panie hrabio... Skoro nie ma pan nic przeciwko temu, że ją kocham...
- A kocha ją pan naprawdę?
Odłożyłem kieliszek na biurko i popatrzyłem mu prosto w oczy.
- Tak, panie hrabio. Kocham pańską córkę. Kocham ją nad życie i nie chcę jej stracić.
Hrabia chyba nie do końca mi dowierzał, gdyż po chwili rzekł:
- Kocha ją pan? Cóż… Pańskie zachowanie dzisiaj nie do końca potwierdza pańskie słowa.
Paląc dalej cygaro oparłem się wygodniej o fotel, a następnie odpowiedziałem:
- A czego pan oczekiwał? Dowiedziałem się, że podczas tej całej podróży byłem okłamywany przez osobę, którą pokochałem. Czuję się oszukany i ośmieszony. Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Pańska córka oszukała mnie. Nie powiedziała mi kim jest oraz pozwoliła mi wierzyć, że cała podróż do Algierii do pana siedziby była dziełem szczęśliwego trafu.
- A pańskim zdaniem to nie był szczęśliwy traf, że udało mi się to wszystko zorganizować bez najmniejszych problemów?
Uśmiechnąłem się lekko słysząc jego słowa. Musiałem przyznać hrabiemu rację. Mimo wielkiego majątku zorganizowanie przez pana Monte Christo całej tej podróży nie było wcale łatwe i w dużej mierze pomógł mu w tym szczęśliwy traf. Poczułem, że źle oceniłem hrabiego Monte Christo. Moje podejrzenia wobec niego wystosowane, nie były słuszne. Hrabia był uczciwym człowiekiem i godnym szacunku mężczyzną. Zachował więc mój szacunek i podziw.
Co do Marty to wciąż czułem do niej lekką urazę. Nie umiałem też tej urazy ukryć przed hrabią. Powiedziałem mu więc, że mimo wszystko uważam, iż jego córka powinna mi powiedzieć prawdę, a nie bawić się moimi uczuciami. Pozwoliła mi wierzyć, iż razem poszukujemy wieści o człowieku, który był jej ojcem i o którym na pewno wiedziała wszystko, a przynajmniej bardzo wiele. Dlatego nie mogłem jej tego wszystkiego tak po prostu darować. Hrabia wysłuchał mnie uważnie, po czym rzekł spokojnym, choć stanowczym tonem:
- Panie Chroniqueur... Doskonale pana rozumiem. Wiem, że pan ma do niej żal i trudno się panu dziwić. Nie powiedziała panu prawdy. Pozwoliła, by wierzył pan w coś, co było fikcją. Ale proszę postawić się w jej sytuacji. Zakochała się w panu. Chciała pana zatrzymać przy sobie jak najdłużej. Poza tym może pan zwalić winę na mnie. To mnie zależało na tym, by dowiadywał się pan o mnie stopniowo wszystkiego, gdyż tylko w taki właśnie sposób mogliście się pokochać, pan i moja córka.
- Ale dlaczego właśnie w taki? Nie lepiej było mnie zaprosić i zapoznać ze swoją córką?
Hrabia dopalił do końca cygaro i rzekł:
- A nie uważa pan, że taki sposób odnalezienia mnie jak ten, który pan i moja córka podjęliście, nie jest ciekawszy i przyjemniejszy? A ponadto bardziej intrygujący? Przygoda, podróże, poszukiwania przez zakochaną parę odpowiedzi na liczne pytania itd. Czyż to nie jest dla pana ani trochę ekscytujące?
- Owszem, panie hrabio. Jest niesamowicie ekscytujące. Ale jednak...
- Ale jednak co? Nie rozumie pan, że ona pana kocha? Cierpi teraz przez pana. Od godziny płacze w poduszkę, a do tego cały dzień chodzi załamana i smutna. Nie pomyślał pan, że nawet jeśli zawiniła wobec pana swoimi kłamstwami, to jednak już dość się nacierpiała psychicznych katuszy i zasługuje na wybaczenie? Nie sądzi pan, panie Chroniqueur?
