|
www.bonanza.pl Forum miłośników serialu Bonanza
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 20:41, 07 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
A czy w takim razie dobrze rozumiesz, moja kochana AMG, że spodobał Ci się początek mojej powieści? I będziesz dalej chciała ją czytać? Zacząłem pisać ją niczym Jan Potocki RĘKOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE, gdzie zaczyna się od Prologu, w którym żołnierz napoleoński w Saragossie znajduje rękopis i go czyta Pomyślałem, że to dobry początek. Poza tym lubię powieści szkatułkowe.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 22:50, 07 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozpoznaję zamysł co do struktury - znajomy, co nie znaczy, że zły Jestem ciekawa, jak rozwiniesz losy Monte Christo. Też wolę pozytywne zakończenia.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 23:00, 07 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
No cóż.... mam nadzieję zatem, że jako pisarz cię nie zawiodę. Postaram się rozwinąć jak najlepiej losy hrabiego Monte Christo oraz dzieje głównego bohatera, młodego dziennikarza poszukującego wszelkich wiadomości o hrabi Mam nadzieję, że forma powieści szkatułkowej też ci się podoba. Bo sposób pisania książki tej zaczerpnąłem z RĘKOPISU ZNALEZIONEGO W SARAGOSSIE oraz z powieści Brama Stokera DRACULA. Zachwycają mnie te dwa sposoby prowadzenia narracji i tworzenia powieści. Mam nadzieję więc, że docenisz moją inwencję
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 1:43, 08 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Przedmowa spisana ręką Jeana Chroniqueura
Rok 1855 ma dla mnie szczególne znaczenie. Tego bowiem roku miały miejsce pewne niezwykłe wydarzenia, które na zawsze odmieniły moje życie i uczyniły mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Teraz, gdy po latach rozmyślam o tym wszystkim, wciąż nie mogę się nadziwić, jak do tego wszystkiego doszło. Błogosławię dzień, w którym zlecono mi napisanie artykułu na temat hrabiego Monte Christo. Od niego bowiem rozpoczął się łańcuch niesamowitych zdarzeń, dzięki którym zyskałem szczęście, o jakim mi się nawet nie śniło. Chciałbym opowiedzieć, jak do tego wszystkiego doszło. Mam nadzieję, że moja opowieść nikogo nie znudzi, a wręcz pomoże każdemu łatwiej zrozumieć, kim był tak naprawdę człowiek, którego świat poznał pod nazwiskiem hrabiego Monte Christo.
Nazywam się Jean du La Puffe. Pochodzę ze starej, francuskiej rodziny szlacheckiej, która w ciągu setek lat przetraciła znaczną część swego majątku na hulankach oraz zabawach. Z tego też powodu ja, jako potomek tego szlachetnego rodu, aby mieć za co żyć, musiałem splamić swoje ręce pracą w uczciwym zawodzie. Oczywiście moi szlachetni przodkowie na pewno do dzisiaj przewracają się w grobie na myśl o tym, że ich potomek poniża się pracując jak zwykły, szary obywatel. Ale jeśli mam być szczery, niewiele mnie ten fakt obchodzi. Smutną prawdą na tym świecie jest to, że jeśli człowiek chce żyć, musi przestać przejmować się pochodzeniem, nie jest ono bowiem w stanie nikogo wyżywić. Mogłem oczywiście znaleźć sobie bogatą kochankę i pójść na utrzymanie. Na to jednak nie potrafiłem się zdobyć uważając takie wyjście z sytuacji za co najmniej niehonorowe, jeśli nie wręcz upokarzające. Dlatego też zacząłem pracować. Muszę jednak zauważyć, iż niełatwo mi było znaleźć odpowiednią dla moich możliwości pracę. Jako człowiek nieprzygotowywany przez rodziców do trudnej sytuacji życiowej nie miałem żadnych kwalifikacji do ciężkiej pracy fizycznej, do której również, nawiasem mówiąc, nie miałem najmniejszego zapału. Na szczęście z pomocą przyszedł mi mój ojciec chrzestny, Alfons de Beauchamp, podobnie jak ja pochodzący ze starej arystokratycznej rodziny. Był on redaktorem naczelnym w gazecie „Journal de Paris” i załatwił mi w niej pracę, oczywiście pod swoim kierownictwem. Zgodziłem się bez wahania. Miałem bowiem smykałkę do pisania, gdyż od jakiegoś czasu amatorsko zajmowałem się pisarstwem, rzecz jasna pod pseudonimem. Moi liczni i wciąż żyjący krewni, którzy w ciężkiej mej sytuacji materialnej łatwo zapomnieli o mnie, nigdy nie darowaliby mi tego, gdybym zszargał ich nazwisko poniżającą pracą pisarza. Dlatego też przyjąłem pseudonim Jean Chroniquer. Pod tym fałszywym nazwiskiem kontynuowałem swoją karierę pisarską również jako dziennikarz i jako Jeana Chroniquera poznali mnie również czytelnicy gazety „Journal de Paris”. To samo przybrane nazwisko zyskało także w niedługim czasie wielką i moim zdaniem zasłużoną sławę.
Mój fach szybko przypadł mi do gustu. Nie musiałem ciężko pracować, obowiązki sprawiały mi przyjemność, poznawałem interesujących ludzi, zaś moja ciekawość dotycząca wszelkich wydarzeń dziejących się w Paryżu i na świecie była zaspokajana w stu procentach. Pracowałem za porządną pensję, zaś mój pracodawca lubił mnie i był ze mnie całkowicie zadowolony. Nie oznacza to oczywiście, że miałem jakiekolwiek fory u szefa. Ojciec chrzestny nie traktował mnie lepiej od innych swoich pracowników, ale na równi z nimi. Wdzięczny jestem mu za to, gdyż dzięki temu nie uderzyła mi do głowy woda sodowa. Widać było jednak, że mój pracodawca pozwala mi się rozwinąć w każdej mojej specjalności, a miałem ich kilka. Posiadałem więc wszystko, czego mi było trzeba do szczęścia.
Jedyne, co mnie nieco denerwowało w moim trybie życia, to jego prawdziwie męcząca monotonia. Chwilami stawała się ona wręcz nie do zniesienia. Większość moich dni wyglądała praktycznie to samo, co chwilami bywało męczące. Ja zaś pragnąłem przygód i niesamowitych zdarzeń. Mój ojciec chrzestny umożliwił mi wejście na paryskie salony. Minęły bowiem czasy, kiedy to praca dziennikarza była hańbiąca. Oczywiście dla mojej rodziny to, że pracuję był już hańbą samą w sobie, jednak sam zawód dziennikarza uważano za coś co najmniej ciekawego, by nie rzecz, pociągającego.
Dzięki wejściu na salony zapoznałem się z miejscową śmietanką towarzyską, zawarłem liczne znajomości, wdawałem się w kilka romansów. Nie było to wciąż jednak to, czego szukałem, a jak już zaznaczyłem, szukałem przygód oraz prawdziwej miłości. Wydawało się wówczas, że one już nigdy nie nadejdą. Tak było aż do dnia, kiedy dwa lata po mym przyjęciu do pracy mój ojciec chrzestny powierzył mi niezwykle poważne zadanie. Zadanie, które już na zawsze odmieniło moje życie na lepsze i pomogło mi zrealizować najbardziej skryte pragnienia mego serca.
W dalszym ciągu mych zapisków opowiem dokładnie jak do tego doszło. Dokonam tego za pomocą dzienników, jakie prowadziłem w dniach, gdy realizowałem powierzone mi zadanie. Relacja w nich zawarta będzie, moim zdaniem, najlepszym sposobem na opowiedzenie wszystkiego, co powinno być opowiedziane.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Śro 22:25, 06 Sie 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 17:39, 08 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Prolog Polaka... przedmowa Francuza... to już teraz będzie akcja, jak rozumiem? Bo na nią też czekam...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 17:41, 08 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Zapomniałam dodac: biedny szlachcic... zmuszony pracować... Okropny los Mam nadzieję, że chociaż za to się napracuje na korzyść czytelnika
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez AMG dnia Pią 17:44, 08 Lis 2013, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 19:31, 08 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział I
Dzienniki Jeana Chroniqueura
1 lipca 1855 r.
Dzień mojej pracy zaczął się nietypowo, zupełnie inaczej niż wszystkie inne dni dotychczasowe. Ledwo bowiem zdążyłem usiąść za biurkiem, a natychmiast zjawił się mój pracodawca i powiedział do mnie:
- Jean! Pozwól ze mną do mego gabinetu.
Po stanie jego głosu wywnioskowałem, że nie jest on bynajmniej na mnie zły. Raczej podniecony. Wyraźnie bowiem zapalił się do jakiegoś projektu i chciał mnie w niego wciągnąć. Byłem tego pewien, gdyż dość długo znam mojego ojca chrzestnego, by umieć rozpoznać, co może oznaczać taki, a nie inny sposób jego mówienia do mnie. Miałem jedynie nadzieję, że jego pomysł nie jest ani szalony ani groźny dla mego życia. Ostatecznie o moim pracodawcy krążyło w Paryżu wiele historii, nie wszystkie pochlebne. W większość z nich nie wierzyłem, ale jednak nieco się przeraziłem możliwości, iż Alfons de Beauchamp wciągnie mnie w jakiś swój szalony projekt. Mimo wszystko udałem się do jego gabinetu, choć duszę miałem na ramieniu z obaw, które dyktowała mi przerażona wyobraźnia.
- Słucham cię, ojcze chrzestny – powiedziałem, gdy już wszedłem do gabinetu swego pryncypała.