Spojrzałem uważnie na mego rozmówcę. Nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć. Urażona duma ciągle się odzywała, chociaż argumenty hrabiego Monte Christo były bardzo przekonujące. Nie byłem do końca pewien, co mam zrobić. Postanowiłem więc o to zapytać hrabiego. On zaś odrzucił resztkę cygara i powiedział:
- Co masz pan zrobić?! Pan się mnie pytasz, co masz pan zrobić? Odpowiem panu zatem. Zachowaj się pan jak mężczyzna! Idź pan teraz do niej. No idź pan nareszcie!
Ja zaś uśmiechnąłem się do niego wesoło, ścisnąłem go po przyjacielsku, po czym ruszyłem biegiem do pokoju Marty. Przed wyjściem z gabinetu hrabiego zatrzymałem się jeszcze na chwilę i zapytałem:
- Jeszcze tylko jedno pytanie, nim odejdę. Mówił pan, panie hrabio, że zorganizował pan moją podróż oraz rozmowy z konkretnymi osobami. Czy to oznacza, że to pan napisał pośmiertne wyznania Villeforta i de Morcerfa?
Hrabia wybuchnął śmiechem słysząc moje jakże naiwne (przynajmniej dla niego) pytanie:
- Ależ skądże znowu, panie Chroniqueur. O co mnie pan posądza? O to, że posiadam talent do pisania książek godny pana? Nie, mój drogi panie. Nie mam twego daru tworzenia fikcji na papierze i nie ja napisałem oba te zeznania.
- Więc kto je napisał?
- To oczywiste. Pierwsze napisał Gerard de Villefort, a drugie Fernand Mondego, hrabia de Morcerf.
- Więc te rękopisy są autentyczne?
- Jak najbardziej. Napisali je moi wrogowie tuż przed swoją śmiercią. Ja jedynie zadbałem o to, by zostały one odnalezione i mógł je pan otrzymać podczas swojej podróży w odpowiednim momencie.
Uśmiechnąłem się delikatnie do hrabiego, kiedy mi to powiedział. A więc nie wszystko w mojej podróży było fikcją. Rękopisy były przecież prawdziwe. Losy hrabiego Monte Christo też. A przede wszystkim miłość Marty do mnie. No właśnie, Marta! Biedactwo zasłużyło na przeprosiny z mojej strony. Musiałem je jej jak najszybciej ofiarować.
- Dziękuję panu, panie hrabio – zawołałem.
Następnie wybiegłem z jego gabinetu i ruszyłem biegiem do pokoju Marty.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pią 2:13, 28 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City



Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 1:08, 07 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział LI

Wspomnienia Marty (wklejone do Dziennika Jeana Chroniqueura)

Za zgodą mego ukochanego Jeana postanowiłam opisać z własnej perspektywy wydarzenie, które miało miejsce niedługo po przybyciu do domu moich rodziców. Chciałabym bowiem, żeby ewentualni czytelnicy dzieła o naszych poszukiwaniach łatwiej mogli zrozumieć sytuację, w jakiej się znalazłam.
Kiedy zakochałam się w Jeanie, moje życie zmieniło się diametralnie. Nie mogłam spać ani jeść, chciałam być blisko mego ukochanego. Wiedziałam doskonale, że to właśnie on jest moim przeznaczeniem. Z nim mi tylko żyć i umierać. Rodziców moich bardzo zasmuciło moje cierpienie, ale nie umieli mi pomóc. Bo czy można pomóc komuś, kto cierpi z powodu miłości? Może i można, ale nie jest to takie proste. Ojciec po wielu próbach udzielenia mi pomocy, w końcu rozłożył załamany ręce stwierdzając, że musi się poddać, gdyż na moją chorobę nie ma lekarstwa. Za to matka podeszła do całej sprawy praktycznie. Porozmawiała ze mną i obie ustaliłyśmy, co należy robić. To matka zaproponowała, żeby ojciec poznał lepiej wybranka mego serca i w odpowiednim momencie połączył go ze mną.
Oczywiście przez zwrot „odpowiedni moment” miano na myśli po prostu danie mi czasu na osiągnięcie wieku dojrzałego. Kiedy bym już go osiągnęła, miałabym zadecydować, czy nadal kocham Jeana czy też nie. Słusznie bowiem mój ojciec uznał, że nawet jeśli dziecko pokocha jakiegoś mężczyznę, to kobieta może tego samego mężczyznę łatwo zapomnieć. Ojciec po cichu żywił nadzieję, że z biegiem lat zapomnę o Jeanie, do którego poczułam tę dziecięcą miłość. Jednakże przeliczył się, gdyż skończyłam szesnaście lat, a wciąż byłam w Jeanie zakochana. Z biegiem lat moja miłość do niego zamiast gasnąć jedynie rosła. Tym bardziej, że mój ojciec przez te wszystkie lata zdobywał wszelkie wiadomości na jego temat, a były to wiadomości co najmniej pochlebne. Jean był powszechnie lubiany i szanowany, a ponadto przez wielu ludzi podziwiany za swój prawdziwy talent dziennikarski oraz literacki. Ojciec mój uznał zatem, że wybranek mego serca nadaje się na jego zięcia, jednak postanowił dać mu możliwość wyboru. Ostatecznie przecież Jean wcale mógł mnie nie pokochać. W najgorszych swoich przewidywaniach liczyłam się z taką możliwością, ale jednak miałam nadzieję, że użyję skutecznie swoich wdzięków, aby go sobie zjednać. Matka nauczyła mnie tego i owego z kobiecych sztuczek, więc wierzyłam, że zdołam skutecznie usidlić mężczyznę swego życia.
Kiedy już skończyłam szesnaście wiosen, ojciec mój postanowił wprowadzić w życie długo opracowywany przez niego plan działania. Odwiedził Alfonsa de Beauchamp (redaktora naczelnego gazety, dla której pracował Jean) i namówił go, by ten nakazał Jeanowi ruszyć w poszukiwanie wszystkich wiadomości o hrabim Monte Christo. Następnie sam po kolei odwiedzał różne osoby, które Jean miał spotkać i powiedział im, co wolno im powiedzieć, a czego nie. Podróż mego ukochanego miała zaprowadzić go do Rzymu, a tam miał zgodnie z planem spotkać mnie. Ja zaś miałam przyłączyć się do jego podróży i ostatecznie razem z nim dotrzeć do Algierii, gdzie dopiero cała prawda ujrzeć mogła światło dzienne.
W sprawie mojego wyjazdu sprawa nie była jednak przesądzona. Długo musiałam prosić rodziców, by się zgodzili na to, abym mogła ruszyć do Rzymu bez ich opieki nawet takiej cichej, prowadzonej z daleka. Ostatecznie przecież w grę wchodziło nie tylko moje bezpieczeństwo, ale i panujące powszechnie obyczaje. Młodej, nastoletniej pannie nie wypada przecież podróżować samemu bez rodziców tudzież opiekunów. Poza tym tu nawet nie o konwenanse chodziło. Moi rodzice obawiali się, że znowu coś się może stać. Nie zapomnieli czasów, kiedy w wieku trzech lat zostałam porwana przez Benedetta, wskutek czego wszyscy nieomal zginęliśmy. Na całe szczęście dobry Bóg się do nas uśmiechnął. Ocaleliśmy, a ten nędznik trafił do więzienia. Później co prawda mój ojciec okazał mu swoją litość, pozwolił uciec i rozpocząć nowe życie. Młodzieniec ów ponoć po tym wszystkim zmienił do mojego ojca nastawienie. Nie wiem czy to prawda, ale potem już nigdy nie byliśmy przez niego prześladowani. Mimo to matka moja wciąż obawiała się Benedetta i pilnowała mnie dosłownie wszędzie. Pomagali jej w tym Ali, Bertuccio, Jacopo i jego załoga. Każdy z nich kochał mnie jakbym była ich własną córką i tak mnie też traktowali. Z szacunkiem, ale też i lekką poufałością. Nie muszę chyba mówić, że były to uczucia z mojej strony jak najbardziej odwzajemnione. Bardzo bowiem kochałam każdego z moich opiekunów jak miłego i serdecznego wujka.