Alfons de Beauchamp spojrzał na mnie i powiedział:
- Cieszę się, że jesteś. Siadaj, proszę. Muszę z tobą porozmawiać.
Posłuchałem polecenia i usiadłem.
Tymczasem Alfons de Beauchamp spojrzał na mnie uważnie i zapytał:
- Jak długo tu pracujesz, Jean?
Przyznam się, że pytanie to mocno mnie zdziwiło, gdyż nie widziałem w ogóle jakiekolwiek jego związku z moją tu wizytą. Mimo wszystko jednak odpowiedziałem:
- Już dwa lata, co do dnia, ojcze chrzestny.
Alfons de Beauchamp uśmiechnął się.
- Doskonale. Jak zapewne doskonale pamiętasz, nigdy nie powiedziałem ci byle jakich spraw. A wręcz przeciwnie. W miarę moich możliwości dawałem ci do badania i śledztw dziennikarskich same interesujące i ciekawe przypadki. Czyż nie tak?
- To prawda, ojcze chrzestny. Co do słowa. I jestem ci za to wszystko niezmiernie wdzięczny.
Beauchamp uśmiechnął się ponownie.
- To miło z twojej strony. Lecz nie w celu usłyszenia wyrazów twojej wdzięczności cię tu wezwałem. Otóż chcę ci powiedzieć, że choć zawsze powierzałem ci zadania moim zdaniem niezwykłej wagi, to jednak nigdy jeszcze nie była to sprawa tak poważna jak ta, którą chce ci teraz powierzyć. To sprawa niezwykle dla mnie ważna i nie powierzyłbym jej nikomu innemu jak tylko komuś, do kogo mam bezgraniczne zaufanie. A ze wszystkich pracowników jedynie do ciebie takie zaufanie posiadam. I nie przez wzgląd na twe pochodzenie, lecz sumienność i uczciwość w wykonywaniu swej pracy.
Kiedy skończył swoją wypowiedź, pomyślałem, że serce mi z piersi wyskoczy. Z radości, rzecz jasna, a nie z przerażenia. Więc mój ojciec chrzestny chciał powierzyć mi taką sprawę, jaką nie powierzyłby nikomu innemu na świecie? To bez wątpienia był naprawdę wielki zaszczyt oraz dowód zaufania. Nie mówiąc już o tym, iż był to wyraźny znak od losu. W moim życiu miała się odbyć długo wymarzona przeze mnie przygoda. Taka, o jakiej marzyłem całe swoje życie. Tak przynajmniej wtedy czułem.
Z radości i podniecenia nie mogłem wykrztusić z siebie nawet jednego, sensownego słowa poza prostym i zwyczajnym "Naprawdę?". Beauchamp widząc moją reakcję jedynie wybuchnął radosnym śmiechem, po czym zapytał:
- Czy słyszałaś coś o hrabi de Monte Christo?
- Nie, ojcze chrzestny. Nigdy o nim nie słyszałem.
- I nie dziwię ci się. W Paryżu był ostatnio w 1838 roku, za czasów ostatniego króla Ludwika Filipa I. I to nie był zbyt długo, może miesiąc lub dwa. Nie pamiętam dokładnie. Po tym okresie pobytu w stolicy naszego państwa zniknął i już nigdy więcej się tu nie pojawił. Jednak jego pobyt w Paryżu zbiegł się z trzema ważnymi dla tego miejsca wydarzeniami. A były to kolejno upadki trzech sławnych ludzi: hrabiego de Morcerf, barona Danglars i prokuratora de Villefort.
- Interesujące – powiedziałem z niekłamanym zainteresowaniem.
- A i owszem. Nawet bardzo interesujące. Dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz?
- Czyżby to hrabia de Monte Christo przyczynił się do upadku tychże trzech ludzi?
Beauchamp rozłożył bezradnie ręce.
- Tego nie wiem. Jednak jego osoba nadal fascynuje i ciekawi ludzi w naszym mieście. Na tyle mocno, że postanowiliśmy... czyli ja i moja redakcja…. chcemy napisać wszystko, co wiemy o hrabi de Monte Christo. A być może, jeśli materiału będzie dużo, opublikować to również w formie książki.
- Przecież to świetny pomysł! – zawołałem radośnie nie umiejąc ukryć zapału.
Beauchamp uśmiechnął się do mnie z lekką pobłażliwością, jaką ludzie doświadczeni i mądrzy obdarzają zwykle młodych zapaleńców. Takich, jakim ja wówczas byłem.
Zacząłem się domyślać celu mojej rozmowy z ojcem chrzestnym
- Rozumiem zatem, że mam za zadanie zebrać wszystkie wiadomości dotyczące hrabiego de Monte Christo, jakie tylko znajdę?
- Właśnie tak. Niestety jednak w tym planie istnieje poważna skaza.
- Jakże to?
- W Paryżu nie ma wielu ludzi, którzy by wiedzieli cokolwiek o hrabi Monte Christo. Świadkowie jego pobytu w Paryżu albo już nie żyją, albo mieszkają daleko stąd. Dlatego sam rozumiesz, że zadanie, jakie ci powierzam, nie należy bynajmniej do łatwych.
- Rozumiem, w czym rzecz.
Natychmiast zacząłem liczyć na palcach, co i jak należy teraz zrobić.
- Trzeba teraz będzie podróżować i szukać ludzi, którzy osobiście znali hrabiego i coś o nim wiedzą. Należy zebrać odpowiednie fundusze, by nie zabrakło nawet franka na tę podróż. Potrzeba mieć jakąś wskazówkę, od czego zacząć. Bo początek to podstawa. Warto przy tym znać obce języki, bo informatorzy mogą być obcej narodowości. Nie mówiąc już o czasie niezbędnym do wykonania zadania.
- Czasu masz w nadmiarze, przyjacielu. Nie zależy nam na pośpiechu, ale na porządnym wykonaniu zadania.
- Skoro tak, to co innego. Jeśli będę miał dużo czasu, to zapewniam cię, ojcze chrzestny, że zadanie swe wykonam tak, jak je wykonać należy.
- To dobrze – powiedział Beauchamp, a po chwili milczenia dodał – Co do języków obcych, to znasz jakieś, prawda?
- Naturalnie. Znam włoski, hiszpański, angielski i grekę. I to zarówno grekę starą, jak i nową.
- To doskonale. Jeśli zaś idzie o fundusze, nie powinieneś mieć z nimi problemów, bo nasza redakcja opłaci wszelkie koszta, jakie możesz ponieść podczas tej wyprawy. Zawsze również możesz zwrócić się do banku „Thomson and French” o kredyt. Powołaj się na mnie, a możesz być pewien, że go otrzymasz.
- Miło mi to słyszeć. Co zaś do początku wyprawy, to czy można wiedzieć, kiedy mam ruszać i gdzie znajdę pierwszego informatora?
- Twoje pytanie dowodzi zatem, że podejmujesz się wykonać to zadanie?
- Podejmuję się, ojcze chrzestny.
- To doskonale. A zatem postanowione. Co do twoich pytań, to odpowiedzi na nie są dość proste. Zaczynasz od teraz.
- Od teraz?
- Właśnie tak. Od teraz. Chyba, że ci nie pasuje.
- Nie o to chodzi. A moje obowiązki w redakcji….
- To już załatwione. Nie przejmuj się tym.
- Skoro tak, to w takim razie idę teraz…
- A dokąd?
- Prawda, nie wiem.
Byłem tak podekscytowany tym zadaniem, że zupełnie przy tym zapomniałem, iż wcale nie wiem nawet, dokąd ani do kogo mam się udać. Wciąż bowiem nie miałem możliwości ruszenia z miejsca. Nie znałem bowiem żadnego nazwiska, od którego mógłbym rozpocząć moje poszukiwania.
Beauchamp uśmiechnął się do mnie pobłażliwie, po czym rzekł:
- Spokojnie, mój młody przyjacielu. Bez obaw. Tak się składa, że nazwisko pierwszego swego informatora już posiadasz.
- Naprawdę?
- Nawet bardzo naprawdę. Posiadasz to nazwisko, ale jeszcze go nie znasz, gdyż dopiero teraz je ci je zdradzę.
- A zatem, ojcze chrzestny, kim jest pierwsza osoba, którą muszę odwiedzić? Kto to jest?
- Ja.
Wiadomość ta mocno mnie zaszokowała. Mój ojciec chrzestny był pierwszym człowiekiem, z którym muszę odbyć rozmowę na temat hrabiego Monte Christo? Czego jak czego, ale tego się wcale nie spodziewałem. To było dla mnie prawdziwe zaskoczenie. Prawdziwe, aczkolwiek sprawiało mi to swego rodzaju radość. Przynajmniej zacznę od rozmowy z kimś, kogo znam.
- A więc to ty, drogi ojcze chrzestny, jesteś pierwszą osobą, z którą muszę odbyć wywiad?
- Nie inaczej, mój drogi chłopcze.
- Skoro tak, to w takim razie nie ma na co czekać.
Wyjąłem dziennik, jaki zawsze noszę ze sobą do zapisywania wywiadów z osobami, które muszę przesłuchać lub do zapisywania tego, co zauważę, a co mnie zaintrygowało. Następnie chwyciłem ołówek, nasączyłem rysik w ustach i powiedziałem:
- A zatem zaczynajmy, mój ojcze chrzestny. Kiedy dokładnie poznałeś hrabiego de Monte Christo?