Wracając jednak do mojej opowieści, muszę wyjaśnić, że o ile ojciec zechciał jeszcze wyrazić zgodę na to, aby puścić mnie w szeroki świat bez opieki, o tyle matkę moją ciągle nękały obawy, iż może coś złego spotkać ich jedyne dziecko. Zwłaszcza ze strony Benedetta, w którego przemianę moja matka nigdy nie uwierzyła. Obawiała się, że w każdej chwili zechce znowu nas skrzywdzić poprzez dobranie się do mnie. Jednak wszystkie jej obawy rozwiały się z chwilą, kiedy Jacopo przywiózł nam najświeższe wiadomości. Powiedział, że Benedetto pozostał przestępcą, a za swoje czyny został schwytany i ścięty na gilotynie. A zatem nasz największy wróg zginął i nie musieliśmy się go już nigdy obawiać. Wszelkie niebezpieczeństwo z jego strony znikło. W takim wypadku moja matka nie miała już żadnych przeciwwskazań, abym ruszyła do Rzymu.
Wsiadłam więc na statek Jacopa, który zabrał mnie do stolicy Włoch – miasta, w którym miałam spotkać mego ukochanego. Zabrałam ze sobą jedynie kilka służek oraz moją starą nianię, która miała służyć mi jako przyzwoitka. Oprócz tego musiałam zgodzić się na to, że Jacopo i jego ludzie będą czuwać nad moim bezpieczeństwem. Ta sama misja została również powierzona Luigiemu Vampie i jego bandytom. Wywiązali się oni ze swego zdania nawet lepiej niż powinni. To całe „porwanie”, jakie urządzili mnie i Jeanowi było prawdziwym majstersztykiem. Widać w tym mądrą głowę.
Kiedy przybyłam już do Rzymu, przeszłam od razu do działania. Zameldowałam się w tym samym hotelu, w którym zatrzymał się również Jean. Skrupulatnie upewniłam się najpierw, że właśnie tam mogę spotkać mego ukochanego. Gdy już uzyskałam tę pewność, odczekałam kilka dni, po czym zorganizowałam „napad” na mnie, podczas którego mój wybranek wystąpić mógł w roli błędnego rycerza i ocalić swoją księżniczkę. Kiedy już tego dokonał i zakochał się we mnie, zostało mi tylko kuć żelazo póki gorące. Spełniłam swoje największe marzenie i oddałam się swemu ukochanemu. Och, jak ja dawno na to czekałam. Tak długo o tym marzyłam i teraz moje marzenie się spełniło. Jak się wtedy czułam, gdy oddałam mu swój największy skarb? Nie umiem tego opisać. To było coś tak wspaniałego i cudownego, czego nie umiem nazwać. Wiem jednak, że to nie było takie, jak sobie to wyobrażałam. Było o wiele lepiej.
Ojciec mój oczywiście dowiedział się o wszystkim, co między mną a Jeanem zaszło. Przewidywał, że takie coś może mieć miejsce, ale jednak nie brał takiej możliwości na poważnie. Dlatego też fakt, iż zostałam kochanką pana Chroniqueur, mocno nim wstrząsnął. Jak się dowiedziałam od matki, ojciec w pierwszej chwili chciał popłynąć do Rzymu i na miejscu zastrzelić Jeana. Jednak moja mama zawsze umiała wpłynąć pozytywnie na ojca i przekonała go, że takie zachowanie będzie głupie i żałosne, zaś ja sama na pewno doskonale wiem, co robię. Dodała również, że miłość nie wybiera, a i oni sami nie czekali z tymi sprawami do ślubu. Ojciec mój długo czuł do mnie i Jeana złość, ale ostatecznie dał się jej przekonać i nie przerwał naszej podróży. A podróż ta trwała w najlepsze. Spotykaliśmy kolejno jedną po drugiej wszystkie osoby, które zgodnie z planem mego ojca miały opowiedzieć o nim Jeanowi.