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Nie 1:21, 05 Sty 2014, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 23:29, 08 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
To faktycznie niespodzianka, że pierwszy świadek na wyciągnięcie ręki... ba, za mało powiedziane, sam prosi o wywiad! Ciekawe, co będzie dalej...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 0:31, 09 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział II
Opowieść Alfonsa de Beauchamp
Nie chcę ci dokładnie opowiadać wszystkich kolei mego życia szczegół po szczególe, gdyż nie jest to bynajmniej tematem naszego spotkania , mój drogi Jeanie. Z tego właśnie powodu skupię się jedynie na tym, co najważniejsze. Na mojej znajomości z człowiekiem, który nas obu interesuje. Choć jak się domyślam, inni informatorzy, których spotkasz na swojej drodze, bynajmniej będą mieli inne podejście do całej sprawy i opowiedzą ci całe swoje życie od początku do chwili obecnej, a losy pana hrabiego będą w nich jedynie dodatkiem. A wręcz pretekstem do tego, by się wygadać. Lecz mniejsza z tym. Ja zamierzam postąpić inaczej. Z góry powiedzieć ci jednak muszę, że nie wiem zbyt wiele o całej sprawie. Ale tym co wiem podzielę się z tobą.
Hrabiego Monte Christo poznałem w roku 1838. Byłem wówczas młodym i żądnym sławy dziennikarzem, takim jak ty teraz. Szukałem sensacji. A tak się akurat złożyło, że los pozwolił mi trafić na jedną z nich. Wszystko zaczęło się w chwili, gdy zostałem zaproszony na śniadanie do jednego z moich bliskich przyjaciół, wicehrabiego Alberta de Morcerf. Miał on przedstawić mnie i kilku naszym przyjaciołom swego wybawcę - człowieka, który ponoć ocalił go z rąk włoskich bandytów. Tym kimś był nie kto inny, tylko właśnie pan de Monte Christo. Okazało się bowiem, że gdy zbóje porwali Alberta i zażądali za niego wysokiego okupu, Monte Christo udał się do nich i przekonał sobie tylko znanymi argumentami, by natychmiast wypuścili swego cennego jeńca i to bez płacenia okupu. Zbóje zaś, o dziwo, posłuchali go i wypuścili na wolność Alberta, który z wdzięczności zaprosił hrabiego do Paryża oraz obiecał go wypromować w stolicy naszej ukochanej Francji. Hrabia więc przybył do nas. Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Przybyliśmy wszyscy na miejsce i czekaliśmy na przybycie tej jakże niezwykłej osobistości. Hrabia już na wejście zrobił na nas wszystkich ogromne wrażenie. Przybył on bowiem do domu Alberta punktualnie. I to co do sekundy. Mówię poważnie. Co do sekundy. Niezwykła punktualność. Wszystkich nas tym zadziwił.
Hrabia zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie. Był miły, uprzejmy, a do tego niezwykle sympatyczny. Miał jednak w sobie coś takiego.... jakby to ująć.... z lekka szatańskiego. Przypominał mi bowiem, nie wiedzieć czemu, Mefistofelesa z legend o Fauście. Miał taki dziwny sposób życia. Podchodził do wielu spraw ironicznie, a nawet wręcz z kpiną. Jakby był kimś wyższym ponad nas wszystkich. Na pewne sprawy patrzył zaś z góry, tak jakby wiedział o tym, jak te sprawy się skończą i kpił z nas, że my tego przewidzieć nie potrafimy. Ale pomimo tego dość przerażającego nieco uczucia wywierał na nas wszystkich pozytywne i miłe ważenie. Nie wydawał się zły. I raczej taki nie był.
Obawiam się, że wiele ci powiedzieć nie mogę. Hrabia bowiem więcej czasu spędzał z Albertem de Morcerf niż ze mną. Pomagał mu tak jakby wchodzić w dorosłe życie. Był jego doradcą, prowadził go, mówiąc co i jak się dzieje na świecie. Dawał też dobre rady i jeśli mam być szczery, to Albert wcale źle nie wyszedł na słuchaniu tych rad. Wręcz przeciwnie. Skoro zaś o Albercie mowa, to miało miejsce związane z nim pewne ważne wydarzenie, w którym i ja brałem udział. Wydarzenie to przyczyniło się do upadku ojca Alberta, hrabiego Fernanda de Morcef. Sprawa wyglądała tak:
Baron Danglars, znamienity bankier i dobry znajomy ojca Alberta, na prośbę hrabiego Monte Christo dowiedział się tego i owego o hrabi de Morcerf. Potem zaś ktoś (nie mam pojęcia, kto to był) wysłał do mojej redakcji te wiadomości. Wynikało z nich, że pewien oficer imieniem Fernand pełniąc rolę francuskiego emisariusza na dworze Ali Tebelina - paszy i wezyra Janiny - podczas powstania Greków o niepodległość zdradził go na rzecz Turków. A podobno i osobiście zamordował. Gazeta moja opublikowała te wiadomości. Co prawda nie padło w nich ani razu nazwisko ojca Alberta, ale jednak wszyscy i tak wiedzieli, o kogo chodzi. Wybuchł wówczas niezły skandal, jak się możesz domyślać. Albert był wściekły i dyszał żądzą zemsty. Przyszedł do mnie, obraził mnie i oświadczył, że ja i moi koledzy drukujemy w swojej gazecie ohydne kalumnie na temat jego ojca. Był żądny krwi i chciał się ze mną pojedynkować. Ja jednak spróbowałem mu to wyperswadować. Powiedziałem, że pojedynkować się z nim mogę, ale to przecież gazety mojej nie uciszy. A ponadto w artykule na temat tajemniczego Fernanda nie padło wcale jego imię. Zatem to wcale nie musi chodzić o ojca Alberta. A jeśli cała sprawa ma zostać wyciszona, należy zdobyć wiadomości, które te nowe rewelacje potwierdzą lub zadadzą im fałsz. Poprosiłem zatem Alberta o trzy tygodnie zwłoki, żebym miał czas zbadać dokładnie całą sprawę. Otrzymałem go i rozpocząłem śledztwo dziennikarskie.
Trzy tygodnie minęły jak z bicza strzelił, ale ja niestety nie miałem pozytywnych wiadomości dla Alberta. Wszystko bowiem, co udało mi się ustalić, to potwierdzenie tego, co już zostało napisane w naszej gazecie. Nie było już najmniejszych wątpliwości, że Fernand Mondego, oficer francuski, który zdradził Ali Tebelina oraz hrabia de Morcerf, generał i par Francji to jedna i ta sama osoba. Ze względu na moją przyjaźń z Albertem wezwałem go do siebie i zamiast dać do redakcji zdobyte fakty dałem je jemu. On zaś przerażony spalił je na miejscu. Nic to jednak nie dało, gdyż nie wiedzieć czemu inne gazety opublikowały te same wiadomości, który wicehrabia de Morcerf spalił na moich oczach. Wszystkie gazety krzyczały, że Fernand Mondego, ojciec Alberta, to łajdak i zdrajca. Potwierdziła to również osobiście księżniczka Hayde, córa Ali Tebelina, wychowana przez hrabiego Monte Christo. Pamiętam, że przybyła ona osobiście na specjalne posiedzenie Izby Parów, która miała rozpatrzyć całą sprawę. Winę hrabiemu udowodniono.
Albert tymczasem, choć zrozumiał, że jego ojciec popełnił zarzucaną mu zbrodnię, to jednak dyszał żądzą zemsty i chciał zmazać plamę na tarczy herbowej swego nazwiska. Miał zamiar się pojedynkować, ale nie wiedział z kim. Dowiedział się ode mnie, że to Danglars sprowadził z Janiny wiadomości na temat jego ojca, więc poszedł do niego z wyzwaniem. Lecz Danglars butnie oświadczył mu, iż owszem, wiadomości z Janiny sprowadził, lecz zrobił to jedynie na usilną prośbę hrabiego Monte Christo. Albert, gdy to usłyszał, wpadł w szał. Nigdy nie widziałem go w takim stanie. Był żądny krwi i chciał zabijać. Jak lew był gotowy chłeptać krew swej ofiary i pastwić się nad jej ciałem. Szukał hrabiego w domu, lecz go nie znalazł. Wiedział jednak, że będzie o tej i o tej godzinie w operze na „Wilhelmie Tellu” Rossiniego. Więc poszedł tam, wcześniej wzywając wszystkich swoich przyjaciół (w tym mnie) do opery, byśmy byli świadkami tego, co zamierza zrobić. I rzeczywiście, byliśmy świadkami, jak to zapalczywy i narwany Albert de Morcerf wyzwał na pojedynek hrabiego de Monte Christo robiąc to tak głośno, że chyba cała opera go słyszała. O mały włos nie cisnął hrabiemu w twarz rękawicy, lecz powstrzymałem go przed tym haniebnym uczynkiem. Po czym osobiście przeprosiłem pana Monte Christo za zapalczywość i brak zdrowego rozsądku u mego przyjaciela. Liczyłem na załagodzenie całej sprawy, ale niestety hrabia uznał wyzwanie mego przyjaciela i powiedział, iż przyjmuje warunki jakie mu wyznaczymy. Dodał jeszcze, że on ze swej strony zapowiada, iż zabije w tym pojedynku Alberta de Morcerf i to bez najmniejszych nawet skrupułów. Mnie zaś jako sekundantowi Alberta (drugim został baron Raul de Chateau-Reneaud) pozostało już jedynie wybrać broń. Wybrałem pistolety. Miejscem starcia zaś miały być, jak zwykle zresztą, Pola Marsowe. Nie muszę ci chyba mówić, że niepokoiłem się o życie Alberta. On przecież nigdy się nie pojedynkował, hrabia zaś świetnie strzelał. W takim starciu wynik był łatwy do przewidzenia.