Kiedy jednak lista tzw. „informatorów” się wyczerpała, ojciec wysłał list do mego ukochanego i zaprosił go razem ze mną do Algierii. Oczywiście nie napisał mu, że jestem panną de Monte Christo. Wolał wyjawić to Jeanowi w chwili, kiedy zjawimy się na miejscu. Wówczas to poważnie zaczęłam się lękać o mój związek z Jeanem. Wiedziałam, że kiedy odkryje, iż go okłamałam, na pewno zwariuje ze złości. Poczuje się oszukany i słusznie zresztą. Każdy na jego miejscu by się tak poczuł. Miałam jednak nadzieję, że wszystko da się jakoś załagodzić. Jednak im bliżej byliśmy mojego domu, tym bardziej się denerwowałam. Nie umiem opisać, co czułam w chwili, kiedy wiedziałam, że czas, w jakim uda mi się utrzymać incognito jest coraz krótszy. Wydawało mi się, że serce ma wyskoczyć z mojej piersi. Mdliło mnie w środku, ściskało w żołądku. Wiedziałam, że prawda niedługo wyjdzie na jaw. Bałam się reakcji mego ukochanego, kiedy ją pozna.
Reakcja mego wybranka nie zaskoczyła mnie wcale. Jean poczuł się oszukany i skompromitowany. Wcale mu się nie dziwię. Biedak pomyślał pewnie, że ja i mój ojciec wykorzystaliśmy jego naiwność w sobie tylko wiadomym celu. Niewątpliwie układał w swojej głowie różne najbardziej szalone teorie spiskowe. Wiedziałam, że straciłam go. Płakałam całą godzinę nie mogąc się uspokoić. Na kolacji Jean i ja nie odzywaliśmy się do siebie wcale. W nocy zaś z nerwów nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok. Dręczyły mnie okropne myśli i obawy. Czułam, że cokolwiek nie zrobię, to i tak mój ukochany nigdy więcej się już do mnie nie odezwie.
Jakież było moje zdumienie, kiedy nagle usłyszałam, jak ktoś wchodzi do mego pokoju. Myślałam początkowo, że to może służący albo rodzice chcący mi życzyć dobrej nocy. Podniosłam głowę w stronę drzwi i wtem, ku memu wielkiemu zdumieniu, oczom moim ukazał się Jean. Stał w drzwiach i najwyraźniej się do mnie uśmiechał. Mogło mi się oczywiście wydawać, bo w końcu ciemność przysłaniała część widoczności, jednak właśnie takie odniosłem wrażenie.
- Jean?! To ty?
- Tak, Martusiu... To ja - powiedział powoli podchodząc do mnie, po czym usiadł obok mnie i delikatnie głaszcząc palcem mój policzek.
- Co ty tutaj robisz? – zapytałam zdumiona jego zachowaniem.
Miałam przecież prawo być zdumiona. Najpierw się na mnie obraził, a teraz najspokojniej w świecie się do mnie uśmiechał. A mówią, że to my kobiety jesteśmy dziwne. Popatrzyłam na niego ciekawa tego, co mi odpowie.
- Widzisz... Zrozumiałem, że nie chciałaś niczego złego – powiedział Jean gładząc powoli mój policzek – Zrozumiałem, iż może kłamałaś w sprawie swej prawdziwej tożsamości, ale w sprawie uczuć byłaś ze mną szczera od samego początku. Innymi słowy chciałbym się z tobą pogodzić.
Czułam się tak, jakby właśnie miało nadejść Boże Narodzenie. Ogarnęło mnie niesamowicie radosne uczucie, gdy usłyszałam jego słowa. Czułam się tak, jakby niebo się przede mną otworzyło. Mój ukochany nie tylko nie miał mi za złe moich kłamstw, ale wciąż mnie kochał. Los się do mnie uśmiechnął.
- Kochany mój... Mówisz poważnie? Chcesz się ze mną pogodzić?
- Naturalnie, najdroższa. Nie inaczej – odpowiedział Jean i pocałował mnie delikatnie w usta.