Do pojedynku jednak nie doszło. Z niewiadomych bowiem przyczyn Albert wezwał na Pola Marsowe wszystkich świadków owej dramatycznej sceny w operze wczorajszego dnia , po czym oznajmił hrabiemu Monte Christo, iż miał on pełne prawo zdemaskować jego ojca jako zdrajcę Ali Paszy. Następnie zaś przeprosił go za doznaną od siebie zniewagę. Pamiętam wielkie nasze zdziwienie, gdy to wszystko usłyszeliśmy. Hrabia był chyba niemniej niż my zdziwiony tą nagłą zmianą uczuć wobec niego, ale przeprosiny przyjął. Ja zaś z kolei nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Wiedziałem tylko jedno - cudem uniknęliśmy rozlewu szlachetnej krwi dwóch wspaniałych ludzi.
Wkrótce potem hrabia de Morcerf zastrzelił się. Było to chyba tego samego dnia w którym jego syn odmówił walki z człowiekiem, który go zhańbił. Niedługo potem prokurator de Villefort oraz baron Danglars zostali poniżeni i upokorzeni, wskutek czego pierwszy trafił do azylu, drugi zaś zbankrutował i musiał uciekać za granicę. Potem zaś hrabia wyjechał i nigdy więcej go już nie spotkałem. Nigdy też nie dowiedzieliśmy się, czy to on stał za upadkiem tych ludzi i czy jeśli tak, to czy miał jakikolwiek powód, by to robić? Nigdy się tego nie dowiedzieliśmy. Zostało to już na zawsze tajemnicą tego niezwykłego i dziwnego człowieka, który potrafił wzbudzić w nas mieszaninę strachu i podniecenia.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Nie 1:36, 05 Sty 2014, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 1:08, 09 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
No, nie tak na zawsze... Dumas się tego "dokopał"
Ciekawe, nawet bardzo... ale wciąż czekam na więcej
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 3:43, 09 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział III
Dzienniki Jeana Chroniqueura
1 lipca 1855 r. c.d.
Przyznam się, że byłem nieco zawiedziony moją rozmową z Alfonsem de Beauchamp. Co prawda, uprzedzał mnie on, że niewiele wie o całej tej sprawie, ale nie sądziłem, że jego wiedza jest aż tak minimalna. Choć oczywiście nie mogę powiedzieć, że nie dowiedziałem się niczego wartościowego. Bo dowiedziałem się. Poznałem bowiem kilka ciekawych rzeczy o hrabim Monte Christo. Człowiek ten sprawił na mnie wrażenie kogoś, kto wiele wie o ludziach, lecz zachowuje to dla siebie i korzysta z tego tylko wtedy, kiedy jest odpowiedni do tego moment. Niczym wąż boa pełza wokół swoich ofiar i dusi je powoli, aż stracą wszystkie swoje siły, nie mają najmniejszej szansy uciec i są na jego łasce. A wówczas…. ale czy to aby na pewno dobre porównanie? Ostatecznie nie było pewności, czy Monte Christo miał w ogóle udział w zniszczeniu hrabiego de Morcerf. Nie mówiąc już o tym, że po tym wszystkim, co usłyszałem od mojego ojca chrzestnego, świętej pamięci hrabia de Morcerf sprawił na mnie wrażenie kanalii i nędznika, który jak najbardziej zasłużył na taki los, jaki go spotkał. Pozostaje jednak pytanie, czy ów tajemniczy Monte Christo miał jakiekolwiek prawo kogokolwiek karać za jego grzechy, które przecież jego samego nie dotyczyły?
Och nie! Znowu posądziłem biednego hrabiego Monte Christo o to, że zniszczył pana de Morcerfa. A przecież nie posiadam na to najmniejszego dowodu. Przypuśćmy jednak czysto hipotetycznie, iż wiem na pewno, że hrabia Monte Christo stał za upadkiem moralnym ojca Alberta. Pozostaje zatem pytanie, dlaczego to zrobił? Czy z pobudek czysto moralnych? Czy może osobiście znał naszego winowajcę i miał do niego osobistą urazę? A może miał jakiś związek z Ali Tebelinem? To ostatnie wydawało mi się bardzo sensowne. W końcu opiekował się jego córką. Mógł ją pokochać jak swoje własne dziecko i chciał zrobić to, co zrobiłby sam Ali Pasza, gdyby żył. Czyżby więc miłość ojcowska do Hayde była jedynym powodem, dla którego zdecydował się on ukarać hrabiego de Morcerf? Jeśli to prawda, to wówczas wątek osobistej zemsty na Fernandzie należy pominąć. Nie jestem jednak do końca pewien, czy mam rację. Do tego jeszcze tajemniczy upadek prokuratora de Villefort oraz barona Danglarsa? Beauchamp niewiele o nich wiedział. I nie miał pojęcia, czy Monte Christo i z nimi miał coś wspólnego. Upadek tych dwóch ludzi w dziwny sposób zbiegł się z upadkiem Fernanda Mondego, hrabiego de Morcerf. Czy to czysty przypadek? A może przypadki w ogóle nie istnieją?
Miałem nadzieję, że być może nowa wizyta cokolwiek lepiej naświetli mi całą sytuację. Beauchamp bowiem oznajmił mi, iż wie doskonale, gdzie mogę znaleźć człowieka, który może być moim drugim informatorem. Powiedział:
- Na pewno jesteś zawiedziony tym, że nie dowiedziałeś się za wiele o poszukiwanym przez nas człowieku. Być może jednak więcej powie ci mój osobisty przyjaciel.
- A kimże jest ten przyjaciel? – zapytałem z wyraźnym zainteresowaniem.
- To Franz Quesnel, baron d’Epinay. On znał hrabiego lepiej niż ja. Poznał go o wiele wcześniej i być może jest w stanie powiedzieć ci o nim coś, czego ja nie wiem. Baron d'Epinay udzieli ci informacji o nim, o ile oczywiście je posiada, lecz mam wrażenie, że je posiada jak najbardziej. Musisz tylko iść do niego i powiedzieć mu, iż to ja cię przysyłam, a na pewno cię przyjmie i udzieli wszelkich informacji.
- Wydaje mi się, że trzeba jednak zapowiedzieć wizytę. W końcu pan baron d’Epinay jest na pewno człowiekiem bardzo zajętym.
- To prawda, jest człowiekiem, który ma obowiązki i jest bardzo zajęty. Lecz dla ciebie na pewno zrobi wyjątek. Zwłaszcza, kiedy wręczysz mu to.
Po czym wziął do ręki kartkę papieru, namoczył pióro w atramencie i napisał na niej kilkanaście słów. Następnie złożył kartkę w pół i podał mi ją. Schowałem ową kartkę do portfela.
- Nie zgub jej, przyjacielu. Gdyż to jest twoja przepustka do informacji skrywanych w bezdennej pamięci pana barona d’Epinay.
Nie mogłem oprzeć się wyrażeniu swojej radości z tego powodu.
- Ojcze chrzestny! Jesteś po prostu najlepszy! – zawołałem.
Beauchamp zaśmiał się do mnie delikatnie.
- Wiem o tym, wiem. No to znikaj.
Uśmiechnął się do mnie ponownie, po czym dał mi znak ręką, abym odszedł. Nie trzeba było mi tego dwa razy powtarzać. Wyszedłem z redakcji, zamówiłem dorożkę i pojechałem nią na miejsce spotkania. Miejscem tym była willa barona d’Epinay, człowieka wielce zasłużonego dla cesarza i naszego obecnego rządu oraz notabene jednego z najbogatszych ludzi w całym Paryżu.
Baron przyjął mnie tym chętniej, że wiedział, iż jestem chrześniakiem jego bliskiego przyjaciela, Alfonsa de Beauchamp. Widział mnie parę razy na kilku przyjęciach, choć nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Teraz jednak przypomniał mnie sobie od razu.
- A więc to pan jest chrześniakiem Beauchampa?! Niesamowite! Po prostu niesamowite! Tym serdeczniej pana witam. Co pana do mnie sprowadza?
- Przysyła mnie Alfons de Beauchamp. Ta kartka wszystko panu wyjaśni.
Wyjąłem kartkę z portfela i podałem mu ją do ręki. On zaś uważnie ją przeczytał i uśmiechnął się do mnie wesoło.
- No cóż… Pan zbiera wszelkie informacje o hrabim Monte Christo?
- Tak jest, panie baronie.
- I stary, dobry Beauchamp przysyła pana do mnie, bym podzielił się z panem wszystkim, co wiem o tym człowieku.
- Jeśli to nie sprawi panu trudności, to tak.
- Ależ dlaczego niby miałoby mi to sprawić trudność? Zrobię wszystko dla mego starego przyjaciela. Niech pan siada.
Usiadłem w fotelu naprzeciwko niego, on zaś uraczył mnie winem i cygarem. Następnie zapytał, czego konkretnie chciałbym się dowiedzieć.
- Widzi pan, panie baronie – odpowiedziałem z lekkim wahaniem – Obawiam się, że jestem nieco laikiem w tej sprawie. Niestety dopiero rozpocząłem poszukiwanie hrabiego Monte Christo. Niewiele więc wiem w tej sprawie i nie wiem, czego konkretnie mam szukać. Najlepiej by zatem było, gdyby pan baron podzielił się ze mną tym wszystkim, co sam wie.
- To zrozumiałe. A czego się pan dowiedział, panie Chroniqueur?
Opowiedziałem mu wszystko, czego dowiedziałem się od mego ojca chrzestnego, po czym dodałem:
- Ojciec chrzestny pokłada w panu wielkie nadzieje, panie baronie. Mówił mi, że pan doskonale znał hrabiego.
Baron lekko zachichotał.
- Cóż… Doskonale to nieco zbyt mocno powiedziane. Nie znałem hrabiego tak dobrze, jak np. wicehrabia Albert de Morcerf. Przyznaję jednak, że kilka razy los zetknął nas ze sobą. Trudno mi jednak powiedzieć, żebym był jego przyjacielem. To już raczej Albert zasługiwał na ten tytuł.
- Ale ojciec chrzestny mówił, iż pan wie więcej o hrabi niż on sam.
- Z tym się akurat zgodzę, ponieważ z całego naszego wesołego towarzystwa to ja właśnie poznałem hrabiego de Monte Christo osobiście i to znacznie wcześniej niż oni wszyscy.
- Rozumiem. Mogę zatem liczyć na opowieść z pana strony?
- Nie inaczej. Choć nie wiem, czy się ona panu spodoba.
- Pozwoli pan, że najpierw pan ją opowie, a potem dopiero ją ocenię.
Baron d’Epinay zaśmiał się ponownie.
- Słuszne podejście. Bardzo słuszne.
- A zatem, panie baronie… Jeszcze tylko jedno pytanie, zanim zacznie pan swą opowieść.
- Pytaj pan zatem.
- Czy wie pan coś o upadku hrabiego de Morcerf?
Baron splótł ze sobą palce swoich dłoni, co widocznie pomagało mu w skupieniu się nad tym, o czym myślał.
- No cóż... O jego upadku wiem tyle, ile wiedzą wszyscy. Czyli tyle, ile oficjalnie napisano w gazetach. Ale wiem coś niecoś o upadku innej, swego czasu, znamienitej osobistości.
- O kim pan mówi, panie baronie?
- O prokuratorze królewskim Gerardzie de Villefort.
"A więc jednak", pomyślałem sobie. Widocznie upadek trzech ludzi w bardzo zbliżonych do siebie terminach nie jest bynajmniej przypadkiem. Musiałem więc drążyć temat, by dowiedzieć się wszystkiego, co może mieć jakiekolwiek znaczenie dla interesującej mnie sprawy.
- Zna pan zatem szczegóły jego upadku, panie baronie? – zapytałem.
- A i owszem, znam – odpowiedział baron d’Epinay.
- Czy to Monte Christo się do niego przyczynił?
Baron zawahał się przez chwilę, nim odpowiedział.
- W pewnym sensie można by to tak określić.
- Co pan ma na myśli, panie baronie?
Baron westchnął, po czym odpowiedział:
- Bo hrabia nie zrobił tego osobiście i nie mam pewności, czy nie stało się to wbrew jego woli. Prokuratora bowiem ośmieszył człowiek, którego Monte Christo wypromował na paryskich salonach.
- Któż to taki?
- Wicehrabia Andrea de Cavalcanti.
Nazwisko to niewiele mi mówiło, choć przypominało mi pewną sprawę. Chodziło wtedy o zabójstwo niejakiego Kacpra Caderousse, byłego oberżysty, a potem mordercy, szantażysty i galernika. Z tego, co czytałem, łajdaka tego zlikwidował jego wspólnik w zbrodni i był nim właśnie człowiek posługujący się nazwiskiem Cavalcanti. Co ciekawe, sprawa ta również wydarzyła się w 1838 roku. Czyżby więc istniało powiązanie pomiędzy tym zabójstwem a historią hrabiego Monte Christo?
Pytania na temat tego morderstwa postanowiłem zachować jednak na później. Teraz bowiem co innego zajmowało moje myśli.
- Czy to wszystkie pytania? – zapytał mnie baron d’Epinay.
- Tak. A właściwie nie... – odpowiedziałem z lekkim wahaniem – Mam bowiem jeszcze jedno pytanie natury raczej osobistej.
- Pytaj pan śmiało.
- Co pana łączyło z prokuratorem de Villefort?
Baron nieco westchnął, jakby zastanawiał się, czy odpowiedzieć mi na to pytanie, czy też lepiej nie. Ostatecznie jednak otrzymałem swoją upragnioną odpowiedź.
- To był mój niedoszły teść.
Słowa te wywarły na mnie niesamowicie wielkie wrażenie.
- Niedoszły teść? Ale jakże to?
- Przykro mi, ale te pytania wykraczają już poza ustalony wcześniej limit pytań – zaśmiał się wesoło baron d’Epinay.
- Bardzo przepraszam – odpowiedziałem i zrobiło mi się głupio.
Baron jednak śmiał się rubasznie.
- Ależ nic się nie stało, zapewniam pana. Nic się nie stało. Zresztą dowie się pan ode mnie wszystkiego. Opowiem panu bowiem wszystko, co tylko jest możliwe do opowiedzenia względem hrabiego Monte Christo. Jeśli pan pozwoli, to żeby nie pominąć żadnego, najmniejszego nawet szczegółu, który może mieć znaczenie, opowiem panu wszystko, co miało miejsce w moim życiu.
Zaśmiałem się lekko w duchu. Beauchamp przewidział to. Opowieść o hrabi Monte Christo będzie tylko pretekstem dla ludzi, żeby mogli się wygadać i podać mi całą swoją biografię. Mimo wszystko jednak przystałem na to. Ostatecznie bowiem najmniejszy z pozoru szczegół może być ważny. Dlatego lepiej jest usłyszeć całą historię konkretnej osoby i wyłapać z niej szczegóły mogące mieć znaczenie dla poszukiwacza wiadomości o hrabim Monte Christo.
- A więc… do dzieła, panie baronie.
Zaśmiałem się, po czym wyjąłem dziennik i ołówek, a następnie zacząłem zapisywać jego opowieść.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Sob 0:04, 11 Sty 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Sob 20:07, 09 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Niby wiemy ciut więcej... ale pytań dużo więcej... czekam na dalszy ciąg.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 1:22, 10 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Rozdział IV
Opowieść Franza d’Epinay
Nazywam się Franz Quesnel, baron d’Epinay. Urodziłem się jako syn generała Quesnela, któremu Ludwik XVIII za wierność dynastii Burbonów nadał tytuł barona d’Epinay, pomimo jego wcześniejszego bonapartyzmu. Matka moja zmarła przy porodzie, a ojciec zaś zginął w tajemniczych okolicznościach, o których jednak opowiem ci nieco później w trakcie naszej rozmowy. Myślę, że zrozumiesz, dlaczego właśnie tak zdecydowałem, gdy nadejdzie koniec mojej opowieści. A w niej dowiesz się o tym, jak poznałem hrabiego Monte Christo oraz w jaki sposób o mały włos nie związałem się z rodziną de Villefort, której tajemniczy upadek w niezwykle dziwny sposób złączył się z pobytem hrabiego w Paryżu.
A zatem zacznę od początku.
Ponieważ mój ojciec osierocił mnie, gdy miałem zaledwie kilka lat, zaopiekowali się mną krewni. Oni to wypromowali mnie w tym świecie i nadali mi należną w nim pozycję. A gdy to się stało, zaprzyjaźniłem się z wicehrabią Albertem de Morcerf, Lucjanem Debray, baronem Raulem de Chateau-Renauld i twoim ojcem chrzestnym Alfonsem de Beauchamp. Razem tworzyliśmy niezwykle zgraną drużynę, której wydawało się, że jest zdolna podbić nawet cały świat. Znasz to uczucie, nieprawdaż? Wiedziałem, że znasz. Uwierz mi, mój młody przyjacielu, że choć teraz na pewno na to nie wyglądam, to kiedyś również byłem młody i przeżywałem zwariowane, młodzieńcze przygody. Mieliśmy też wiele zwariowanych pomysłów z gatunku tych, które polegają raczej na brawurze niż na rozwadze i ostrożności. Pewnie doskonale wiesz, o czym ja mówię, nieprawdaż?
A zatem w 1838 roku ja, Albert i jeszcze kilka osób pojechaliśmy na karnawał do Rzymu. Była to niesamowicie piękna zabawa. Przyjęcia, bale maskowe, odwiedziny w operze. Żyć nie umierać. Szukaliśmy przygód wszelkiego rodzaju. I znaleźliśmy je szybciej, niż się mogliśmy tego spodziewać.
Pierwsza z nich spotkała właśnie mnie. Wpadłem bowiem na nieco zwariowany pomysł. Polegał on na tym, by wybrać się łodzią na samotną wysepkę niedaleko Włoch. Nazywała się ona Monte Christo i składała, a raczej wciąż się składa, ze skał oraz bardzo rzadkiej roślinności. O wyspie tej krążyły pogłoski, iż zwykli się na niej ukrywać przemytnicy i innego rodzaju złodzieje czy szumowiny. Mówiono o niej, że jest ona nawiedzona. Lecz ja nie wierzyłem w żadne tego rodzaju historie. Byłem wówczas bardzo młody, a głowę miałem pełną zwariowanych pomysłów. Dlatego postanowiłem odwiedzić tę wyspę. Pretekstem do popłynięcia na nią było polowanie na kozice. Prócz tego chciałem również poznać słynnych włoskich bandytów, jacy rzekomo przebywali na tej wyspie. Oczywiście kiedy płynąłem na Monte Christo nie wierzyłem w nich w ogóle, choć miałem nadzieję ich spotkać. Jednak było to tylko pobożne życzenie, gdyż spodziewałem się, że co jak co, ale bandytów tutaj raczej nie spotkać. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy dotarłem tam, a oczom moim ukazali się przemytnicy. Moi przewodnicy, którzy wieźli mnie łodzią na Monte Christo, też jak się okazało, nimi byli. Zapytali mnie oni wówczas, czy nadal chcę płynąć na tę wyspę i narażać w ten sposób swoje życie. Oczywiście odpowiedziałem, że tak. Nie chciałem bowiem rezygnować z przygody zaraz po tym, jak tu dotarłem. Powiedziałem więc, że jestem gotowy na spotkanie z nieznanym bez względu na to, czy to nieznane będzie groźne dla mego życia, czy też nie. Przewodnicy moi zatem oznajmili mi, że zabiorą mnie na spotkanie z naczelnikiem ich wszystkich. Naczelnik ów zaś chętnie zje ze mną obiad, jeśli zechcę uczynić mu ten zaszczyt. Bez namysłu zgodziłem się.