Objęłam go mocno za szyję i przytuliłam się do niego, zmysłowo pogłębiając pocałunek, który stawał się z każdą chwilą coraz bardziej słodki. Kiedy już przestaliśmy się całować, zaśmiałam się wesoło i spojrzałam mu w oczy.
- Na pewno nie jesteś na mnie zły, ukochany mój?
Uśmiechnął się i pogłaskał moją twarz.
- Oczywiście, kochanie, że nie jestem już na ciebie zły. Choć zdecydowanie nie rozumiem cię, dlaczego nie powiedziałaś mi od razu, kim jesteś i co tu robisz.
- A bo to uwierzyłbyś mi?
Jean zastanowił się przez chwilę.
- Sam nie wiem. Myślę, że bym uwierzył, kochanie. Powinnaś mieć do mnie więcej zaufania, Marto. Więcej zaufania.
Przytuliłam się do niego kurczowo. Jakże cudownie się czułam w jego ramionach. Takich silnych, męskich i ciepłych ramionach. Wiedziałam, że jeśli komuś mogę zaufać i powierzyć każdy swój problem, to tylko jemu. I właśnie w jego ramionach zawsze odnajdę schronienie przed wszystkim, co złe. Naprawdę nie rozumiem kobiet, którym nie była potrzebna taka pieszczota jak przytulenie przez ukochanego mężczyznę. Mnie była potrzebna i zamierzałam już zawsze z niej korzystać, kiedy tylko będzie ku temu okazja.
- Dobrze, kochanie... Następnym razem będę ci ufała – powiedziałam mocno się do niego przytulając – Mimo wszystko jednak, uważam że lepiej zrobiłam tak, jak zrobiłam. Nie sądzisz, iż dzięki takiej, a nie innej podróży poznaliśmy się lepiej i pokochaliśmy? Bo jak dla mnie taki rodzaj podróży nas naprawdę połączył. Niesamowicie ekscytująca podróż, tajemnica do wyjaśnienia, poszukiwanie coraz to nowszych informacji, powolne zmierzanie do celu… Czyż nie to najlepiej ludzi do siebie zbliża?
Jean zastanowił się przez chwilę nad tym, co mu powiedziałam, po czym pocałował mnie czule w czoło.
- Prawdę mówiąc, kochanie, to zgadzam się z tobą. Masz rację. Nic tak nie łączy dwoje obcych sobie ludzi, jak wspólna podróż pełna niesamowitych przygód. Tu się z tobą zgodzę.
Zaśmiałam sie do niego delikatnie, a następnie wtuliłam się w niego i delikatnie pogłaskałam dłońmi jego twarz. Długo jeszcze patrzyliśmy sobie w oczy.
- A więc jak, kochany panie Chroniqueur? – zapytałam zadowolona – Czy pogodziliśmy się wreszcie?
- Oczywiście, kochana panno de Monte Christo – odpowiedział nieco zadziornie – Myślę, że między nami zapanuje teraz zgoda.
Zaśmiałam się lekko i poczułam nagle wielkie, palące mnie od środka pragnienie. Oblizałam powoli wargi, a potem złączyłam je z jego wargami w namiętnym pocałunku.
- Najdroższy mój... Myślę, że jeszcze nie do końca się ze sobą pogodziliśmy.
- A kiedy się już całkowicie ze sobą pogodzimy? – zapytał mnie z uśmiechem na ustach.
Następnie odgarnął mi niesforny kosmyk włosów z czoła. Bardzo lubiłam, kiedy mi tak robił. Zaśmiałam się wesoło niczym małe dziecko otrzymujące właśnie wymarzoną zabawkę.
- Pogodzimy się dopiero wtedy, kiedy teraz coś wspólnie zrobimy.
- Co masz na myśli, najdroższa? Na co masz ochotę?
Zaśmiałam się wesoło. On doskonale wiedział, na co mam ochotę, jedynie droczył się ze mną, jak to on. Lubił to robić, ale mnie wcale to nie przeszkadzało. Przynajmniej przy nim było mi zawsze wesoło.
- No właśnie. Na co ja mogę mieć ochotę, najdroższy mój?