Zastanawiało mnie jednak, gdzie ten tajemniczy naczelnik zamierza mnie przyjąć. Na skałach? Bo przecież wyspa Monte Christo nie ma żadnych jaskiń ani grot. W każdym razie ja nie słyszałem o takich. Szybko się jednak okazało, że byłem w błędzie – grota na wyspie istniała. Wprowadzono mnie do niej, wcześniej jednak zawiązując mi oczy, bym nie miał możliwości rozpoznania drogi do miejsca, w które mnie prowadzili. Ciekawość paliła mnie od środka, ale nie miałem najmniejszej szansy jej zaspokoić. Jednakże doszedłem do samego serca tajemniczej groty, a wówczas rozwiązano mi oczy, którym ukazał się niesamowity widok. Wydawało mi się, że trafiłem do jaskini z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Grota ta przypominała mi słynny Sezam pełen zbójnickich skarbów. Już się obawiałem, że za chwilę przyłapie mnie banda czterdziestu rozbójników.
Jaskinia wewnątrz wyspy Monte Christo bezgranicznie zachwyciła mnie. Skały były wyłożone różnego rodzaju diamentami, które błyszczały dzięki pochodniom zapalonym w różnych miejscach. Dostrzegłem wówczas człowieka, który siedział na niezwykle pięknym, miękkim posłaniu ubrany w arabski strój i wpatrywał się we mnie uważnie. Obok niego stał Murzyn-niemowa, który (jak się później dowiedziałem) miał na imię Ali. Człowiekiem owym był naczelnik przemytników, mój amfitrion. Sprawił on na mnie wrażenie postaci żywcem wyjętej z opowieści Szeherezady. Przedstawił mi się jako Sindbad Żeglarz. Poczęstował mnie obiadem, który składał się z samych specjałów wschodniej kuchni. Na koniec zaś dał mi do spróbowania specjał nad specjały - haszysz. Łyknąłem małą jego dawkę, a po chwili wpadłem w wizję narkotyczną i pogrążyłem się w głębokim śnie.
Gdy się ocknąłem, było już po wszystkim. Przemytnicy wynieśli mnie z groty i nie miałem najmniejszej możliwości, by do niej wrócić. Wsiadłem więc do łodzi i popłynąłem nią do Rzymu. Byłem pod wrażeniem swej niesamowitej przygody. Nie co dzień bowiem mają miejsce takie wydarzenia. Oczywiście, jak możesz się domyślać, byłem żądny kolejnego spotkania z tajemniczym naczelnikiem przemytników. Nie wiedziałem, że bardzo szybko uda mi się go znów spotkać. Niedługo potem bowiem ujrzałem go w loży w operze. Wskazała go mnie i Albertowi hrabina G. Wiesz na pewno, jaka kobieta ukrywa się pod tym pseudonimem. Prawda? Ostatnia wielka miłość lorda Byrona.
Hrabina G. uważała, że tajemniczy Sindbad Żeglarz jest wampirem, miał on bowiem niezwykle bladą cerę. Oficjalnie ja i Albert wyśmiewaliśmy taką teorię. Ale w duchu po cichu zastanawialiśmy się, czy nie ma ona aby racji. Ostatecznie taki ekscentryk mógł być praktycznie każdym. Nawet istotą z zaświatów. Zaciekawiła nas również niezwykła towarzyszka hrabiego. Była to piękna Greczynka. Dowiedzieliśmy się później, że to sama księżniczka Hayde, zaginiona córka Ali Tebelina, paszy i wezyra Janiny, która po śmierci ojca popadła w niewolę u sułtana. Sindbad Żeglarz wykupił ją od niego i trzymał rzekomo jako swoją niewolnicę, choć jeśli mam być szczery, była ona dla niego czymś znacznie więcej. W końcu czy niewolnica ma swoje własne służki, swobodę ruchu i jest traktowana niczym księżniczka krwi? Nie wydaje mi się.
Nie znaliśmy jeszcze nazwiska tajemniczego Sindbada Żeglarza. Poznaliśmy je dopiero wówczas, gdy potrzebowaliśmy powozu na karnawał. Wszystkie były już zarezerwowane, a na kupno czy wynajęcie nowego nie można było co liczyć. Wówczas z pomocą przyszedł nam hrabia Monte Christo. Mieszkał on w tym samym hotelu, co ja i Albert. Gdy dowiedział się o naszym kłopocie, wezwał nas do siebie i zaoferował, że użyczy nam swojego powozu, jak i również umożliwili nam oglądanie publicznych egzekucji ze swojego balkonu. Byliśmy wniebowzięci i udaliśmy się do niego, gdy tylko była ku temu możliwość, by mu za to podziękować. Gdy jednak ujrzałem naszego hojnego sąsiada, od razu rozpoznałem w nim Sindbada Żeglarza z wyspy Monte Christo, który był również naszym wampirem z opery. W naszych późniejszych prywatnych rozmowach hrabia bynajmniej nie wypierał się przede mną tego, co robił. Przeciwnie, wydawało mi się, że wręcz się tym chlubił. Jakby zaszczyt przynosiła mu współpraca z włoskimi bandytami i ogólnoświatową kontrabandą.
Teraz, gdy to mówię, przypomniało mi się pewne ważne wydarzenie. Nim doszło do naszego spotkania z hrabią Monte Christo, ja i Albert zwiedzaliśmy ruiny starego amfiteatru. Usłyszałem wówczas przypadkiem rozmowę pomiędzy hrabią a słynnym włoskim bandytą nazwiskiem Luigi Vampa. Rozmawiali oni o wzięciu do niewoli człowieka Vampy, młodego pasterza Peppina zwanego też Rocca Priori. Hrabia zobowiązał się do uwolnienia go. Wkrótce potem miała się odbyć publiczna egzekucja Peppina i jeszcze jednego łajdaka, który to (o ile dobrze pamiętam) zamordował swego opiekuna. Hrabia wówczas zaprosił nas do oglądania tego niezwykłego skądinąd widowiska ze swego balkonu i dał nam do zrozumienia, że tortury ogromnie go fascynują. Powiedział również, że według niego gilotyna czy inny rodzaj szybkiego zadawania śmierci jest żałosny i bardzo słaby. Uważał on, że zemsta musi boleć długo i zadawać niewyobrażalne cierpienia. Przyznam się, że przeraziły mnie nieco jego słowa. Wkrótce doszło do egzekucji. Ja, Albert i Monte Christo obserwowaliśmy ją uważnie. Gdy do niej doszło, hrabia zapowiedział nam, że Pepinno uniknie dziś śmierci i zostanie ułaskawiony. I rzeczywiście, tak się stało. Dla Alberta wydarzenie to było bardzo dziwne, ale dla mnie samego było jasne, iż widać w tym rękę hrabiego, co potwierdzała jego wcześniejsza rozmowa z Vampą w ruinach amfiteatru. Peppino został ułaskawiony i odprowadzony do więzienia, skąd wkrótce potem uciekł. Ale drugi skazaniec został zabity w wyjątkowo okrutny sposób – kat uderzył skazańca maczugą, potem rozciął mu gardło nożem, a następnie wskoczył na niego i zaczął po nim chodzić. Ja i Albert byliśmy tym wszystkim przerażeni. Ja sam miałem ochotę zwrócić obiad. De Morcerfa sparaliżowało ze zgrozy, a hrabia Monte Christo? Najspokojniej w świecie stał i patrzył na to widowisko, dziwnie się przy tym uśmiechając. Do dziś zastanawia mnie jedno. Czy śmiał się z cierpień skazańca, czy może z naszej własnej słabości? Czy może jak jakiś bóg starożytny patrzył z politowaniem na ten motłoch, którego okrutna kaźń podniecała? Prawdopodobnie już nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie. Wiem jednak z całą pewnością, iż hrabia uzyskał ułaskawienie dla Peppina ofiarowując samemu Ojcu Świętemu piękny szmaragd. Widać nawet głowa Kościoła katolickiego nie jest nieprzekupna.
Hrabia budził w nas wszystkich mieszane uczucia. Przede wszystkim jednak budził respekt, jaki należy się człowiekowi, który rządzi bandytami i przemytnikami. Czułem, że choć jego wpływy są wielkie, to na pewno zawahałbym się, nim poprosiłbym go pomoc. Złośliwy los sprawił jednak, że musiałem już niedługo poprosić hrabiego o pomoc.
Było to tak: pojechaliśmy z Albertem na bal maskowy. De Morcerf jednak w ostatniej chwili zrezygnował z udziału w nim, gdyż otrzymał bilecik miłosny z wezwaniem na schadzkę od tajemniczej damy. Poszedłem więc na bal sam. Wesołą zabawę przerwał mi list od Alberta - okazało się, że schadzka była jeno podstępem ze strony Luigiego Vampy, zaś tajemniczą damą, która uwiodła mego przyjaciela, była Teresa (kochanka Luigiego). Ów słynny bandyta pojmał de Morcerfa i żądał za niego wysokiego okupu. Albert miał pieniądze i kazał mi je wydobyć i nimi zapłacić za jego życie. Problem polegał na tym, że pieniędzy tych było za mało nawet wtedy, kiedy ja dołożyłem się do tej sumy. Nie wiedziałem, skąd mam wziąć brakującą sumę. Pojechałem więc do hrabiego Monte Christo i poprosiłem go o pomoc. Ten najpierw chciał mi udzielić pożyczki, ale potem zmienił zdanie, gdy podczas rozmowy z nim dałem mu do zrozumienia, iż wiem o jego rozmowie z Vampą w amfiteatrze i jego wpływie na tego bandytę. Monte Christo więc (pewnie po to, by zamknąć mi usta) pojechał razem mną w Katakumby Świętego Sebastiana, gdzie mieli kryjówkę ludzie Vampy. Zastaliśmy groźnego bandytę podczas czytania „Komentarzy” Juliusza Cezara (wiem, jaką on książkę czytał, gdyż po zakończeniu tej przygody zapytałem go o to). Monte Christo powiedział Vampie, że ich umowa przewidywała, iż Vampa nie będzie napadał ani na hrabiego, ani na jego przyjaciół w zamian za ochronę ich działalności. Albert de Morcerf zaś od niedawna jest zaliczany w poczet przyjaciół hrabiego. Bandyci słysząc te słowa natychmiast uwolnili Alberta i wszyscy wróciliśmy do hotelu. Albert zaś z wdzięczności zaprosił Monte Christa do siebie, do Paryża i obiecał wprowadzić go na tamtejsze salony. Niedługo potem de Morcerf wrócił do Francji. Ja jeszcze na trochę zostałem w Rzymie, by bawić się i korzystać z karnawału.
Niedługo potem i ja również wróciłem do Paryża i zająłem się swoimi planami matrymonialnymi. Chciałem bowiem ożenić się z panną Walentyną de Villefort, córką prokuratora królewskiego. Jej ojciec był temu przychylny, dziadek zaś wręcz przeciwnie. Zdania samej panny nie znałem, zresztą w tamtych czasach nikt kobiet o to nie pytał. Gdy zacząłem się starać o pannę Walentynę, pan Noirtier (ojciec Villeforta) ogłosił swój testament. Napisał w nim, że jego wnuczka zostanie wydziedziczona, gdyby za mnie wyszła. Villefort jednak oznajmił, że pomimo tak nieprzychylnej dla nich wszystkich ostatniej woli jego ojca, Walentyna i tak zostanie moją żoną. Nie wiedzieliśmy jednak, że nie jest to ostatnie słowo tego człowieka. W dniu, gdy mieliśmy już podpisać intercyzę małżeńską, Noirtier wezwał nas wszystkich do siebie i wręczył nam papiery, które były tak jakby relacją ze śmierci mego drogiego ojca. Przeczytałem je i byłem kompletnie zszokowany. Dowiedziałem się nareszcie, w jaki sposób umarł mój ojciec. A było to tak:
Mój ojciec był kiedyś bonapartystą, ale ostatecznie przystąpił do rojalistów. Pewnego wieczoru został on wezwany przez tajemniczych ludzi na tajne spotkanie, które miało się odbyć na obrzeżach miasta. Zaciekawiony pojechał na nie. Okazało się jednak, że jest to spotkanie zwolenników Napoleona. Ci ludzie chcieli umożliwić ex-cesarzowi ucieczkę z Elby i powrót na tron Francji. Mój ojciec miał im pomóc w realizacji tego szalonego projektu. On jednak wysłuchał dokładnie ich planów, po czym oświadczył im, że dla niego istnieje tylko jeden władca - Ludwik XVIII. Wypowiedział przy tym wiele niemiłych słów pod adresem uczestników spotkania, chyba nawet groził im wydaniem ich. Wówczas prezydent spiskowców wymusił na mym ojcu przysięgę, że nie uczyni on niczego, co może ich posłać do więzienia lub na śmierć. Mój ojciec z trudem, bo z trudem, ale przysięgę złożył. Po czym sam prezydent spiskowców odwiózł go powozem do domu. Prawdopodobnie na tym by się cała sprawa skończyła, gdyby mój ojciec pohamował swój język i przestał wreszcie wyzywać spiskowców od porywaczy i skrytobójców. Zdenerwował tymi słowami prezydenta, który kazał natychmiast zatrzymać powóz. Następnie obaj wysiedli z niego stoczyli ze sobą pojedynek, zakończony niestety śmiercią mego ojca.
Nie muszę ci chyba mówić, że byłem tym wszystkim zszokowany. Poznałem dokładnie ostatnie chwile z życia mego ojca, lecz nie znalazłem nazwiska jego zabójcy. Słusznie założyłem, że pan Noirier musi je znać. I rzeczywiście znał. To był.... on sam. Noirtier de Villefort był mordercą mego ojca. A ja chciałem ożenić się z jego wnuczką. Byłem w kompletnym szoku. Nie muszę chyba mówić, że natychmiast zerwałem zaręczyny z Walentyną de Villefort. A panna i jej dziadek zaraz wpadli z tego powodu w euforię. Tak jakby wszystko to sobie z góry zaplanowali, choć nie jest to wykluczone.
Zdaje się jednak, że chyba odszedłem mocno od osoby naszego wspólnego znajomego. Naprawię natychmiast mój błąd.
Otóż hrabia Monte Christo podczas swego pobytu w Paryżu odkrył pewne ohydne szczegóły z życia hrabiego Fernanda de Morcerfa, ojca Alberta, po czym opublikował je wszystkie w gazecie twego ojca chrzestnego. Wskutek tego doszło do procesu, po którym hrabia de Morcerf został pozbawiony miejsca w Izbie Parów i spotkał go publiczny ostracyzm. Gdy mój przyjaciel Albert odkrył, kto za tym wszystkim stoi, pojechał do opery i wyzwał publicznie hrabiego Monte Christo na pojedynek. Ja i kilku naszych wspólnych znajomych byliśmy świadkami tego wydarzenia, ponieważ sam Albert celowo wezwał nas wszystkich do opery. Prawdę mówiąc, było to bardzo żałosne z jego strony. Zrobił bowiem z siebie tylko widowisko. To było zresztą w jego stylu, robić wokół siebie dużo szumu. Następnego jednak dnia, kiedy miał się odbyć pojedynek, Albert wezwał na Pola Marsowe wszystkich uczestników wczorajszego incydentu w operze i przy nas przeprosił hrabiego Monte Christo oświadczając przy tym, iż miał on pełne prawo zdemaskować niecne uczynki jego ojca. Pamiętam doskonale, że nic a nic z tego wszystkiego nie rozumieliśmy.
Wkrótce potem wydarzyło się coś jeszcze ciekawszego. Mianowicie doszło do procesu niejakiego wicehrabiego Andrei de Cavalcanti, Włocha, którego Monte Christo wypromował na nasze salony. Cavalanti miał się żenić z córką barona Danglarsa, znamienitego bankiera tamtych czasów. W dniu podpisania intercyzy małżeńskiej wyszło na jaw, że przyszły pan młody jest galernikiem, złodziejem, a od niedawna także i mordercą. Poszedł więc pod sąd. Jednakże na procesie ujawnił coś niesamowitego i szokującego zarazem. Okazało się bowiem, że prokurator Gerard de Villefort (notabene prowadzący przeciwko niemu akt oskarżenia) jest jego biologicznym ojcem. Oskarżony miał narodzić się jako owoc romansu Villeforta z tajemniczą wdową, której nazwiska nigdy nie zdołaliśmy poznać. Cavalcanti urodził się w sekrecie przed wszystkimi, a zaraz potem Villefort wmawiając kochance, że dziecko jest martwe, wsadził je do skrzyni i zakopał żywcem w ogrodzie. Jednakże pewien Korsykanin, który miał z prokuratorem stare porachunki, obserwował jego poczynania i w chwili, gdy zakopywał on skrzynię, rzucił się na niego, dźgnął go nożem (niezbyt skutecznie, jak widać) i wydobył skrzynkę. Odkrywszy zaś znajdujące się w jej wnętrzu dziecko zabrał je i wychował jak własne. I jak się okazało wychował je tylko po to, by teraz poszło na gilotynę skazane na nią przez własnego ojca.
Villefort, gdy tylko usłyszał to wszystko, był w takim szoku, że nawet się nie bronił. A wręcz, o dziwo, potwierdził słowa oskarżonego. Skandal, którego za wszelką cenę próbował uniknąć, teraz go dopadł. Przyznam się jednak, że nikt z nas nie miał wówczas wobec niego litości, zwłaszcza ja. Nie wiedziałem wtedy, co ja niby takiego wielkiego widziałem w tej rodzinie, że chciałem do niej wejść? Teraz cieszyłem się, że tak się nie stało. Villefort zaś tego samego dnia dowiedział się o tym, iż jego żona trucicielka, powodowana chyba wyrzutami sumienia, otruła siebie i swego kochanego synka, Edwardka. Nasz kochany prokurator po tym wszystkim dostał pomieszania zmysłów i wylądował na resztę życia w szpitalu dla obłąkanych, gdzie zmarł kilka lat temu. Biedny człowiek. Był co prawda żałosnym i nędznym dorobkiewiczem, poświęcającym najbliższych dla własnej kariery i dobrego imienia... ale nie jestem pewien, czy aby nie za ciężko los go spotkał. Niebo słusznie go ukarało, czy jednak kara powinna być aż tak dotkliwa?
A może to nie było niebo? Może Morcerfa i Villeforta, a może nawet i Danglarsa zniszczył jeden i ten sam człowiek, hrabia de Monte Christo? Jeśli tak, to powstaje wówczas pytanie, dlaczego to wszystko zrobił? Dlaczego ich wszystkich ukarał w imię sprawiedliwości, która dawno dała już sobie z nimi spokój? Co nim tak naprawdę kierowało? Czy było to jakieś szalone poczucie moralności? A może osobista zemsta? Jeśli tak, to co ci trzej ludzie, jakkolwiek podli i żałośni by nie byli, mu zrobili, że tak okrutnie się na nich zemścił?
Jeśli kiedykolwiek poznasz odpowiedzi na te pytania, drogi Jeanie, to proszę cię, podziel się nimi ze mną. Chętnie je poznam, gdyż człowiek zwany hrabią Monte Christo nadal mnie fascynuje. Budzi mój strach i podziw zarazem. Wstręt i respekt. Przerażenie i szacunek. Zniknął mi z oczu tuż po obłędzie Villeforta i nigdy więcej go nie spotkałem. Nie wiem, co się z nim obecnie dalej dzieje. Ale mimo to chętnie bym znów zobaczył go i ujrzał jego tajemniczy uśmiech na twarzy. Uśmiech, który budził we mnie i Albercie tyle mieszanych uczuć. Uśmiech, który nazwałbym zarówno anielskim, jak i diabelskim.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 0:04, 13 Sty 2014, w całości zmieniany 5 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
AMG
Bonanzowe forum to mój dom
Dołączył: 17 Kwi 2012
Posty: 3024
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 18:58, 11 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Dokopujemy się głębiej, ale wciąż za płytko. Malujesz tło, ale chciałoby się już coś widzieć z pierwszego planu
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
kronikarz56
Szeryf z Wirginia City
Dołączył: 28 Lut 2013
Posty: 703
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 20:28, 11 Lis 2013 Temat postu: Rozdział V |
|
|
Rozdział V
Dzienniki Jeana Chroniqueura
1 lipca 1855 r. c.d.
Gdy skończyłem zapisywać opowieść mego rozmówcy, czułem się emocjonalnie usatysfakcjonowany. Mój ojciec chrzestny miał bowiem rację. Rzeczywiście, pan baron Franz d’Epinay wiedział o wiele więcej niż on o hrabim Monte Christo. Co prawda wciąż jeszcze byłem daleki od poznania całej osobowości człowieka, o którym wiadomości szukałem, ale jednak wiedziałem już zdecydowanie więcej niż przedtem. Dzięki informacjom, które dzisiaj zdobyłem, mogłem już sobie wyrobić nieco zdanie na temat hrabiego Monte Christo, którego to postać zaczęła mnie intrygować. Ta opowieść o jego fascynacji torturami połączonych z przyłożeniem ręki (świadomie lub nie) do ujawnienia informacji o podłej przeszłości de Villeforta i de Morcerfa. Ta znajomość z włoskimi bandytami i chronienie ich działalności. Przyjaźń z włoskimi przemytnikami, uczta niczym z "Tysiąca i jednej nocy" oraz inne szczegóły z życia człowieka - to wszystko wprawiało mnie w osłupienie, a może raczej w podniecenie. Kimże on był? Kim był ten człowiek, który gardził rozrywkami pospólstwa, wymierzał sprawiedliwość niczym bicz Boży, a jednocześnie ciekawiły go ludzkie tortury? Kim był obrońca przemytników i bandytów, opiekun greckiej księżniczki i co go łączyło z tymi zniszczonymi przez siebie ludźmi? Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. A ja musiałem je w końcu poznać, gdyż byłem z natury zawzięty i nie ustąpię, póki nie poznam prawdy.
Dlatego też uznałem za swój obowiązek prowadzenie dalszych poszukiwań informacji o tajemniczym hrabi Monte Christo. Uznałem, że nawet gdyby coś poszło nie tak i odebrano mi tę sprawę, to i tak bym czuł się w obowiązku kontynuować ją i doprowadzić do szczęśliwego zakończenia. Zbyt mocno się w nią bowiem zaangażowałem, aby z niej się kiedykolwiek wycofać. Co za tym idzie, najwyższa już była pora, aby ruszyć w dalszą drogę. Problem polegał wszak na tym, że nie wiedziałem, dokąd mam się teraz udać.
Zapytałem więc o to barona d’Epinay mając nadzieję, że odpowie mi on na to pytanie. Nie zawiodłem się na nim, gdyż odpowiedział on z uśmiechem:
- Proponuję, by odwiedził pan mego przyjaciela, Lucjana Debray. Jest on w obecnym rządzie ministrem spraw wewnętrznych, więc jako taki jest człowiekiem bardzo zajętym. Jeśli jednak pokaże mu pan ten liścik ode mnie...
To mówiąc wziął kartkę papieru i napisał na niej piórem kilka zdań. Następnie złożył kartkę i podał ją mi, po czym dokończył swoją wypowiedź:
- ... to sądzę, że bardzo chętnie pana przyjmie, panie Chroniqueur. Nie gwarantuję panu, oczywiście, że wie on więcej niż ja. Ale być może zdoła panu powiedzieć coś, czego ja nie wiem. Ostatecznie nie należy zaniedbywać najmniejszego nawet szczegółu.
- To prawda - odpowiedziałem z uśmiechem - Zgadzam się z panem całkowicie.
Zabrałem swoje rzeczy, po czym wstałem i uścisnąłem dłoń panu baronowi.
- Dziękuję panu za rozmowę, panie baronie. Bardzo mi pan pomógł.
- Miło mi to słyszeć - odpowiedział wesoło baron d’Epinay.
Już miałem wychodzić, gdy nagle coś sobie przypomniałem.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, panie baronie.
- Tak, słucham?
- Gdzie znajdę pana Debray? O przepraszam! Pana ministra spraw wewnętrznych?
- Oczywiście w ministerstwie spraw wewnętrznych. O ile mnie pamięć nie myli, jeszcze urzęduje. Jeśli nie, w ministerstwie już na pewno panu powiedzą, gdzie go szukać.
- Dziękuję panu, panie baronie.
***
Dość szybko dotarłem dorożką do ministerstwa spraw wewnętrznych. Jak przewidywał baron Franz d’Epinay pan minister wciąż był jeszcze w swoim gabinecie i chętnie zgodził się mnie przyjąć. Zwłaszcza, kiedy zobaczył liścik od barona, który mu wręczyłem. Przeczytał go uważnie, po czym wskazał mi krzesło stojące naprzeciwko swojego biurka. Usiadłem i poczekałem, aż zajmie on swoje miejsce.
Z żalem muszę przyznać, iż pan Debray gościnnością ani tym bardziej grzecznością nie grzeszył. Zanim raczył mnie w ogóle wysłuchać, to sprawdzał jakieś papiery, podpisywał je i dał potem swemu sekretarzowi. Przez pierwsze kilka minut zdawał się zachowywać tak, jakby mnie tutaj w ogóle nie było, co mnie oczywiście mocno raziło. Nie mówiąc już o tym, że nie raczył mnie w ogóle niczym poczęstować. Chwilami zaś odnosiłem wrażenie, iż poczęstowałby mnie najwyżej kopniakiem, gdybym się o cokolwiek dopraszał. Wołałem więc nie poruszać takiej kwestii i przeszedłem od razu do sedna sprawy:
- Panie ministrze... Ja wiem i rozumiem to, iż jest pan człowiekiem niezwykle zajętym i zapracowanym. Dlatego też z góry obiecuję, że nie zajmę panu więcej czasu niż będzie to konieczne.
- Jestem tego pewien - odpowiedział lekko obojętnym tonem Lucjan Debray - Także nie bawmy się ze sobą w jakieś głupie konwenanse i przejdźmy od razu do rzeczy. Interesuje pana hrabia Monte Christo i wszystko, co o nim wiem, prawda?
- Nie inaczej.
- Świetnie. A więc muszę z góry zapowiedzieć, iż chyba wiem o nim najmniej ze wszystkich ludzi na świecie. Co za tym idzie, obawiam się, że moje wiadomości panu w niczym nie pomogą.
Wiedziałem doskonale, że tymi oto dziwacznymi słowami próbuje on dać mi do zrozumienia, że moja wizyta nie jest mu wcale na rękę i gdyby nie prośba jego serdecznego przyjaciela, na pewno by mnie stąd odprawił z kwitkiem. Jeśli więc zabawiał się w ten dziwaczny Wersal, to pewnie tylko dlatego, żeby wszelkim grzecznościowym formalnościom uczynić zadość.
Ja jednak nie dałem się zbić z tropu. Nie po to bowiem przybyłem tutaj, aby się dać odprawić jak pierwszy lepszy. Powiedziałem więc grzecznie, aczkolwiek stanowczo:
- Pan wybaczy, panie ministrze, ale pozwoli pan, iż ja to ocenię.
Lucjan Debray popatrzył na mnie spojrzeniem, którego nie umiałem nazwać, po czym zaczął się śmiać.
- Odważny człowiek z pana. Bardzo odważny. I zawzięty. Lubię takich. Niech więc panu będzie, panie Chroniqueur. Skoro panu na tym tak zależy, opowiem panu co wiem o hrabim Monte Christo. Jeśli jednak rezultat naszej rozmowy nie będzie zadowalający dla pana, to proszę mnie o to nie obwiniać. Jak bowiem już panu powiedziałem, niewiele wiem o tym człowieku.
- Być może i niewiele, ale dość, by mnie zaciekawić i rzucić nowe światło na tę całą sprawę.
- Cóż... skoro pan tak uważa... To niech pan słucha uważnie.
Po czym zaczął opowiadać.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kronikarz56 dnia Pon 0:12, 13 Sty 2014, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|