- Otóż to! Na co moja ukochana może mieć ochotę? – droczył się ze mną Jean.
- Domyśl się.
On najwidoczniej się domyślił, ponieważ objął mnie mocno do siebie i pocałował z miłością me usta. Następnie rozebrał mnie, a ja jego, po czym oboje oddaliśmy się najpiękniejszemu na świecie sposobowi łagodzenia sporów pomiędzy zakochanymi.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 0:52, 29 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Śro 22:18, 12 Mar 2014    Temat postu:

Może i Fernand żałował popełnionych zbrodni, ale to niczego nie zmienia, bo trochę za późno to zrozumiał. Ambicja tak go zaślepiła, że z byle rybaka stał się wielkim panem przez liczne zdrady, jakich się dopuścił, co bynajmniej go nie usprawiedliwia. Mercedes z kolei rzeczywiście nie postępuje mądrze, skoro woli żyć w samotności i zgryzocie, rozpamiętując to co było zamiast zająć się teraźniejszością. Skoro nie potrafiła zdobyć się na to, żeby wrócić do hrabiego to mogła zamieszkać ze swoją rodziną, a nie żyć w odosobnieniu i zgrywać ofiarę losu, bo takie życie nie ma najmniejszego sensu, skoro zamierza je spędzić na użalaniu się nad swoim losem, którego przecież nie zmieni. Sama zrobiła z siebie męczennicę i pokutnicę, choć nie była przecież niczemu winna, bo i skąd mogła wiedzieć, że Fernand stał za uwięzieniem Dantesa? A Jean znów miał niesłychane szczęście, że spotkał kolejnego informatora, który przyjechał do Paryża tylko po to, aby go odnaleźć i opowiedzieć mu co wie na temat hrabiego. Widocznie zależy mu na tym, by biografia hrabiego została opublikowana w gazecie, bo czyny takiego człowieka powinny zyskać sławę we Francji, tym bardziej, że przecież większość Francuzów nie przypuszczała nawet, że niezwykle bogaty, a przy tym i rozrzutny hrabia Monte Christo może być ich rodakiem, tylko przypisywali mu włoskie bądź też wschodnie pochodzenie.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 20:32, 13 Mar 2014    Temat postu:

A zatem Jacopo poszukiwał Jeana, by przekazać mu list od samego hrabiego, który postanowił opowiedzieć mu całą swoją historię. Ostatecznie postanowil po latach odkryć swoją tożsamość i życie przed wszystkimi, a nie tylko przed wybranymi osobami. Teraz przecież już nikt nic nie może mu zrobić ani niczego zarzucić.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Czw 21:59, 13 Mar 2014    Temat postu:

Szybko się ze wszystkim uwinęli i wypłynęli w podróż do Afryki, aby zobaczyć się z hrabią i osobiście wysłuchać historii jego życia, a Jacopo okazał się naprawdę przydatny, bo nie dość, że ich tam zabrał , to jeszcze opowie im swoją historię, dzięki czemu Jean zdobędzie nowe informacje na temat hrabiego.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Pią 21:06, 14 Mar 2014    Temat postu:

A zatem Jacopo pozostał wiernym sługa i zaufanym przyjacielem hrabiego, a ta para, którą Dantes połączyl to zapewne nikt inny jak Walentyna i Maksymilian, któremu chcial się odwdzieczyć za dobrodziejstwa, jakie ojciec Maksymiliana wyświadczył jego ojcu.
Powrót do góry
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Pon 21:39, 17 Mar 2014    Temat postu:

W końcu dotarli do Afryki i dobrze, że ich spotkała burza piaskowa, bo dzięki niej mieli okazję zapoznać się z Albertem i wysłuchać co też on ma im do powiedzenia na temat hrabiego i znów szczęśliwy traf sprawił, że Jean poznał kolejną osobę znającą człowieka, którego tak bardzo pragnie poznac i dowiedzieć się wszystkiego co dotyczy jego osoby.
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bonanza.pl Strona Główna -> Bonanza forum / Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... 10, 11, 12, 13, 14, 15  Następny
Strona 11 z 15

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin